Niedawna biblioNETkowa rozmowa sprawiła, że poczułam nieodpartą chęć ponownego sięgnięcia po Marqueza. Swojego czasu przeczytałam prawie wszystko i byłam na ogół pod ogromnym wrażeniem. Jak większość czytających przeżywałam okres fascynacji Macondo i rodem Buendia, ale to było dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami. Co by tu przeczytać, zastanawiałam się. Jestem w trakcie lektury dwóch dzieł rozmiarów betonowego bloczka, musi to być więc coś niewielkiego, co nie zakłóci zbytnio rytmu pochłaniania literek z opasłych tomisk, jednym słowem coś, co zdołam przyswoić w nie więcej niż parę godzin. No i w ten sposób wybór padł na "Szarańczę", która miała dodatkowo ten plus, że jak już coś powtarzać, to najlepiej od początku. Mogłam co prawda wziąć "Dwanaście opowiadań tułaczych" i poczytywać w międzyczasie, cóż, kiedy oko me zrządzeniem losu spoczęło na "Szarańczy" i tak już zostało. Wybór książki to u mnie bardzo często sprawa impulsu właśnie. Czasami w ten sposób wpadają mi w ręce zadziwiające rzeczy. Wróćmy jednak do "Szarańczy".
Zaczyna się genialnie - cytatem z mojej ukochanej "Antygony". W tym momencie ciśnie się do głowy cała masa wspomnień. Uśmiecham się do siebie teraz i do tego dzieciaka z pierwszej licealnej, który się zachwycił naiwnie "Antygoną", potem, odrobinę już dojrzalej - Kochanowskim , i jeszcze w tej samej klasie - na gruncie bardziej towarzyskim - Marquezem. To z ich powodu właśnie spędziłam pierwszy raz w swoim życiu długie godziny w czytelni na Koszykowej. W ogóle wiele rzeczy robiłam wtedy pierwszy raz w życiu, nie zamierzam jednak o tym pisać, bo są to wspomnienia mające z książkami niewiele wspólnego, albo zgoła nic :) Może tyle tylko, że ponowna lektura jakiejś dawno zapomnianej książeczki przewija w mojej głowie taśmę z filmem sprzed....uuuuuu, wielu lat.
Ok, czyli że mamy najpierw cytat z Antygony o wydanym przez Kreona zakazie grzebania zwłok Polineikesa ( za złamanie zakazu grozi ma się rozumieć ukamienowanie). A dalej... dalej następuje absolutnie doskonały opis gorączki, jaka dotknęła małe, senne Macondo wraz z pojawieniem się Kompanii Bananowej. Uderzająca trafność, precyzja i maksymalna kondensacja osiągnięte za pomocą genialnej metafory. Nie wiem, czy ktoś kiedyś lepiej opisał na dwóch stronach proces puchnięcia miasta, które nie jest w stanie przyjąć w swe mury setek nadciągających codziennie znikąd przybyszów, nie nadąża za zmianami, będącymi konsekwencją niekontrolowanego rozrostu, by wkrótce, po okresie prosperity, znów zapaść się w sobie i spokojnie osiąść w ziemi. To zdecydowanie najlepszy fragment książki, po którym od razu można poznać Mistrza. Mając niespełna trzydzieści lat tymi dwoma stronami Marquez udowodnił, że jest wielki. Czytam raczej dużo, czytam sporo dobrych książek, jednak nieczęsto zdarza mi się obcować z literaturą prawdziwie wielką, taką jak dwie pierwsze strony "Szarańczy".
Następne strony "Szarańczy" to też dobra literatura, może już nie tak wielka, ale zdecydowanie dobra. Jest to misternie skonstruowana opowieść jednego dnia, dnia pogrzebu pewnego doktora, znienawidzonego przez mieszkańców Macondo za to, że kiedyś odmówił pomocy rannym synom miasta, również za to, że był inny,samotny, że za nic miał miejscowe zwyczaje, że nie zadał sobie nawet trudu, by zachować pozory tego, co w Macondo zwano przyzwoitością, za to wreszcie, że go nie rozumieli i nic o nim nie wiedzieli. Dzień pogrzebu miał być dniem zemsty. W zgodnej opinii wszystkich doktor nie zasługiwał na pochówek. Jednak wiele wskazuje na to, że pochowany będzie. Dzień jego pogrzebu został przedstawiony z trzech punktów widzenia: pułkownika - seniora rodu, jego trzydziestoletniej córki i jedenastoletniego wnuka. Najdoskonalsza wydaje mi się relacja dziecka, które na swój sposób próbuje zrozumieć to, co się dzieje i jest w pewnym sensie najbardziej obiektywne, nie znało przecież zmarłego. Jednak dla toku narracji istotniejsze są wspomnienia ojca i córki, dzięki którym poznajemy osobę nieboszczyka. Gdy czytałam "Szarańczę" po raz pierwszy, skończona samotność doktora mnie poruszyła. Pozostali bohaterowie powieści również są samotni, każdy na swój sposób. Wszyscy czujemy się samotni oczywiście, to jeden z podstawowych problemów, z którymi człowiek, zwłaszcza dorastający, musi się uporać (podobno trzeba mieć odwagę, by wygłaszać truizmy; phi, jakoś łatwo mi to poszło). Jak bardzo byśmy nie lgnęli do tłumu, jak bardzo byśmy nie rzucali się w wir zabaw przelotnych, zawsze w końcu dopadnie nas ta zmora i nie raz ze złością spojrzymy w lustro, by mruknąć pod nosem, że nikt nas, kurczę, nie rozumie. Samotność jednak, tak jak ją postrzegam dzisiaj, nie jest siłą destrukcyjną, a raczej budującą, nieodzowną dla rozwoju wewnętrznego, pod warunkiem, że nie jest skończona. Samotność doktora taka właśnie jest: skończona, destrukcyjna, wiodąca na skraj przepaści i samoupodlenia, przestroga dla tych, którzy zanadto z nią igrają. Alternatywę dla niej stanowi małe, podszyte smutkiem rodzinne szczęście, będące udziałem pułkownika, jedynego człowieka darzącego doktora czymś na kształt przyjaźni. Dom, dzieci, codzienna krzątanina niezbędna, by małe domowe szczęście nie rozleciało się w kawałki, prawość, poczciwość, godność, społeczny szacunek. Najtańszy sposób bycia szczęśliwym. Kiedy miałam lat naście, takie spokojne, "łatwe" szczęście mnie mierziło, buntowałam się przeciw niemu i cichemu życiu w ogóle. Nie chciałam żyć w zgodzie z normami ustalanymi przez siejące wokół kołtuński terror zbiorowe monstrum, któremu na imię społeczeństwo. Podobnie jak Canettiego, którym się wtedy zaczytywałam, tłum mnie przerażał. Choćby był złożony z najwrażliwszych, najczulszych, najbardziej niewinnych jednostek, choćby walczył o słuszne sprawy i występował w imię społecznej czy dziejowej sprawiedliwości, zawsze było w nim coś okrutnego, nieludzkiego, bezmyślnego i pierwotnego. Dlatego to doktor, jako posiadacz mrocznej tajemnicy i ofiara tłumu w jednym, mnie fascynował, nie pułkownik. Dziś rzeczywistość wydaje mi się znacznie bardzie zniuansowana. Im jestem starsza, tym bardziej postać pułkownika do mnie przemawia, postać doktora natomiast - przeraża (czyżby doktor ilustrował ciemną stronę mego ja?). Niby ta sama książka, a zupełnie inna lektura. Nie wszystko jednak się zmieniło. Pozostało niezmienne przeczucie fatum, ciążącego nad Macondo oraz jego mieszkańcami, wszystkimi na raz i nad każdym z osobna. Tak jak dawniej Marquez wciąga od pierwszej strony i nie puszcza nawet po przeczytaniu ostatniej. Nic w tym dziwnego, mistrz przecież doskonale stopniuje napięcie, wokół postaci buduje aurę tajemniczości, i mimo że od zakończenia lektury minęło już parę dni, ciągle się zastanawiam, z kim pomyliła doktora żona pułkownika w dniu, w którym doktor przybył do Macondo.
W planach dalsze powtórki z Marqueza, nie wiem tylko, czy mi zapału wystarczy, bo zapał mam zazwyczaj słomiany. Poza tym czeka na mnie morze książek nieprzeczytanych. Pożyjemy, zobaczymy :).
Szarańcza (
García Márquez Gabriel)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.