Głowacki a Tarantino
Czytelnik, który traktuje literaturę wprost - jako zapis odzwierciedlający rzeczywistość w sposób lekko tylko przekształcony, jest idiotą. Tak jest, idiotą. Idiotą jest również ten, kto utożsamia wszystkie padające na kartkach książki wypowiedzi z poglądami autora.
Powyższe stwierdzenie nie znajduje się w omawianej książce, a powinno, i jest to kolejny żart jej autora.
Mam z tą książką kłopot. Podobny jak z filmami Quentina Tarantino.
To zestawienie może wydać się stanowczo nie na miejscu, spróbuję jednak wyjaśnić, o co mi chodzi.
Co mamy w filmach Quentina Tarantino? Oczywiście dużo mamy, ale chodzi mi o stosunek tego reżysera do przedstawianych przez niego ekranowych wydarzeń. A jest ten stosunek taki, że najtęższe krytycznofilmowe umysły łamią sobie nad jego zagadką głowy, od kiedy tylko pan Q.T. zjawił się na hollywoodzkim horyzoncie, i do tej pory brak satysfakcjonującej odpowiedzi. Pomińmy samą kategorię fabularnych wydarzeń w filmach tarantinowskich, bo musielibyśmy dojść do jedynego słusznego wniosku, że są one kompletną, wprawiającą w osłupienie bzdurą, która nie powinna nas nic obchodzić. Chodzi o sposób, w jaki p. Tarantino prezentuje te bzdury widzowi. I tu jest problem: mianowicie nikt nie potrafi powiedzieć, czy to wszystko jest na serio, czy dla żartów. Kiedy wydaje nam się, że to tylko zabawa, dostajemy po oczach sceną czyjegoś wyjątkowo brutalnego zgonu. No dobra, mówimy sobie, to chyba dramat kryminalny; po czym postaci, które przed chwilą doprowadziły kogoś do śmiertelnego zejścia zaczynają prowadzić ze sobą groteskowy dialog, włącznie z opowiadaniem sobie dowcipów. Człowiek drapie się w głowę i czuje, że ma w niej mętlik.
I o to właśnie Tarantino chodzi. Dodajmy, że między innymi. Jest to bowiem reżyser, który najprawdopodobniej po prostu nie potrafi przedstawić swojego dzieła w jednolitej tonacji uczuciowej; nie potrafi być serio, ani nawet trochę serio, ponieważ jego sposób postrzegania świata, tak mi się wydaje, takiej formy odbioru rzeczywistości po prostu nie zna. Są tacy ludzie. Nie jest to bynajmniej zarzut, ani nawet stwierdzenie, że jest ten artysta w ten sposób mniej twórczy; przeciwnie: przedstawiając nam swoją wizję rzeczywistości zapoznaje nas p. Tarantino ze sposobem myślenia być może zupełnie nam dotąd nieznanym. To tak, jak istnieją osoby wrażliwe na jazz, ale są też osoby, które czują np. hard rock itp.
Co to wszystko ma wspólnego z Głowackim?
Ano, trzeba powiedzieć najpierw, co w tej książce jest. A jest tu i Kosiński, i Dostojewski, i NKWD, i grzybki halucynogenne, i "Rejs", i informacje o długości pewnych narządów funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa "opiekujących się" warszawskimi "paniami do towarzystwa", i obraz skrajnej nędzy w Tajwanie oraz w Żyrardowie, a ponadto: SPATiF, Himilsbach i Maklakiewicz, lokale sado-maso w Nowym Jorku, sposoby współczesnego szmuglu narkotyków (niewyobrażalnie wprost drastyczne), nowojorscy menele i wiele, bardzo jeszcze wiele, ponadto.
Słowem: groch z kapustą.
A jeszcze powiedzmy, jak to jest przedstawione. Owszem, jest to język potoczysty (co oznacza, że nie jest to dęta mowa wprost z katedry filologii), wartki, generalnie śmiem twierdzić, że zrozumiałem sens większości zdań (nie przesadzajmy, że wszystkich), tj. ten sens, który dotyczy zawartych w zdaniach informacji, bo jeśli chodzi o wynikające z tych zdań przesłanie, to nie ośmielę się stwierdzić, że je pojąłem, albo nawet, że stwierdziłem jego istnienie. Powiedzmy sobie jednak szczerze: jest tu masa przekleństw. P. Głowacki, który nie jest młodzieniaszkiem i włos mu się srebrzy, posługuje się tu następującymi m.in. stwierdzeniami: "Te skurwysyny komuchy znowu zrobiły prowokację, zobacz tę Zośkę, najlepiej w Warszawie robi laskę, ale się czerwone pająki przeliczą, tylko trzeba uważać, bo ona trochę kradnie"[1]; "Był to zresztą były porucznik, z którym przed laty poszła na konfidencję, ale człowiek ludzki, a poza tym miał wielkiego chuja"[2]. Słowem, p. Janusz Głowacki robi wszystko, co w jego mocy, abyśmy go przypadkiem nie wzięli za jakiegoś poważnego "literata", który w skrytości ducha liczy na jakąś nagrodę literacką, bo nawet jakby p. Głowacki taką nagrodę dostał, stałoby się to zapewne tematem kolejnej ironicznej anegdotki, że "patrzcie, ja tu takie plugastwa wypisuję, a oni mi nagrody dają, co za świat".
I to jest to, co go łączy z Tarantino - bezustanne wprawianie czytelnika w osłupienie i wytrącanie go z błogiego poczucia, że weźmie sobie człowiek do ręki książkę, żeby się kulturalnie rozerwać i pośmiać, bo tu nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać, i o co w ogóle chodzi. No i (o tym "no i" będzie jeszcze niżej), zdaje się, p. Głowacki, podobnie jak p. Tarantino, nie umie tworzyć "serio", a jeśli umie, to tworzenie w ten sposób byłoby niezgodne z jego charakterem.
A teraz powiem szczerze, jaki osobiście mam stosunek do omawianej książki, czyli do utworu pt. "Z głowy", napisanego przez Janusza Głowackiego. Szczerze mówiąc, okazałem się niewrażliwy na sposób narracji typowy dla tej książki. Naprawdę zajmująca wydała mi się we fragmentach, w których autor porzuca ironiczno-cyniczno-spatifowską manierę wiecznego młodzieńca i zaczyna walić bardziej serio: mówię tu o fragmentach dotyczących wspomnień autora z Powstania Warszawskiego (miał wówczas 6 lat), rzeczywistości PRL-owskiego Żyrardowa oraz współczesnej Tajlandii, a także o wprawiającej w osłupienie opowieści o "złotej jedenastce" Górskiego. Na tonację serio/nie serio jestem, być może, nie dosyć wyrobiony. Drażniło mnie ponadto nagminne nadużywanie zwrotu "no i" ("No i do głowy mi nie przychodziło, że Ameryka to się zrobi mój kraj"[3], "No i Dianne rolę wzięła"[4], "No i zacząłem dostawać listy, że owszem, powieść Dobrowolskiego dobra, ale »Ulisses« jednak lepszy itd."[5)], a także uporczywa i zupełnie niezrozumiała skłonność do umieszczania zaimka "się" w dosyć irytujących miejscach ("I się to poczucie niższości wymienia na wyższość"[6], "»Kopciuch« w ogóle się zaczął od tego, że ktoś opowiedział mi (...)"[7], "Akurat wtedy się ukazała wyjątkowo wredna i żałośnie napisana powieść (...)"[8] itp.), co, łącznie ze stylem imitującym oficjalny język sprawozdawczy, pomieszanym ze słownictwem potocznym oraz wulgarnym, oraz opisywanymi tym językiem, a kompletnie do niego niepasującymi wydarzeniami o charakterze ironiczno-groteskowym, ma wywoływać wspomniane już wrażenie, że autor nie ma, broń Boże, nic wspólnego z tymi "Żeromskimi" z encyklopedii. Ponadto irytuje mnie nie wiadomo skąd się biorące przeświadczenie ludzi z tzw. elity kulturalnej przystępujących do pisania książek wspomnieniowych, że wprost nie posiadam się z ciekawości na temat informacji o ich dokonaniach seksualnych. Panie, co mnie to obchodzi?!
Mnie książka trochę zmęczyła, może dlatego, że wolę inne sposoby pisania o życiu. Ale krzyżyka na książce nie stawiam.
---
[1] Janusz Głowacki, „Z głowy”, wyd. Świat Książki, 2004, s. 124.
[2] Ibidem, s. 119.
[3] Ibidem, s. 65.
[4] Ibidem, s. 154.
[5] Ibidem, s. 182.
[6] Ibidem, s. 73.
[7] Ibidem, s. 105.
[8] Ibidem, s. 181.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.