Szaleństwo mnicha Medarda
Gdybym musiał wymienić dwóch najważniejszych i najbliższych absolutu pisarzy grozy okresu romantyzmu, bez zawahania wskazałbym Edgara Allana Poego – ponurego opiumistę, poetę i jednocześnie klasyka literatury amerykańskiej, oraz Hoffmanna – niemieckiego romantyka, będącego zarazem pisarzem, kompozytorem, malarzem, urzędnikiem i diabli wiedzą, kim jeszcze. Obaj ci prozaicy, pomimo pewnych zbieżności stylistycznych, tworzyli literaturę odmienną i fascynującą na różne sposoby. Poe – twórca narkotycznych, niepokojących wizji i prekursor opowiadań detektywistycznych, oraz Hoffmann – marzyciel o ogromnej wyobraźni, wielkiej skłonności do groteski i fantazjowania. Tego pierwszego każdy fan horrorów zna doskonale, drugi uległ zapomnieniu. Dlaczego? Nie tworzył on literatury, do której przyzwyczajony jest człowiek XXI wieku. Poetyckie, rozbudowane opisy mogą nużyć, groza - nie przerażać, ale czy nie jest to spowodowane przywyknięciem do łatwych form? Jako wielki miłośnik tego romantyka, twierdzę, że niewielu było mu równych. Bo jego dłużyzny trzeba smakować, a jego grozę przeżyć może każdy, kto choć odrobinę romantyzmu ma w sercu.
„Diable eliksiry” to pierwsza powieść Ernsta Theodora Amadeusa. A, znany szerzej jako autor opowiadań, napisał ich jedynie dwie. Pech chciał, że druga z nich nie została dokończona – śmierć autora na to nie pozwoliła. I warto tu wspomnieć, że jest to powieść gotycka – a raczej coś, co powstało po przefiltrowaniu tego nurtu przez na wpół obłąkany umysł autora. Wszystkie niezbędne rekwizyty są obecne – mamy klasztor, zamki, spiski i tajemnice. Jest mowa o sowach, tragiczna miłość towarzyszy nam do samego końca. Jest tutaj mrok, jest groza. Ale już po chwili czytania z łatwością można rozpoznać charakterystyczne pióro niemieckiego romantyka. Jego fantazja i cudowny sposób przedstawiania świata nie mają w literaturze sobie równych. Niepohamowana skłonność do groteski dała również o sobie znać – mamy tu postacie tak czasem zabawne, że aż niepokojące – jak obłąkany fryzjer Pietro Belcampo zwany także Schonfeldem, o fizjonomii równie zadziwiającej, jak jego charakter. Pięknie opisał Hoffmann świat, po którym brat Medard jest zmuszony się szastać, każda strona powieści przepełniona jest subtelną, lekko archaiczną poetyką, pełną egzaltacji, wewnętrznych wynurzeń. Warto tu wspomnieć, że przez historię prowadzi nas jako narrator główny bohater, kapucyn, którego zapiski o swoim życiu dane jest nam poznać. Autor zadbał o względne uwiarygodnienie formy wtrętami kronikarza i wydawcy znalezionego dokumentu.
Mimo ogromnego zagęszczenia tekstu, powieść czyta się bardzo przyjemnie, niełatwo oderwać się od romantycznej historii. Zwłaszcza że ta jest wielce niejednoznaczna i bogata. Rzeczywistość miesza się w niej z halucynacjami, z obłąkanym szałem. I za tym szaleństwem podążamy, starając się odkryć subtelną granicę pomiędzy rzeczywistością a fantazją. Wraz z Medardem przebywamy w lochach, na dworze książęcym, w klasztorach i wielu innych miejscach. Wraz z nim popadamy w obłęd. Autor sięgnął do, jeszcze wtedy niezbyt rozwiniętej, teorii rozdwojenia jaźni, sprytnie wykorzystując ją do swoich celów. Nie popadł przy tym w banał, o czym świadczy choćby fakt, iż Freud w swoich koncepcjach opierał się między innymi na tej powieści. Trudno więc nam ocenić, gdzie kończy się działanie demonicznego napoju, a zaczyna się poczucie winy i jego odrzucenie. Czy też może to wszystko intryga, której jednocześnie narzędziem i twórcą jest kapucyn? Autor nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi, tak jak nie decyduje się na całkowite odrzucenie nadnaturalności. Wszystko tu jest przemyślane i doskonale umiejscowione.
Wspomnę o pewnym drobiazgu. Jakiś czas temu miałem okazję zapoznać się z genialną powieścią Gustava Meyrinka o tytule „Golem”. Jak wiadomo, „Szatan z Pragi” - jeden z najważniejszych i najwybitniejszych prozaików XX wieku – był wielbicielem twórczości Hoffmanna. I teraz, czytając „Diable eliksiry”, spostrzegłem, jak wiele zawdzięcza on ich autorowi. Wiele wątków powieści Meyrinka miało tutaj swój początek – takie przynajmniej mam wrażenie. Nie oskarżam autora „Nocy Walpurgii”, bynajmniej! Obaj twórcy ulepieni byli z jednej pisarskiej gliny, a inspiracja Hoffmannem to powód do chluby. Szczególnie że w „Golemie” nie ma mowy o kopiowaniu, a jedynie o inspiracji. To dwie zupełnie odmienne – a przy tym wybitne – powieści.
Serdecznie zachęcam do zapoznania się z tą pozycją. Gwarantuję, że jedynie odrobina chęci wystarczy, by wejść w cudowne światy Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna – ale ostrzegam: niełatwo stamtąd wrócić.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.