O synu Thora, Aegira i paru innych
Z komiksowym Thorgalem wiążą się jedne z moich najwcześniejszych wspomnień dzieciństwa. Z okresu, kiedy jako mały szkrab przewracałem z namaszczeniem kolejne wymiętolone strony pokryte rysunkami Grzegorza Rosińskiego, nie zaprzątając sobie szczególnie uwagi chmurkami z tekstem, może dlatego, że pewnie czytać jeszcze nie potrafiłem, a już na pewno nie płynnie. Tomy, wtenczas pożyczone od wiele starszego kolegi, robiły na mnie niesamowite wrażenie, a atmosfera niektórych zeszytów siała zamęt w moim jakże wtedy wrażliwym, dziecięcym umyśle. Wiem, sentyment to dziwka, ale nie wstydźmy się go, bo może dać sporo przyjemności. Na wiadomość, że przygody Thorgala ukażą się w postaci prozy, początkowo zareagowałem z entuzjazmem, zupełnie jakbym po tych wszystkich latach miał spotkać przyjaciela z dzieciństwa. Potem przyszła pora na obawy związane ze spotkaniem. Czy on nadal będzie tak fascynującym kompanem? Czy będziemy mieli wspólne tematy? Czy nie będzie wstyd się z nim pokazać na mieście? Uczucie niepewności dodatkowo potęgował fakt, że nie miałem się z nim spotkać w postaci, w której się do tej pory znaliśmy, czyli komiksu, a właśnie wzbogaconej dodatkowymi wątkami i poddanej chronologicznej aranżacji powieści. Co z tego wzruszającego spotkania po latach wyszło?
"Thorgal. Dziecko z gwiazd" pióra Amélie Sarn (scenarzystka komiksowa i autorka powieści, które na palcach jednej ręki mógłby policzyć średnio zdolny drwal) jest swoistym wprowadzeniem i w zasadzie zamyka klamrą jedynie okres dzieciństwa Thorgala (mają się okazać kolejne tomy powieści). Czytelnicy, którzy mieli styczność z tomem siódmym („Gwiezdne dziecko”) i czternastym („Aarcia”) komiksowego pierwowzoru poczują się jak w pokrytym strzechą domu, bo powieść obejmuje przede wszystkim te dwa zeszyty. Dla pozorów wprowadzono pewne zmiany, tu coś przestawiono i dodano, tam przesunięto i usunięto, niektóre wątki rozciągnięto, inne znowu skrócono i odebrano im znaczenie, ale nie są to zmiany istotne, bo w przebiegu dalszej fabuły nie mają one odzwierciedlenia. W zasadzie jestem mocno rozczarowany, bo czytelnik zaznajomiony z komiksowym oryginałem niewiele znajdzie w powieści nowego, więc buńczuczne zapowiedzi o dotychczas nieznanych, zapierających dech w piersi faktach można potraktować jako marketingowy bełkot. Dodatkowe wątki są jałowe, dalszoplanowe, a ich konsekwencje nie sięgają daleko. Mam nawet wrażenie, że autorka o tych epizodach zapomina już w momencie ich zakończenia. Jedynie ścieżka Astrid niesie ze sobą pewną świeżość i wartość, ale również cierpi na syndrom „zapomniana, gdy skończona”. Zabrakło natomiast rozwiązania wątku tajemniczego dysku (tom 7), a on sam to się gubi, to znów odnajduje i trudno przewidywać, jaki cel ma w tym autorka (według komiksu Thorgal „zgubił go podczas snu” już w wieku 10 lat). Wreszcie ostatnie rozdziały powieści obejmują komiksowy pierwszy i drugi tom („Zdradzona czarodziejka” i „Wyspa lodowych mórz”), ale robi to kompletnie bez uroku, nie racząc czytelnika żadnym bonusem, a nawet drastycznie skracając niektóre fragmenty. Ktoś tu poszedł po linii najmniejszego oporu i klaps się należy. Albo wytarganie za ucho, bo może klapsy lubi.
Niestety, Thorgal w wersji literackiej utracił swoją tożsamość. Przygody Gwiezdnego Dziecka obdarte z hipnotyzujących i klimatycznych ilustracji Grzegorza Rosińskiego nie niosą ze sobą już takiej dawki artyzmu i emocji. Szczerze wątpię, czy powieść Sarn byłaby w stanie zachęcić kogokolwiek do sięgnięcia po komiks. Muśnięta baśniowością, brutalna atmosfera fantastycznych krain, które odwiedzał w swoich przygodach Thorgal, cierpi tutaj na brak urzekającej kolorystyki i konturów znanych z kadrów komiksu. Tam obserwowanie ewolucji kreski Grzegorza Rosińskiego to czysta przyjemność – polecam porównać kadry z tomu pierwszego, a, przykładowo, choćby ósmego („Alinoe”), o obłędnych, jesiennych farbach. W przypadku powieści nie mamy takiej możliwości, a sama treść brutalnie obnaża słabości scenariusza i jednowymiarowych postaci. Dorosły czytelnik będzie miał wrażenie, że czyta fantastykę dla młodzieży, z nieskazitelnym, dzielnym i zawsze sprawiedliwym bohaterem, który pokochał piękną córkę króla wikingów – pozbawioną charakteru Aarcię. Wraz z kolejnymi tomami komiksu temperament blondyny interesująco się rozwija, dochodzi nawet do śmiałych scen o zabarwieniu lesbijskim, ale świeży czytelnik może się nieco zrazić początkową płytkością psychologiczną postaci. Co z tego, że samemu Thorgalowi zdarzy się z czasem obdarzyć w emocjach popularnym „liściem” niejedną kobietę, skoro w powieści jest obrzydliwie uczciwym, pozbawionym ludzkich wad wojownikiem o sercu ze złota.
To słaba powieść. Mało wyrafinowana, o płaskich postaciach, spisana niewyróżniającym się stylem, bez charakteru. Choć Thorgal do dzisiaj pozostaje jednym z najważniejszych dokonań w gatunku europejskiego komiksu, to w sferze literackiej mamy tysiące lepszych dzieł. Trudno mówić tutaj o profanacji obiektu kultu tych, którzy dorastali w latach 90-tych, ale Thorgal powinien był pozostać tam, gdzie jego miejsce, czyli na stronach komiksu. Nawet moja sentymentalnie bezwarunkowa miłość do Thorgala nie spowoduje, że komukolwiek polecę tę powieść. Znacznie lepiej będzie sięgnąć po kilka tomów komiksu, który oddaje w ręce czytelnika przynajmniej pełny obraz fenomenu Thorgala. Amélie Sarn nie udało się przełożyć na język literacki palety barw i atmosfery komiksu.
Autorce udało się za to coś innego. Nieświadomie obudziła we mnie głębokie wspomnienia i wyświetliła na rzutniku mojej wyobraźni obrazy dzieciństwa z Thorgalem w ręku („Alinoe” przeglądałem setki razy i każdy kadr znam na pamięć). Skończyło się na tym, że postanowiłem skompletować wszystkie tomy komiksu, nieśpiesznie chłonąc je na nowo.
[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.