Dodany: 31.07.2007 18:49|Autor: dot59
Potterologia stosowana
Skończywszy ostatnią część “Harry’ego”, przez pół dnia nie mogłam sobie znaleźć miejsca, tak jak zwykle przy rozstaniu z jakąś powieścią czy cyklem powieściowym, z bohaterami których udaje mi się zżyć i zaprzyjaźnić.
Zwariowałam? Dałam się złapać na lep komercyjnego chłamu? Otóż niekoniecznie. Nie zgadzam się z tezą, że autorka pisała poszczególne części cyklu „tylko dla pieniędzy”, jak sądzi większość respondentów ankiety w portalu Onet; ci, którzy tak sądzą, zapewne sami nie parają się piórem i nigdy w życiu nie próbowali stworzyć historii mającej ciągłość, bo gdyby próbowali, wiedzieliby, jak trudno jest pożegnać się z kimś, komu własnoręcznie nadało się osobowość, włożyło w niego sporą cząstkę własnej duszy. Oczywiście, sądzić, że Rowling nie spodziewała się za swoje dzieło dostać żadnych pieniędzy, byłoby ciężką naiwnością; ale od kiedy istnieją honoraria autorskie i rynek wydawniczy, raczej trudno wymagać od pisarzy, by tworzyli z czystego altruizmu - w końcu to ich sposób na życie... Rowling po prostu miała szczęście, trafiając na obrotnego wydawcę, który zwęszył pismo nosem i postanowił zrobić z jej cyklu powieściowego machinę do zarabiania pieniędzy. Powiedzmy sobie szczerze: gdyby jej utwór był denny, wrzawa skończyłaby się na pierwszej części i następnych już by po prostu nie czytano. Tymczasem się czyta; i dotyczy to nie tylko dzieci, czego dowodem niżej podpisana.
Ci, którzy by po lekturze pierwszych części zarzucali autorce wykreowanie świata zbyt bajkowego i niepoważnego – z tymi wszystkimi zabawnymi skutkami chybionych zaklęć, z krzywdami i zniszczeniami dającymi się naprawić za pomocą odpowiednich czarów – tracą kolejne argumenty na rzecz swej tezy. W miarę bowiem, jak Harry i jego przyjaciele dorastają, ukazują się ich oczom coraz mroczniejsze strony świata czarodziejów. Tak samo, jak nasz – realny – i tamten kryje w sobie nieprzebrane pokłady zła i głupoty. Oszustwa i pospolite „podkładanie świni”, donosicielstwo i zdrada, obsesyjna zawiść i upajanie się władzą – wszystkie te grzechy paskudzą dusze czarodziejów w równym stopniu jak nasze, a konsekwencje ich – od błahych swarów do tragedii – są identyczne, jak te, które sami widzimy na co dzień i o których czytamy w gazetach, przybrawszy tylko atrakcyjniejszą baśniową oprawę.
Fabuła 3 ostatnich części oscyluje chwilami bardziej w stronę thrillera politycznego z elementami horroru, niż baśni; z jednej zagadki wyłania się druga, na dnie jednej tajemnicy kryje się inna, jeszcze mroczniejsza, a napięcie rośnie do granic wytrzymałości... To już nie dziecinna eskapada po skarb, podczas której bohaterowie musieli rozwiązywać rymowane łamigłówki i chwytać uskrzydlone klucze – to otwarta wojna z przeciwnikiem coraz bardziej bezwzględnym i brutalnym, wojna, podczas której zadane obrażenia nie zawsze dają się uleczyć magicznymi eliksirami, a śmierć nie jest nieszczęśliwym przypadkiem, lecz zamierzonym przez jedną ze stron efektem...
W siódmym tomie scen poważnych, dramatycznych, w jakiś sposób przerażających jest najwięcej. Jest to zgodne z wstępną koncepcją autorki, że czytelnik będzie dorastał wraz z bohaterem – a więc nie jest ona przeznaczona dla 10-czy 12-latków (choć jak zawsze bywają wyjątki; osobiście zdarzyło mi się przed osiągnięciem wspomnianego wieku przeczytać „Trylogię” i „Krzyżaków” Sienkiewicza, za to po „Muminki” sięgnęłam dopiero gdzieś koło dwudziestki – tak wyszło...).
Ale nie brak tu i zwykłego humoru, tu znajdującego ujście w przekomarzaniach się przyjaciół, tam w grymasach ciotki Muriel, sarkastycznej rozmowie profesor McGonagall z Carrowem czy w komentarzach Lee Jordana, teraz prowadzącego podziemną radiostację „Potterwatch”.
Oczywiście, można autorce wytykać wtórność (choć Bogiem a prawdą, liczba motywów, jakie można wykorzystać w powieściach fantastycznych, niezależnie od ich gatunku, jest przecież ograniczona, i trudno się spodziewać, że wśród setek tytułów ukazujących się co roku na świecie znajdzie się wielu autorów, którzy mimowolnie nie powtórzą niczego, co już ktoś przed nimi wymyślił) czy ubóstwo językowe (ja akurat, biorąc pod uwagę częstość sięgania przeze mnie do słownika podczas lektury i bezowocny mozół prób wymyślania polskich odpowiedników stworzonych przez Rowling neologizmów – bo trzy ostatnie części czytałam najpierw w oryginale – uważam, że ten zarzut nie jest zbyt trafny; prawda, że przy Tolkienie namęczyłam się znacznie więcej, ale nie spodziewajmy się przecież, że każdy autor danego gatunku musi dorównać mistrzowi) – lecz może lepiej zastanowić się po prostu, czy czytanie sprawia nam przyjemność, fascynuje, dostarcza emocji?
I o czym jeszcze jest „Harry Potter”, skoro nie tylko o prawidłach wymachiwania różdżką, latania na miotle i przechodzenia przez ściany? Przede wszystkim o sztuce dokonywania wyborów między dobrem i złem, albo – co nierównie trudniejsze – złem mniejszym i większym; o tym, że to nie rodzina, z której pochodzimy, i nie warunki, w których się wychowujemy, determinują, kim się staniemy – lecz my sami; o tym, że żadna prawda, nawet najbardziej przez nas pożądana, nie jest prawdą obiektywną – i z określonego punktu widzenia bohater może się okazać dręczycielem, a dręczyciel – ofiarą; o tym wreszcie, że najbystrzejszy i najodważniejszy człowiek niewiele zdziała w pojedynkę, bez pomocy przyjaciół.
Ktoś, kto uważa cykl za „szkodliwy”, niech nie zagłębia się w cmentarne misterium Voldemorta („Harry Potter i Czara Ognia”), zasady działania Horcruxów (dwa ostatnie tomy) i opisy działalności śmierciożerców - notabene i tak znacznie mniej krwawe, niż opisy obrażeń zadawanych nieprzyjaciołom przez poczciwych chrześcijańskich rycerzy u wspomnianego Sienkiewicza…- ale niech spróbuje nie zamykać oczu na nauki moralne płynące z co drugiej niemal sceny, niech przyjrzy się kreacjom psychologicznym postaci, wcale nie mniej wiarygodnym przez to, że ubrano je w zabawne szaty, dano im do dyspozycji różdżki i eliksiry.
Tu na czoło wysuwa się Harry, w ostatniej części chyba jeszcze prawdziwszy niż w poprzednich, bo zmuszony stawić czoła przeciwnościom, na które niewiele pomaga sprawność umysłu i biegłość w czarach: zwątpieniu, rozgoryczeniu, pokusom. Dalej Dumbledore, który dopiero w scenie rozmowy w zaświatach odsłania przed Harrym całego siebie: starego człowieka, umęczonego w równym stopniu wciąż żywym wspomnieniem rodzinnego dramatu i błędów młodości, co odpowiedzialnością za swojego podopiecznego, któremu chce wskazać jak najlepszą drogę. Potem Ron – zapalczywy, obrażalski, cały czas borykający się z wlokącym się za nim od dzieciństwa kompleksem niższości, ale w końcu zdolny opanować urazę i zazdrość dla dobra przyjaźni – i Lupin, którego nieszczęsna przypadłość uczyniła go obiektem ostracyzmu i pogardy, który między swoimi współobywatelami czuje się, jak nie, przymierzając, w naszym realnym świecie nosiciel HIV, i musi stoczyć dramatyczną walkę ze sobą, wysłuchać okrutnie raniących słów przyjaciela, by nie uciec od problemów, które wydają się go przerastać… A ponura historia Snape’a, będąca kontynuacją obrazów ujrzanych przez Harry’ego w myślodsiewni w „Księciu Półkrwi”, to nic innego, jak tylko studium psychologiczne człowieka okaleczonego przez własne dzieciństwo – niekochanego, odpychanego, pozbawionego poczucia bezpieczeństwa – którego droga do dobra jest tak nieskończenie dłuższa i trudniejsza, niż kogoś innego, nie obarczonego takim balastem. Swoje pięć minut ma tu nawet Molly Weasley, przez całe sześć poprzednich tomów prezentująca się jako gderliwa, strachliwa i nadopiekuńcza kobietka, której największym osiągnięciem jest nauczenie siedmiorga dzieci skromności, tolerancji i dzielenia się z innymi (co, swoją drogą, wcale nie jest tak błahą sprawą); tutaj, w obliczu śmiertelnego zagrożenia, wykazuje się niepodejrzewaną przez nikogo dzielnością, stając do heroicznej walki z o wiele potężniejszą postacią…
Jest i sporo innych, z pozoru drobnych i mizernych, scen i scenek, w których postacie mniej lub bardziej negatywne, doświadczywszy ze strony innych pomocy czy choćby uprzejmości, albo po prostu przejrzawszy na oczy, pozwalają sobie na wypuszczenie z ukrycia lepszych stron swej natury – choćby to miało kosztować je bardzo wiele…
Mogąc z perspektywy czasu ogarnąć całość, stwierdzam już teraz z całą pewnością: „Harry” to przede wszystkim pean na cześć miłości, przyjaźni, honoru, sprawiedliwości i tolerancji. A że ubrany w magiczną szatę? A w czymże to gorsze od kowbojskich i indiańskich sztafaży, wśród których te same wartości przekazywali wcześniejszym pokoleniom autorzy powieści przygodowych? I nie ma znaczenia, że ani Mayowi czy Cooperowi, ani Rowling nikt nie zechciał i nie zechce przyznać za nie nagrody Nobla. Żeby zrozumieć, o czym piszą nobliści, trzeba wpierw nauczyć się czytać i czuć na czymś innym. A bajki i opisy niewiarygodnych wyczynów są do tego celu tak samo przydatne, jak czytanki z elementarza; kto wie, czy nawet nie bardziej...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.