O smutku kończenia cyklów ("Noce i dnie") i sequelach
No i cóż... stało się. Ostatnia kartka "Nocy i dni" Marii Dąbrowskiej za mną. I czuję taką dziwną pustkę. Przyzwyczaiłem się do rodziny Niechciców, a nawet jeśli między tomami robiłem sobie solidne przerwy, to zawsze było to radosne oczekiwanie, pewność, że coś się tym Niechcicom jeszcze przydarzy, jakieś karty ich historii są przede mną nie odsłonięte.
A tu... nic. Niby można mieć żal do Dąbrowskiej. Z jednej strony kroniki rodzinne można ciągnąć bez końca, z drugiej można postarać się o zamknięcie takiej kroniki. Doskonałym przykładem jest tu "Saga rodu Forsytów" Galsworthiego. Sama w sobie mogłaby stanowić odrębne dzieło, bo kontynuująca ją "Nowoczesna komedia" nie byłaby konieczna. Domyka tylko całość.
Ostatnio zwróciłem uwagę, jak kroniki Forsytowskie zostały mistrzowsko skonstruowane. Możemy tu mówić nawet o pewnej klamrze kompozycyjnej. I tu trochę spoilerów. Zauważcie, że dzieło otwiera bal zaręczynowy June Forsyte i Phillipa Bossineya. Starzy Forsyte'owie są jeszcze w komplecie, u szczytu chwały można nawet powiedzieć. A jak to się kończy? Zaślubinami (zauważcie, że zaślubiny June i Phillipa nie doszły do skutku) i śmiercią ostatniego ze starych Forsyte'ów.
Jak do tego ma się "Nowoczesna komedia"? Domyka wszystko, to znaczy dokonało się: między Fleur Forsyte Mont i jej kuzynem Jolyonem Forsytem doszło do zbliżenia. Inna sprawa, że razem z tym wszystko runęło, a Soames Forsyte - właściwie główny bohater cyklu, biorąc pod uwagę, że "Saga rodu Forsyte'ów" miała z początku nosić tytuł "Posiadacz". Ale to tylko już mistrzostwo i maestria kompozycyjna sagi.
No dobrze, ale nie do tego zmierzam. Zawsze kiedy kończę jakieś wielotomowe dzieło, które przypadło mi do gustu, odczuwam ten sam smutek. Może to każe nam sięgać po miernej jakości sequele spod innych piór?
Taki żal odczuwałem wraz z "Ostatecznie świat się jeszcze nie kończy" zdaniem wypowiedzianym przez Scarlett O'Harę i zamykającą powieść Mitchell. Świat się nie skończył, ale skończyło się "Przeminęło z wiatrem". Taka sama pustka mnie ogarnęła, gdy Dickens na koniec podsumował losy Klubu Pickwicka i jego członków. No i kiedy Thackeray w ostatnim zdaniu "Targowiska próżności" stwierdził "Przedstawienie skończone" i jak w "Nędznikach" (spoiler) Jean Valjean umiera i kończy się wielkie dzieło Victora Hugo. Również przykro było, gdy Hercules Poirot i panna Marple przeprowadzili na kartach powieści Agathy Christie wszystkie swoje śledztwa.
Czy Wy również macie takie odczucia po lekturze wielotomowych cykli? Czy sięgacie po sequele? Mnie się zdarzyło:
- "Pani de Winter" Susan Hill - dosyć znośna kontynuacja "Rebeki" Daphne du Maurier, ale nie równająca się w żadnej mierze z oryginałem.
- "Forsyte'owie" Sulejki Dawson - nawet dobra, gdyby nie ostatnia część książki, która jest po prostu kolejnym romansem
- "Scarlett" Alexandry Ripley - kontynuacja "Przeminęło z wiatrem". Kto ją czytał ten wie, co to za koszmar.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.