Jarmark w Nowym Tomyślu
27.08.2011
Wielkie, prostokątne, brązowe bochny chleba obłożone zwojami wędzonych kiełbas i grubymi wałami szynek, obstawione są dookoła kamionkami wypełnionymi smalcem i ogórkami kiszonymi; obok krążki, kręgi, placki i bloki serów: białych, wędzonych, dojrzewających na brązowo, kolorowo cętkowanych ziołowymi dodatkami, a przy nich równo ułożona piramida słoików wypełnionych kostkami serów w przyprawach i w oleju.
O kilka kroków w bok jakby inny świat: plastikowe UZI, M16, KBKAK – chłam made in China z minionej, zdawałoby się, epoki, w której chłopcy bawili się drewnianymi czołgami albo blaszanymi karabinami.
Kosze, koszyczki, szkatułki, pojemniki kształtów nienazwanych i nieznanego przeznaczenia, a wszystko plecione z wikliny. W głębi, między wysokimi olszami parku, długa altana upleciona z grubych prętów wikliny wypuszcza las młodych, zielonych pędów – żywa flora przykrywająca martwe dzieło ludzkie upodobnia altanę do wiekowych ruin zapomnianego zamczyska tkwiącego od zawsze w gęstym borze - wspólne dzieło przyrody i człowieka.
A dalej baloniki: foliowe, uciekające w górę, ale i zwykłe w setkach odmian, wśród których jest i pudelek wykonywany szybkimi ruchami rąk sprzedawcy z długiego, cienkiego balonika; pluszaki: pieski, kotki, małpki, zajączki, myszki i tyleż innych, nierozpoznanych, fantastycznych; wisiorki, ozdóbki, dzwoneczki, grzechotki, łańcuszki i pierścionki w barwach, kształtach i technikach wszelakich; ciapy, rękawice i majtki, obrusy, prześcieradła i pościel; maski, kolorowe włosy i niewyobrażalna ilość ozdób do wplecenia we włosy; wszechobecne kolby kukurydzy i glisty długich żelków dziwacznych smaków i paskudnych kolorów.
Ładnie wykonane sztuczne kwiaty o fantastycznych kształtach budzą wspomnienie podobnych, oglądanych w jakimś centrum handlowym niepamiętanego miasta w Anglii; te, jak i tamte, przywołują myśl o wczesnej wiośnie, czasie kwitnienia magnolii, o nagich gałęziach obsypanych kwiatowymi motylami.
Chipsy i prażone orzechy wabiące zapachem gorącego karmelu; lizaki wszelkich kształtów, napisów i kolorów; hamburgery, pizze, hot dogi i zapiekanki.
-Wy tutaj w Wielkopolsce nie macie źle. – mówi mi sprzedawczyni oscypek – Byłam w Podkarpackim, tam oscypek matka dzieliła na trzy.
„Have a great time” – czytam na automacie do gry stojącym obok kosza przysypanego stertą opakowań po jedzeniu i piciu.
Za stoiskami handlowymi rzędy samochodów szczerzą swoje otwarte gardziele bagażników wypełnionych nadzieją sprzedawców na duży zysk. Dalej, w przedniej części samochodów, inny świat, prywatny: to dom, miejsce spania i jedzenia, miejsce wieczornych spotkań i nocnych harców. Znany mi świat, bo kiedyś mój.
„Oryginalne” perfumy przy reklamie pieca centralnego ogrzewania, kawałki wyschniętej pizzy leżącej od rana za szybą i pstrokate pudełeczka sztucznych ogni…
W zmęczonych oczach bezładnie przesuwa się dalszy, nieskończony ciąg towarów i ludzi, poplątany coraz bardziej i coraz mniej rozpoznawany.
Nagle przygniata mnie do ziemi ciężar okrutny niczym żelazne wrota Pandemonium, a ciało moje drży pod uderzeniami cyklopiej siły: oto wielopiętrowa konstrukcja ogromnych głośników na scenie została włączona, napełniając powietrze straszliwym dudnieniem perkusji. Kulę się pod naporem dźwięków, ale zdziwiony widzę, iż nikt z mrowia ludzi wokół mnie nie reaguje, jakby nie słyszeli tych trąb jerychońskich, które już za chwilę zedrą liście z drzew, a mnie pozbawią resztek zdolności słyszenia.
Odwracam się i uciekam, podczas gdy ze sceny goni mnie dziwne liczenie rozlegające się na cały park: „ras-ras-ras-ras-ras-tszy-tszy-tszy”.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.