Dodany: 12.11.2010 12:33|Autor: maramara

Książka: Karpie, łabędzie i Big Ben
Martynowska Ada

1 osoba poleca ten tekst.

Emigrantkom


"Czyż jest coś bardziej idyllicznego niż pływające po niezmąconej tafli wody stado łabędzi? Oczywiście tylko wtedy, gdy nie ugania się za nim banda głodnych imigrantów z Europy Wschodniej… W zeszłym tygodniu niedaleko Bristolu zauważono grupę Polaków, próbujących złapać w siatkę tego majestatycznego ptaka, a jego zwęglone resztki znaleziono kilka dni później w niewielkiej odległości od jeziora. Przypominamy, iż zwyczaj zjadania pieczonych na rożnie łabędzi zanikł w Wielkiej Brytanii w zeszłym stuleciu i zabijanie tych pięknych ptaków, które oficjalnie należą do Jej Wysokości Królowej, jest karane grzywną w wysokości 5000 funtów"*.

Czy maczałaś w tym palce, Emigrantko?

Długo wyczekiwana chwila świętego spokoju — ciastko z serii "Doskonała Praca Jelit" w lewej, parujący earl grey w prawej ręce — stworzyła mi okazję do pochylenia się nad debiutancką książką Ady Martynowskiej. Książką, którą sama sobie wybrałam na inaugurację twórczości recenzenckiej. Chciałam zacząć z jajem, z pieprzem, z odrobiną cytryny. Skusiło mnie opakowanie, kolażowa grafika specjalistów wydawnictwa Sonia Draga — cholernie zdziwiona złota rybka, ściskająca w płetwach szalik kibiców narodowej drużyny piłkarskiej, wyskakuje z wdziękiem nad powierzchnię bliżej niesprecyzowanego akwenu (może Tamizy), a w tle majaczy Pałac Westminsterski. Przekaz optymistyczny, zawarty w symbolice tego niebiesko–pomarańczowego dzieła sztuki, jest oczywisty: emigracja to szansa na spełnienie marzeń brutalnie ściętej w ojczyźnie głowy (złota rybka), należy jednak pielęgnować sentyment dla własnego, nieudacznego kraju (szalik z frędzlami). Głębsza analiza i pesymistyczna interpretacja obrazka (do pesymistycznych interpretacji miewam, niestety, zgubne ciągoty) doprowadziła mnie do konkluzji, że "świeże" zagraniczne powietrze udusi w końcu każdą rybę dokładnie tak samo jak rodzime spaliny, a szalik na przestrzeni lat ulegnie zmechaceniu, choćby nie wiem jaki perwoll mu aplikować.

Bogata w tragiczne sensy okładka nie przystaje do treści książki. Bohaterka "Karpi…" jest nieskończenie wyluzowaną, nonszalancką, pełną źle ukrywanej pogardy dla innych absolwentką nauk politycznych (nadzieję, że nauki polityczne nauczyły ją elementarnej dyplomacji, zduśmy w zarodku). Studia ukończyła w Londynie. Łut szczęścia sprawił, że znalazła zatrudnienie w renomowanej firmie Berry&Spelling, gdzie się śmiertelnie nudzi — jej obowiązki polegają na regularnym przeglądzie prasy pod kątem dbałości o nadszarpnięty wizerunek polskiego milionera, Jerzego Kuźby. Wynajmuje (do spółki z imigrantką niemiecką i imigrantką duńską) nieduży apartament i nad codzienną łyżką zupy fasolowej opłakuje niskie zarobki po to, by za chwilę wydać oszczędności na markowe fatałaszki. Nieoczekiwanie pojawia się sobowtór Hugh Granta, Richard...

Martynowska w swojej książce zajmuje się Beatą Martynek, ta z kolei — zajmuje się wyłącznie sobą. Wnioskując z podobieństwa nazwisk i życiorysów obu pań, zdanie można znacznie skrócić — Martynowska w swojej książce zajmuje się wyłącznie sobą (autobiografizm "Karpi…" to tylko hipoteza; jeśli mam rację, serdecznie autorce współczuję — i charakteru, i osobowości, i egzystencjalnych priorytetów). Sprytny wybór narracji pierwszoosobowej nie pozostawia miejsca na naświetlenie opisywanych sytuacji z punktu widzenia pozostałych aktorów dramatu — Sabiny, Hettie, Kirsten oraz całego gremium konsultantów–współpracowników Beaty — mieliby pewnie zbyt wiele do powiedzenia. Mentalność Beaty opiera się na dwóch syndromach: syndromie Kalego, którego chyba nie trzeba definiować, oraz syndromie Amerykanina, któremu — niczym w starożytnej Galii — niebo wali się na głowę, a on spod gruzu, spod lawiny, z samego środka tornada powtarza uśmiechnięty — I'm fine, thank you, I'm great, thank you, co w moim odczuciu nie jest oznaką psychicznej siły, lecz niedorozwoju umysłowego, rodzajem sztucznego zaprogramowania na wysilone szczęście. Wrzućmy to wszystko do kotła czarownicy, dodajmy jeszcze hipokryzję, kompletnie nieuzasadnione przekonanie o własnej wyższości oraz towarzyszące temu pustogłowie, a otrzymamy credo Beaty Martynek: Ja jestem stuprocentowo fajna, wy jesteście stuprocentowo niefajni, a średniofajni (na wstępie) są wszyscy przystojni i bogaci faceci, którzy się mną interesują.

Pośród próżnego, megalomańskiego bełkotu, który jest rdzeniem tej książki, jedyną (gorzką) refleksję budzą alarmistyczne notki prasowe, dzielące tekst na większe całości kompozycyjne. Okazuje się mianowicie (ale może to żadna nowość), że imigranci z Europy Środkowej są dla Wysp Brytyjskich niczym inwazja pomiotu Lucyfera — zżerają łabędzie, złowionych karpi nie wrzucają z powrotem do wody, jeżdżą po pijaku, napastują przechodniów płci żeńskiej, wywożą za granicę drogocenne funty, wypychają kieszenie nożami dla samoobrony, a w dodatku płodzą dzieci (Siostro Mojej Przyjaciółki, czy teraz się czerwienisz?). Innymi słowy — są Polakami. I Litwinami (dlaczego tylko Litwini dzielą z nami tę infamię — nie wiem). Przegląd prasy pozostawię bez komentarza, a wy, Emigrantki, rozejrzyjcie się wokół...

Kobiece i literackie portale internetowe pieją z zachwytu nad językiem krytykowanego przeze mnie dziełka. Tymczasem naśladowany przez Martynowską sposób pisania — stylistyka kabaretowych skeczy, dalekie echo zachrypniętej autoironii Chmielewskiej, dowcipu Szwai i obyczajowego sarkazmu Grocholi z cyklu "Żaby i Anioły" — został już do szczętu wyeksploatowany i to, co autorki entuzjastycznych wypowiedzi nazywają świeżością, ja nazywam nadpleśniałym epigoństwem. Nie ma w tym odrobiny koniecznej (niechby i była wtórna) lekkości, nie ma swady — czytając, męczyłam się jeszcze straszliwiej, niż męczyła się płodząca te "błyskotliwe" zdania autorka.

Chciałam zacząć z jajem, z pieprzem, z odrobiną cytryny. Tymczasem — trzymając się kolokwialno–kulinarnych metafor — zmuszona jestem rzucić mięsem, bo otarłam się o wielką, krwawą, śliską kichę. Mężczyźni — wiadomo — istoty grzeszne, ale wątpię, by któryś zmarnował swój czas, sięgając po "Karpie..." Martynowskiej. Klasyfikuje się tę bzdurkę jako literaturę kobiecą, co nas, kobiety, ewidentnie obraża. Dlaczego w ogóle czytamy podobne dyrdymały? W epoce braku czasu i pieniędzy, gdzie chwila z książką to chwila bezcenna, powinnyśmy staranniej dobierać lektury — skądś przecież wzięło się przekonanie, że dowolną grafomańską, durnowatą, jałową pisaninę można kobiecie wepchnąć do gardła, bo ją z radością przełknie i jeszcze poklepie się po brzuchu. Rynek wydawniczy zdominowały potworki, na fali potworkomanii próbuje się wypromować Ada Martynowska i jeżeli nie mam szans w walce ze spiżowymi przykładami "kultury" chodnikowej (obejdzie się bez nazwisk, jeszcze mnie zaskarżą), to Martynowskiej — gipsowemu pomnikowi kiczu — mówię zdecydowane NIE!, już teraz waląc młotem.

Z pozdrowieniami z Polski, owinięta w biało–czerwony, sfilcowany szalik — M.



---
* Ada Martynowska, "Karpie, łabędzie i Big Ben", wyd. Sonia Draga, 2010, cytat pochodzi z okładki.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3064
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: juliannamaria 20.11.2010 21:27 napisał(a):
Odpowiedź na: "Czyż jest coś bardziej i... | maramara
Uff! Wyraziłaś wszystko, czego ja nie potrafiłabym przelać na papier. Zachęciła mnie okładka i opis i kupiłam ( o zgrozo!) to "dziełko". Nie tylko wyrzucony pieniądz, ale i zmarnowany czas, który mogłam przeznaczyć na czytanie czegoś ciekawszego.. :(
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: