Dodany: 24.02.2007 12:49|Autor: norge
Podróż do kraju przodków
Nowa Funlandia to nic innego, jak ogromna skała zanurzona w morzu i otoczona mniejszymi skałkami. Leży u północno-wschodnich wybrzeży Kanady i znana jest z niestabilnej pogody. Szalejące na okrągło sztormy, niespotykanej siły wichry, podbiegunowe zamiecie śnieżne, potem nagłe ocieplenia są na porządku dziennym. To kraj marynarzy, rybaków, łowców fok i zręcznych cieśli. Stamtąd właśnie wywodzi się rodzina bohatera "Kronik portowych".
Quoyle wychował się w Stanach. Jest trzeciorzędnym dziennikarzem w tandetnej gazecie. Od dzieciństwa cierpi na niesamowite kompleksy niższości. Po tragicznym wypadku notorycznie zdradzającej go żony i samobójczej śmierci rodziców stoi na skraju załamania psychicznego. Powrót na ziemię przodków jest ucieczką i jednocześnie ocaleniem. A tak naprawdę nie ma do czego wracać! Klimat Nowej Funlandii jest, delikatnie mówiąc, nieprzyjazny. Stara siedziba Quoyle’ów stoi w ruinie i praktycznie nie nadaje się do zamieszkania. Rodzinne historie okazują się niezbyt miłe, a z szaf wychodzą "ukryte upiory". Ci, których krew płynęła w jego żyłach, mordowali rozbitków, topili swoje niechciane bękarty, mieli różne dewiacje seksualne, toczyli walki i byli nienawidzeni przez sąsiadów. Czy będzie to dla Quoyle’a pozytywnym wzmocnieniem?
Odpowiedź jest oczywista. Wyjazd na Nową Funlandię przywróci Quoyle’owi poczucie wartości, da siłę do dalszego życia i wychowywania córeczek. Człowiek gdzieś przynależący, świadom swoich korzeni, jest silniejszy. Łatwiej mu znaleźć swoje miejsce w życiu, a jak się okazuje, i miłość. Taką dobrą, przychodzącą bez bólu i cierpienia. Tak właśnie odbieram przesłanie "Kronik portowych". Ochoczo zgadzam się także z ciotką Quoyle'a, Agnis Hamm, która patrzy na sprawę ze swojego punktu widzenia:
"W miarę jak mijają lata ciągnie cię do miejsca, z którego pochodzisz. Pewnie to jakieś atawistyczne pragnienie odejścia tam, gdzie się wszystko zaczęło. […] Mogę tylko zastanawiać się, co zmieniło się bardziej: ja czy miejsce"*.
Przemiana Quoyle’a opisana jest bardzo oględnie; czytelnik może się jej tylko domyślać. Ot, zdarzyło się. Miał 36 lat i po raz pierwszy ktoś powiedział mu, że coś zrobił dobrze. Dostrzegł zachód słońca. To samo dotyczy wielkiej, choć niezbyt szumnie okazywanej miłości Quoyle’a do córek. Nie ma wielkich słów, heroicznych czynów. Jest codzienność i nieporadna troska, aby dziewczynki miały się dobrze. Wyczuwa się, że takiego ojca jak on ze świecą szukać. Na przykład lubi się ze swoimi dziećmi bawić. Wstydzi się przyjemności, jaką odczuwa układając klocki z Bunny. Interesuje się też babkami z piasku :-). Albo ta jego bajka improwizowana na dobranoc: "Był sobie łoś, bardzo biedny, chudy, samotny łoś, który mieszkał na skalistym wybrzeżu, gdzie rosły tylko gorzkie trawy i krzaki o kolczastych gałęziach. Pewnego dnia obok wzgórza przejechał czerwony samochód. Na tylnym siedzeniu siedział cygański pies ze złotym kolczykiem w uchu...”*.
Wreszcie dochodzimy do delikatnie zarysowanego wątku romantycznego. Nasz bohater zakochuje się, choć długo dręczy go uczucie, że wszystkie jego zasoby miłości już się wyczerpały, że jest wypalony. Na szczęście istnieje stare, nowofunlandzkie powiedzenie (nikt nie wie, co ono tak naprawdę oznacza), że w sercu każdego mężczyzny są cztery kobiety: panna na łące, demoniczna kochanka, kobieta o lwim sercu oraz wysoka i łagodna kobieta. Quoyle spotka jedną z nich. I będzie miał dużo czasu, aby lepiej zrozumieć siebie, ją i wszystko to, co było przedtem.
Walorem powieści jest rewelacyjne oddanie przez autorkę atmosfery Nowej Funlandii oraz olbrzymi materiał poznawczy, zgrabnie, choć miejscami aż nazbyt wyraziście wpleciony w część fabularną. Mnie ani nie raził, ani nie nudził, gdyż uwielbiam takie książkowe podróże do fascynujących, nieznanych mi miejsc. Wtedy mogę czegoś ciekawego się dowiedzieć; choćby, jak się wiąże węzły morskie, dlaczego szkuter buduje się ze świeżego drzewa, jak oprawia się upolowane foki i dlaczego należy posmakować pasztetu z foczej płetwy.
Wychodzi na to, że zdecydowanie warto było "wybrać się" z Annie Proulx w tę podróż, a przy okazji poczytać miejscowe "Kroniki Portowe", z takim sukcesem pisane przez Quoyle’a do lokalnej, nowofunlandzkiej gazety o jakże wymownym tytule "Pleciucha". Polecam! Zarówno książkę, jak i film, bo ekranizacja również należy do przedsięwzięć wyjątkowo udanych.
---
* Annie Proulx, "Kroniki portowe", tłumaczył Paweł Kruk, Dom Wydawniczy Rebis, 2002.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.