Dodany: 31.08.2011 19:06|Autor: zsiaduemleko

O tym, jak rak chodził wspak


Nie oszukujmy się – pobyt w szpitalu nie należy do najbardziej rozrywkowych sposobów spędzenia wolnego czasu. Ludzie mają różne zboczenia i fetysze, ale trudno o kogoś, kto uwielbia leżeć w szpitalnym łóżku. Ani to podniecające, ani adrenaliny specjalnie nie pompuje, a wyznacznikiem dobrej zabawy jest wysokie tempo opróżniania przez salowe kaczek. Po nocach korytarzami snują się starzy ludzie, cierpiący na bezsenność, szurający papuciami po posadzce i nielegalnie handlujący między sobą batonikami – wynik ścisłej diety narzuconej przez lekarzy niektórym pacjentom. Kiedyś krążyła po mojej okolicy legenda, że jedna zaawansowana wiekiem pacjentka z głodu zjadła własną nogę. Rewelacyjna historia, ale weź takiej nie daj batonika, gdy o niego prosi. Wolałbym odżałować ten kawałek czekolady, niż obudzić się w środku nocy z jej dziąsłami (na zęby nie miała co liczyć – trzy razy nie rosną) zaciśniętymi na mojej stopie. Brrr, scenariusz jak z japońskiego horroru, ale szpitalne mury raczej nie sprzyjają tęczowym myślom i marzeniom. I pewnie dlatego „Oddział chorych na raka” przygnębia już od pierwszych stron, bo bez zbędnego wprowadzenia czytelnik jest wciągany za szmaty na oddział onkologiczny – oddział, który sam w sobie nie zwiastuje hucznej i szampańskiej imprezy, a już szczególnie nie w realiach mało optymistycznego ZSRR. Cholera, przecież już sam tytuł powieści przytłacza.

Pawła Nikołajewicza Rusanowa poznajemy w punkcie zwrotnym jego życia. Nowotwór w diagnozie lekarskiej brzmi mało obiecująco, ale już taka reguła. Rak jest wyrokiem zrzucającym z nieba na ziemię, a z ziemi do piekła i choć pacjent walczy z tym poprzez negację, to jednak czytelnikowi trudno zachować optymizm. Rusanow trafia na salę, gdzie nowotwór w różnych odmianach to codzienność, a wyraz „rak” jest deklinowany na wszystkie sposoby. Co wcale Pawłowi Nikołajewiczowi nie pomaga zapomnieć o własnej chorobie i prowadzi do wielu scysji z pozostałymi pacjentami. Rusanow, przekonany o swojej niepospolitości konfident, zderza się ze społeczeństwem, z którym do tej pory osobistej styczności nie miał. Nie oszczędza go szczególnie Oleg Kostogłotow – arogant i kobieciarz o zgoła odmiennej filozofii życia. Ich wzajemne relacje tworzą oś powieści, ale należałoby spojrzeć na to nieco szerzej. Już pomijam utarte slogany o alegorii państwa totalitarnego czy krytyce ZSRR, bo osobiście nie miałem potrzeby doszukiwać się tego rodzaju znaczeń. Ja po prostu popłynąłem z prądem ludzkiego nieszczęścia i indywidualnych sposobów radzenia sobie z losem.

Bohaterów łączy w zasadzie jedynie nowotwór. Każdy z nich trafił do szpitala wprost z innego życia i w inny sposób radzi sobie z pozostałym mu czasem. Hurraoptymiści planują kompletne wyzdrowienie, realiści życzą sobie pożyć choćby trzy miesiące na poziomie – tak, by zdążyć coś osiągnąć, umiarkowani optymiści wyobrażają sobie siebie za dwa lata, a wojownicy desperacko chwytają się życia: „(...) byle nie umrzeć pod nożem. Boję się… Jakiekolwiek by było to życie; pieskie, parszywe – a żyć się chce”*. Trudno o coś bardziej przygnębiającego.

Pacjentom w niedoli partneruje personel medyczny oddziału. Diagnostycy, chirurdzy i pielęgniarki również otrzymują od Sołżenicyna sporo przestrzeni treściowej, a ich wzajemne stosunki z chorymi nadają istotny wydźwięk powieści. Diagnozy stawiane pacjentom obfitują w liczne niedopowiedzenia, przemilczenia i opierają się w znacznym stopniu na psychoterapii. Zręczne kierowanie przebiegiem leczenia daje chorym złudzenie wolnej woli, ale i to okazuje się elementem terapii. I choć sami lekarze przywiązują się do pacjentów, zawierają z nimi przyjaźnie, żywo dyskutują, a nawet flirtują – to jednak bezduszne procedury instytucji są nieubłagane i personel musi się ich trzymać. Wypisywanie pacjentów do domu, choć cieszy samych chorych, stanowi samo w sobie złą wróżbę – najczęściej odsyłani są ci, których dalsze leczenie jest bezcelowe, a nowotwór terminalny. Tego jednak nikt im nie powie, wszystkiemu towarzyszy dobra mina do złej gry – nieświadomi pacjenci przekonani są o skuteczności kuracji, w podskokach, z radością i śmiercią na karku wyjeżdżają do rodziny, a szpital zyskuje wolne łóżko oraz jeden zgon mniej w statystykach.

„Oddział chorych na raka” to zasadniczo literatura intensywnie pesymistyczna. Znacznie bardziej deprymująca niż niejedna antyutopia. Stęchłe, przygnębiające powietrze sterylnego szpitala z łatwością wchodzi do płuc czytelnika, ogranicza go, tłamsi. I choć końcówka powieści przynosi pozornie optymistyczną dozę świeżego powietrza, to jednak oddech spłycił się nam już na tyle, że nie sposób zaczerpnąć go pełną piersią bez zakrztuszenia się.

Obiektywnie – to cholernie dobra literatura. Poruszająca, dająca sporo do myślenia, choć wolałbym uniknąć kolejnego utartego banału, iż ukazuje ona kruchość ludzkiego życia (frazesy same pchają się na klawiaturę), bo trzeba być chowanym pod kloszem sześciolatkiem, by sobie z tej kruchości nie zdawać sprawy. To prosta i dosadna powieść o ludziach ujeżdżających śmierć niczym byka na rodeo – niby sporo zależy od kowboja, ale upartego i wkurwionego byka niewielu poskromiło.

Subiektywnie – doceniam tego rodzaju literaturę, rozumiem zachwyt na nią, bo potrafi uderzyć z siłą tarana, ale do mnie osobiście ona średnio przemawia i znikome są jej szanse na zostanie jedną z najważniejszych książek mojego życia. Chyba za mało we mnie masochisty.



---
* Aleksander Sołżenicyn, „Oddział chorych na raka”, tłum. Michał B. Jagiełło, wyd. Rebis, Poznań 2010, str. 375.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1657
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: