Nasłuchałam się wiele o książce "
Pod słońcem Toskanii: U siebie we Włoszech (
Mayes Frances)
": o jej pięknych opisach, lekkości, ciekawej treści. Z czym się spotkałam? Rozczarowanie jest w tym przypadku za małym słowem. Jak mały chłopiec z "Nowych szat króla" głośno więc krzyczę: Król jest nagi!
Wydawać by się mogło, że recepta na świetny bestseller to egzotyczna miejscowość i amerykańska lekkość wydawania góry pieniędzy. Chciałoby się chociaż na ich usprawiedliwienie powiedzieć: płaczą i płacą - ale płaczu nie słychać. Kto wie, może pensja amerykańskich wykładowców wystarcza na takie inwestycje, kupowanie wina skrzynkami i codzienne stołowanie się w restauracjach; może warto przemyśleć tę drogę kariery? Życie przedstawione od sielankowej strony, gdzie dookoła jest pięknie a pieniędzy starcza na wszystko jest skutecznym wabikiem na tych, którzy jednak liczą każdy grosz, a przedstawiona sytuacja z pewnością podsyca ich marzenia o własnym domu, sielance i wystawnym życiu. Szkoda tylko, że bardzo mało w tym realizmu - choć książka wzorowana jest niby na faktach.
"Pod Słońcem Toskanii" męczy. Zamysłem autorki było chyba wzbudzić zachwyt notorycznie powtarzającymi się epitetami w stylu: świeże pomidory, pachnące zioła, czy nagminnym podkreślaniem, że przez okno widać gaje oliwne. Opisy zachwycającej amerykanów przyrody wraz z "och i ach" nad świeżością warzyw i owoców zmuszają do refleksji: czy w Ameryce naprawdę brak obojga? A może szybko żyjące społeczeństwo nie ma czasu się rozejrzeć i poszukać świeżych warzyw poza supermarketem? Nie rozumiem tego zachwytu. Ja po drugim rozdziale już nie mogłam patrzeć na "świeże pomidory". Zapachu suszonych ziół nie czułam.
Książka miała połączyć elementy relacji z "bajkowego życia", z przewodnikiem i książką kucharską. Nie wyszło. Język jest płytki i ubogi, zwroty powtarzają się, zdania są okrojone i sztywne jak kołek. Uwagę zwracają jedynie (wplatane gdzie się da) działające na wyobraźnie opisy śródziemnomorskiego krajobrazu - jednak zgodnie z zasadą: co za dużo, to niezdrowo: tylko do pewnego momentu.
Zaznaczę również, że mój włoski ogranicza się do słów bella, bueno i innych, które znaleźć można na sklepowych półkach. Wiele opisów w książce przeskakiwałam całymi akapitami, bo żadna to przyjemność czytać opis włoskiego słowa, z którego nic nie wynika (a zwłaszcza co ono znaczy), ani non stop tłumaczyć ze słownikiem coś, co powinno być objaśnione albo w tekście, albo chociaż w przypisie. Tu już uwaga bardziej do wydawcy, który najwyraźniej uznał, że język włoski każdy ma opanowany do tego stopnia, żeby zrozumieć zarówno podstawy, jak i specyficzne nazwy lokalne.
Nie polecam tej książki. Tyle samo ciekawych informacji o Toskanii znaleźć można w przewodnikach, a są one bardziej skonkretyzowane. I o wiele bardziej realne. Po tej lekturze zostaje z jednej strony rozczarowanie, z drugiej przesycenie śródziemnomorskimi epitetami. No i przykra świadomość, że zakupiony egzemplarz przyczynił się do toskańskiego domu. Niezasłużenie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.