Dodany: 18.01.2007 23:04|Autor: Krzysztof

Ot, poradnik


Książkę wydała oficyna „Studio Emka”, która na ostatniej stronie podaje wykaz wydanych przez siebie książek. I cóż tam znajduję? Poradniki: „Moc pozytywnego myślenia”, „Jestem dobry”, „Sukces? Trzeba tylko chcieć”, i inne, o podobnych tytułach. Szukałem na tej liście książki z opisem prostego sposobu zarobienia pierwszego miliona (bo wiadomym jest, że następne to już same się zarabiają), ale nie znalazłem.

Czytając „Jak Proust może zmienić Twoje życie”, chwilami miałem wrażenie czytania jakiegoś amerykańskiego poradnika w rodzaju tych, które zdradzają tajemnice bycia lubianym przez wszystkich. „Jak osiągnąć szczęście w miłości” – to tytuł jednego z rozdziałów. Takie proste! „Studium to bowiem prezentuje nader oryginalne, chciałoby się powiedzieć – wręcz „użytkowe” ujęcie interpretacyjne dzieła Prousta...”[1] – to słowa tłumacza książki. Powiedzmy, że bardziej użytkowe, niż oryginalne. Nieliczne celne myśli autora nie są myślami, które w sposób twórczy wyjaśniają Prousta; są one zwykłym powtórzeniem tego, co zawarte jest w jego dziele, i mogą tylko świadczyć o przeczytaniu „W poszukiwaniu”, ale czy ten fakt wystarczy, aby podjąć się napisania książki o Francuzie? Myśli Bottona są urwane, nie w pełni rozwinięte. Chwaląc u Prousta brak pośpiechu, pisze tak, jakby sam gnał po powierzchni swoich myśli, na koniec zostawiając czytelnika z uczuciem niesmaku, wrażeniem pobieżności, albo i wręcz bylejakości swoich wywodów.

Autor tego poradnika „wyjaśnia” nam powody krytykowania przez Prousta metody Sainte-Beuve'a (po szczegóły odsyłam do „Pamięci i stylu”), pisząc o artystach, których życie jest obrazem nędzy, rozpaczy i głupoty! Nie jest to jedyny w tej książce przykład zdań zawierających myśli, czy też porównania, budzące zażenowanie – bo jak inaczej nazwać stwierdzenie autora o skłonności widzenia w bohaterach starożytnych dzieł „egzotycznych kaczorków pływających po ogrodowej sadzawce w miejskim Zoo”?[2] Albo takie zdanie: „Madame Proust kochała syna z żarliwością, która najodporniejszego kochanka przyprawiałaby o zażenowanie...”[3]. No właśnie: zażenowanie. A może to jest ta wspomniana w tekście umieszczonym na okładce książki próbka elegancji i subtelnego humoru? Subtelności, do której ja, dinozaur z innej epoki, po prostu nie dorastam? Całkiem możliwe, wszak jego książki wydano w kilkunastu językach.

Jednakże ten poradnik ma swoje dobre strony: wśród moralizatorskich słów autora znaleźć można rzetelnie uporządkowane myśli zawierające trafne spostrzeżenia wyniesione z lektury powieści, jak na przykład te o zdobywaniu życiowej mądrości, albo o właściwym Proustowi sposobie patrzenia na przedmioty. Także jego praktyczne widzenie dzieła Prousta może być ciekawe – właśnie ze względu na inną perspektywę patrzenia – dla czytelnika.

W książce znalazłem też perełkę, a mianowicie cytat z książki Ruskina – niestety, autor nie podaje, z jakiej – z opisem wody kłębiącej się wokół kamieni wystających z nurtu górskiego strumienia. Dla miłośników Prousta nieznających książek Ruskina jest to ważny cytat, bo pozwalający wyobrazić sobie, czym była dla młodego Prousta ich lektura, a tym samym lepiej zrozumieć jego fascynacje mistrzem z Anglii.

Uwadze – i zastanowieniu – czytelników polecam post scriptum tłumacza, w którym dzieli się z nami ciekawą myślą o tłumaczeniu tytułu cyklu powieściowego Prousta, myślą, która na pewno niejednemu z nas, czytelników tego dzieła, przyszła do głowy, ale – tak było u mnie – została niedoceniona.

Książkę zamyka rozdział zatytułowany „Zdanie z Prousta”, o treści zgodnej z tytułem: jest nią jedno zdanie z „Uwięzionej” (ze strony 252, w wydaniu Prószyńskiego i S-ki), ale w innym tłumaczeniu. Zdanie rozciągnięte na ponad stronę, a opisujące salon pani Verdurin, zapamiętałem z powodu zawartej w nim prawdy, nad którą zastanawiałem się, pisząc tekst o „Uwięzionej”. Meble, drobiazgi leżące na nich, kwiaty, obraz na ścianie - przedmioty, wśród których żyjemy, a na które tak mało na ogół zwracamy uwagi, nasycane tajemną aurą - emanacją naszej duchowości, naszym życiem, którego były świadkami i chociaż biernymi, to jednak uczestnikami, stają się w ten sposób nam bliskie, by później, oddając to, co wzięły od nas, stać się cząstką naszych wspomnień, naszego życia.



-----
[1] Alain de Botton, „Jak Proust może zmienić twoje życie”, tłum. Wacław Sadkowski, wyd. Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa, 1998, str. 195.
[2] Tamże, str. 30.
[3] Tamże, str. 54.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6696
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 21
Użytkownik: Czajka 23.01.2007 08:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Książkę wydała oficyna „S... | Krzysztof
Krzysztofie, mój odbiór tej książki był zupełnie inny od Twojego. Mam w planie opisanie swoich wrażeń, realizacja się przeciąga, bo zgubiłam notatki.
Oczywiście, trudno dyskutować co może się komuś podobać, a co nie i czy może spełnić jego oczekiwania, czy też nie, chciałam tylko skomentować dwa konkretne zarzuty.

Pierwszy zarzut to kaczorki. Dlaczego uznałeś je za żenujące? Dla mnie książka Bottona to właśnie klucz do klatki z kaczorkami, poza tym on przestrzega tych, którzy mają takie skłonności, żeby NIE traktować bohaterów Homera jak egzotyczne kaczorki.

Jeżeli chodzi o relacje Prousta z matką. Sprawa jest bardzo delikatna, można oczywiście różne mieć swoje zdanie osobiste na ten temat, ale przy najlepszych chęciach, trudno nie zwrócić na te relacje uwagi i nie ulec zdumieniu czy zaskoczeniu.
Uderzająca jest scena przyjazdu Janka Santeuil do hotelu:

"Znalazłszy się na nie znanej sobie klatce schodowej, zrozumiał nagle, że jest daleko od matki. Poczuł w piersiach jakieś słabe, lecz bezmiernie szybkie uderzenia, jak gdyby gdzieś w oddali nieustannie falowało morze. Czy były to myśli, tęsknoty, lęki, niepokoje i uniesienia, które dotychczas wzrastały w nim pod troskliwą opieką matki, a teraz, gdy znalazł się od niej tak daleko, poczuły się nagle opuszczone i, pragnąc się wydostać z jego piersi, tłukły się w niej, wylękłe, zrozpaczone, pełne gniewu, że brak im na to sił, niby zgiełkliwy tłum bezradnych, słabych, dziecinnych istot, przypominających rzucone na pełne morze, daleko od brzegu, ledwo wyklute mewy, co z żałosnym skwirem biją bezradnie skrzydełkami, wzywają matki, która ich nie słyszy (...)"

Ile lat miała ta mewa z żałosnym skwirem wzywająca matki? Otóż była wtedy studentem.

"Mamo, mamo, jesteś tu, zbliż się, chcę cię pocałować, mamo, mamusiu, mamo!"

Piszesz o żenującym porównaniu Bottona, no cóż, są to porównania zaczerpnięte wprost z Prousta:

"Ale Janek nie mógł od niej odejść i wyznał jej po cichu, że stłukł wazon wenecki. Myślał, że będzie się na niego gniewała, że znów wszystko zacznie się od początku. A ona tymczasem, lagodna jak przedtem, ucałowała go i szepnęła do ucha: >>To będzie, jak w świątyni, symbolem naszego niezniszczalnego związku.<<"

"Gdy Janek wszedł do pokoju, znalazł bilecik, który matka zostawiała mu każdego wieczoru, nim kładła się spać (…) gdy dowcipni kochankowie posługują się w celu wyrażenia pewnych określonych rzeczy pewnymi określonymi przenośniami, po krótkim czasie, pisząc o nich, za każdym razem wynajdują jakieś nowe i urocze powiedzenia. Podobnie (…) pani Santeuil co wieczór miała nowy, zabawny sposób."

Moim zdaniem to nie jest amerykański poradnik, a lektura tej książki sprawiła mi wiele przyjemności.
Podejrzewam, że spodziewałeś się omówienia innych aspektów i Prousta i jego książek, stąd potępiający tytuł.

Wszystkie powyższe cytaty z "Jana Santeuil" Marcela Prousta
Użytkownik: Krzysztof 23.01.2007 19:49 napisał(a):
Odpowiedź na: Krzysztofie, mój odbiór t... | Czajka
Witaj, Czajko.
Nie mam tej książki za bezwartościową, bynajmniej, i nie żałuję czasu jej poświęconego. Ona jest taka... nierówna. Początkowe rozdziały są gorsze, kolejne lepsze, ale ta nierówność jest i w poszczególnych rozdziałach. Botton potrafił zaskoczyć mnie celną myślą, albo sposobem ujęcia jakiegoś zagadnienia, by w kilka linijek później napisać słowa, które odbierałem z mieszanymi uczuciami. Formę książki oceniam jako poradnikową, i to nie tylko z powodu jej tytułu i tytułów rozdziałów, ale i z powodu wielokrotnego pokazywania przez autora korzyści, jakie można odnieść z czytania powieści Prousta, dodam: korzyści natury użytkowej, jak w poradniku właśnie.
Rozumiem, co powiedzieć chciał autor pisząc o kaczorkach, tylko byłem zaskoczony (delikatnie mówiąc) tym porównaniem. Uważam, że tak można powiedzieć do kolegi w czasie luźnej rozmowy, ale raczej nie w książce, nie w takim kontekście. Bo i owszem, jeśli mam sądzić według swoich odczuć, to zdarzało mi się (piszę w czasie przeszłym, bo raczej już mi się nie zdarza) uważać ludzi sprzed tysiącleci za w jakiś sposób gorszych od nas, ludzi żyjących obecnie, ale w żadnym razie nawet mi przez głowę nie przeszła myśl o kaczorkach, czy w ogóle o jakiejkolwiek zwierzynie, do której mógłbym tamtych ludzi porównać. Mało tego: myślę, że nie jestem w tym odosobniony, więc skąd takie porównanie u Bottona?
Co do tego zażenowania. Czajko, wiem mniej od Ciebie, bo i mniej czytałem Prousta i o Prouście, a już szczególnie mało wiem o jego prywatnym życiu i o jego związku uczuciowym z matką – ale też tutaj wcale nie o to chodzi, czy ten związek w jakikolwiek sposób wykraczał poza ramy określone „normalnością”. Nie wykluczam, że tak właśnie było, ale gdy czytałem podany mi cytat, pomyślałem o dwóch faktach. Proust potrafił być do bólu szczery, odsłaniał się w stopniu, w jakim ogół ludzi nie potrafi się odsłonić, „psychicznie obnażyć”. Przyznawał się do myśli i motywacji, które ukrywamy nie tylko przed innymi, ale i przed sobą. To prawdy o nim powszechnie znane - jak i ta, że był bardzo spostrzegawczym i wnikliwym obserwatorem siebie, ludzi i ich wzajemnych relacji – i tutaj dochodzę do drugiego faktu, nie, raczej mojego domniemania: myślę, że więcej ludzi w podobny sposób reaguje, niż się do tego przyznaje. Poza tym wiesz, Czajko, że on potrafił obszernie opisać jedną myśl, która na moment pojawiła się w nas, myśl, którą mogliśmy poczuć tylko jednym uderzeniem serca nim odeszła, bywa, że zaraz zapomniana. Jestem dorosłym facetem, który już bardzo dawno temu przestał być synkiem mamusi, a ileż to razy odczuwałem dziwną, na poły dziecinną tęsknotę, także strach i smutek!
Nie wykluczam, jak już napisałem, że jego związek z matką był zbyt silny – jak ja dorosłego mężczyznę, ale jakkolwiek było, nie było potrzeby pisać o tym w taki sposób. To po prostu nie wypada – tak właśnie to odebrałem. Jak nietakt. Autor bardzo powierzchownie porusza tutaj złożoną kwestię stosunków między matką a synem – i zaraz ocenia je w kategoryczny, jednoznacznie pejoratywny, sposób. Uważam, że tak się nie powinno robić.
Czajko, dziękuję za komentarz :)
Czytałem poleconą mi (dziękuję!) czytatkę. Obiecuję wrócić do niej w wolnej chwili i włączyć się do Waszej rozmowy.

Użytkownik: Bozena 27.03.2007 17:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Czajko. Nie mam t... | Krzysztof
Nieśmiało wkradam się do rozmowy Czajki z Tobą, Krzysztofie.:)

Minionej nocy siedziałam długo przy komputerze, i poczytałam rozmaite komentarze, także opisy i recenzje. I mimo, że nie znam książki Bottona „Jak Proust może zmienić Twoje życie” – wydaje mi się stanowisko Krzysztofa w obu kwestiach, w tym w kwestii relacja: matka – syn wyważone
i słuszne. Botton, wedle słów Krzysztofa, zbyt kategoryczne wyciąga wnioski z niepełnych informacji. Z tak delikatnej materii, uważam, nie sposób radykalnych projekcji snuć, choć nie są one wcale zabronione.
Miałam niezmierną ochotę napisać - nie wiedząc jeszcze czy przy okazji opisu twórczości Prousta, lub może w formie czytatki – o całej złożoności tego problemu, który jest - tak naprawdę – budulcem „Poszukiwania”. To trudne zadanie. Do wykonania jednak, acz możliwe, że dla wielu potencjalnych czytelników Prousta...zbyteczne. Pomyślę jeszcze.

A niżej przytaczam słowa G. Paintera odnoszące się do cytatu, który przytoczyła Czajka. Słowa jakby wyjaśniające ten cytat, które bliższe mi są niż domniemania Bottona.

„Marcel wyszedł z jadalni z taką wściekłością trzasnąwszy drzwiami, że kolorowe szklane szybki posypały się z trzaskiem. W sypialni porwał go drugi napad złości, tak że chwycił z gzymsu kominka ofiarowany mu przez matkę wazon z weneckiego szkła i cisnął nim o ziemię (jak to opisał w Janie Saneuil i w wiele lat później opowiedział swojej gospodyni, Celeście). <<Nie będziemy wracać do tego ani w myślach, ani w rozmowach – napisała pani Proust w liście niosącym przebaczenie – a stłuczone szkło niech będzie tym, czym jest w religii żydowskiej: symbolem nierozerwalnej jedności. >>
[...] jeśliby jej słowom nadać groźną pełnię znaczenia, mówiły one o jakiejś mistycznej jedności z synem, mocniejszej niż więź małżeńska, nawiązana przez obcą wiarę, z jego ojcem. Ale nie trzeba tu wyciągać zanadto poważnych wniosków. Psychoanaliza nie została jeszcze wtedy wynaleziona, a ponadto choroba trawiąca serce Prousta żywiła się nie aktualnymi stosunkami z matką, ale tym pogrzebanym niezmiennym kształtem, w jaki zastygło jego dzieciństwo.”

[G. Painter „Marcel Proust” t. I, s. 255-256, PIW 1959]
-----



Użytkownik: Czajka 28.03.2007 08:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Nieśmiało wkradam się do ... | Bozena
Olgo Kochana, nie zgadzam się. :)
Moim zdaniem Botton nie wyciąga groźnych wniosków, on komentuje, przynajmniej ja nie odbieram tego komentarza dosłownie. Nie ulega wątpliwości, że związek był niespotykanie silny, a Pointer stwierdzając tęsknotę za pogrzebanym dzieciństwem tylko ten fakt potwierdza. Wydaje mi się, że dziecko powinno w pewnym momencie dorosnąć, przynajmniej w pewnym stopniu, bo przecież całkowicie nie doroślejemy nigdy i dziecko w nas pozostaje na zawsze.

Problem, tak jak wspominasz, jest bardzo bardzo delikatny i złożony, niewątpliwie przyczyniła się do takiego stanu rzeczy niezwykła wrażliwość Prousta, ale przede wszystkim nadopiekuńczość matki.
Był taki moment, chyba właśnie Painter o nim wspomina, kiedy Proust był na dobrej drodze do dorosłości w wojsku, trwało to niepełny rok, wszystko się wtedy mogło zmienić i skończyło się powrotem do matki.

Ja nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że pani Proust była (o to nietrudno przy zdrowym, a co dopiero przy chorym dziecku) nadopiekuńczą matką, taką o jakich wspomina Boy, kiedy pisał, że nadmiar opieki wyrządza synom więcej krzywdy niż pożytku.
Tu akurat, w pewnym stopniu, przyczynił się do powstania tak wybitnego dzieła, po jej śmierci.
Niezależnie od słuszności, czy niesłuszności samych wniosków, nie zgadzam się zupełnie z argumentacją Paintera, że skoro psychoanalizy jeszcze wtedy nie wynaleziono, to nie można wnioskować. Przecież to psychoanaliza wyniknęła z ludzkich zachowań, a nie zachowania z psychoanalizy. :)

Swoją drogą, któryś z tomów Poszukiwania zaczęłam czytać po lekturze biografii Freuda. Zaczęłam się zastanawiać, czy Proust znał jakiekolwiek jego prace. Chyba nie, więc był po prostu urodzonym psychoanalitykiem. Zdumiewająca była zgodność wnikliwości obserwacji tych dwojga. :)

Użytkownik: Bozena 29.03.2007 08:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo Kochana, nie zgadzam... | Czajka
Oj, Czajko!
Albo zapowiada się żarliwa dyskusja, albo zaistniało nieporozumienie...a moje uniesienie, może niepotrzebny pośpiech - bo przecież nie znam treści recenzowanej wyżej książki - właśnie po przeczytaniu zacytowanych słów Bottona staje się siłą sprawczą możliwych między nami rozważań.
A z czym, lub z kim się nie zgadzasz wyjąwszy niezgodę z argumentacją Paintera w kwestii psychoanalizy? Nie myślę, by Painter nie wiedział, jak my wszyscy przecież wiemy, że „psychoanaliza wynikła z ludzkich zachowań, a nie zachowania z psychoanalizy.” Troszkę podbiegł za mocno, lecz ten fakt - w tym miejscu, jak dla mnie - jest bez większego znaczenia.

Ale po kolei:
1/ nie mogę dyskutować o treści całej książki Bottona, bowiem nie znam jej, lecz cytat, który przytoczył Krzysztof, a który powtórzę raz jeszcze niżej - w moim odczuciu - jest bez wątpienia żenujący; i przekaz jego - przynajmniej ja, i nie wydaje mi się, że tylko ja - odebrałam wieloznacznie. Co miał w tym przypadku na myśli Botton, nie wiem, lecz wiem że słowa, których użył, choćby ze względu na tę wieloznaczność, są nietaktem prawdziwym.

Botton pisze:
„Madame Proust kochała syna z żarliwością, która najodporniejszego kochanka przyprawiłaby o zażenowanie...”

I tylko o to mi chodzi, bo nie znam innych wniosków Bottona, które, jak piszesz, groźne nie są...
A Painter w tym momencie (cytat, który przytoczyłam 27. 03. 07) nie tyle potwierdza swoimi słowami silny związek Prousta z matką - czego absolutnie nie neguję i pisałam już o tym – ile przestrzega przed zbyt daleko idącym wnioskowaniem wypływającym właśnie z wiedzy o tej sile, o więzi, która w odczuciu Paintera - i myślę, że i w odczuciu wielu innych osób (takich na przykład jak ja) - była jakaś mistyczna. Tak wiele ich łączyło, ale i dzieliło też... Proust kochał matkę i nienawidził jej jednocześnie, o czym niechętnie - w oderwaniu od złożoności problemu - w tej chwili piszę. Słowami o chorobie trawiącej serce Prousta - Painter zmierzał do pokazania istoty jego udręk i pewnej jednoznaczności jego relacji z matką (choć niewykluczone, że mylił się może); a zatem stał jakby w opozycji do Bottona, bo cokolwiek ten drugi myślał - użytym przez siebie słowom nadał cech wieloznaczności;

2/ mówisz też, Czajko, w komentarzu z 23.01.2007, że te żenujące, wedle Krzysztofa (a teraz także i mnie), porównania Bottona „są zaczerpnięte wprost z Prousta”; i na potwierdzenie własnych słów przytaczasz, między innymi, cytat z „Jana Santeuila” o tym nieszczęsnym wazonie z weneckiego szkła. Cytat wybrany przez Ciebie tylko nieco różni się od tego, który ja przytoczyłam, a tego samego zdarzenia dotyczy; różnica pochodzi stąd, że pierwszy zaczerpnięty z powieści (pierwowzoru „Poszukiwania”) jest, a drugi z...życia. I ja nie widzę w tych słowach nic żenującego. Nie ma nic niestosownego, moim zdaniem, w religii żydowskiej, gdzie symbolem nierozerwalnej więzi pary młodej na przykład jest stłuczony kielich...
W tym zdarzeniu nie było mowy o młodej parze, ale tu akurat symbolem jedności miał stać się - zgodnie z regułą silnej więzi matki i syna - stłuczony wazon.
Bileciki zaś (dotyczą innego cytatu powołanego do komentarza przez Ciebie), biorąc w rachubę wiele aspektów indywidualnych przyzwyczajeń panujących w rodzinie, niekoniecznie bywają tylko przywilejem... kochanków.
A zatem Botton te żenujące słowa (mówię o wyrażeniu, które zacytowałam, a które wcześniej Krzysztof przytaczał) wywiódł zdaje się z własnej głowy, a nie z dzieła Prousta; tak uważam, jakkolwiek myślisz, Czajko;

3/ nawet nie jestem zdumiona, że Proust po odbyciu służby wojskowej, która dała mu dużo zadowolenia i poczucie wolności osobliwej - jakby nie dorósł; bo i wielu z nas nigdy nie dorasta, a przecież z tego powodu niekoniecznie bywamy gorsi od innych.

To prawda, że pani Proust nadopiekuńczą matką była, i o tym wiedzą ci czytelnicy, którzy zetknęli się z Proustem; zaś o tym, że w każdym z nas dziecko tkwi – wszyscy wiemy (Yung na ten „rys” szczególnie nas uczula), a że w dorosłym Marcelu zostało dziecka więcej niż w rówieśnikach jego – to mamy teraz to, co teraz mamy!
To dziecko właśnie - bardziej spontanicznie niż człowiek dorosły odbiera świat, i odczytuje jego symbole, zjawiska, znaki...tak, że ich wymowa zwykle niczym nie skażona jest, po prostu czysta jest; urokliwa i radosna.
Marcel Proust przeczuwał na przestrzeni swojego dorosłego życia, że odnajdzie, choćby na moment identyczną jakość (esencję) odbioru jego indywidualnej rzeczywistości; tę samą, którą w dzieciństwie napawał się.
Odnalazł;

4/ a o tym, że Proust był niebywałym psychologiem – nie z wykształcenia w końcu - najlepiej przekonać się czytając jego dzieła. Zatem, czytajmy zwłaszcza „Poszukiwanie” może dwa, trzy, a może i pięć... razy. :)


P.S.
Szukałam już niegdyś w bibliotekach - tych najbliższych mi - Bottona, ale nie ma go tam nawet na stanie; lecz jeśli jakimś cudem przeczytam książkę: „Jak Proust może zmienić Twoje życie” – wrócę tu.
Na razie, Czajko, dysponując własnymi przemyśleniami na temat dzieła Prousta i samego Prousta, przemyśleniami, które nierzadko „zapisywałam” na tym portalu - bliższe są mi słowa Paintera niż Bottona co do kwestii dotąd poruszonych na tejże właśnie stronie; oraz bliższa mi jest wyważona argumentacja Krzysztofa.
Dziękuję, z pozdrowieniem dla Ciebie i dla Recenzenta.:)

Użytkownik: Czajka 30.03.2007 08:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj, Czajko! Albo zapowi... | Bozena
Kochana Olgo :)
Oczywiście, że argument Paintera (tu przytaczany) nie ma większego znaczenia, dlatego wcześniej omawiałam go niezależnie od samej istoty sprawy. On po prostu jest nielogiczny i tylko na to chciałam zwrócić uwagę.
Natomiast nie zgadzam się tylko z tym, ze Botton jest żenujący w cytacie przytoczonym przez Krzysztofa. W jego książce był fragment, który mnie faktycznie zniesmaczył i uważam, że Botton nie powinien tego omawiać, bo kłopoty (bardzo osobiste) zdrowotne, czy pewne intymne nawyki Prousta w ogóle nie maja znaczenia, ani w jego biografii, ani w odniesieniu do jego twórczości. I to faktycznie było żenujące. Wspominam o tym, żeby nie wyglądało, że bezwarunkowo bronię Bottona, nie. :)

Natomiast tak wyjęty z całości cytat, może być dwuznaczny i można go odebrać "groźnie". Nie o to tu zupełnie chodziło.
Sam Proust używał do opisu relacji z matką języka przypisanego miłości kochanków.
"Ta sala jadalna, zakazana, wroga, gdzie jeszcze przed chwilą nawet lody - "granito" - i płukanki zdawały mi sie kryć rozkosze złowrogie i śmiertlenie smutne, skoro mama kosztowała ich z dala ode mnie, otwierała się dla mnie niby dojrzały i słodki owoc, który rozrywa swoją powłokę [!], miala bryznąć, trysnąć w moje upojone serce uwagę mamy, gdy będzie czytała moje słowa. Teraz nie byłem już z nią rozdzielony; zapory padły, łączyła nas rozkoszna nić."

I teraz, Proust słowa używał bardzo precyzyjnie, nie był egzaltowany, jeżeli uznajemy jego świetność opisu uczuć i wyjątkową trafność, to musimy przyjąć, że powyższy opis jest świadomy.
I rzeczywiście, kilka linijek dalej czytamy wyjaśnienie samego Prousta:

"Ten stan, ten niepokój jest poniekąd predestynowany dla miłości; ona go zagarnie i wyspecjalizuje; ale kiedy, jak u mnie, niepokój ten nawiedzi serce, zanim miłość zjawiła się w życiu, wówczas buja czekając na nią, mglisty i swobodny, bez określonego przydziału, raz w służbie jednego uczucia, to znów w służbie innego, to czułości synowskiej, to koleżeńskiej przyjaźni."

Tak więc oboje używali terminologii, jakiej w zwykłych relacjach tego typu się nie używa.
I stąd u Bottona (i z kielicha) pojawia się żarliwy kochanek, trochę wyjęty z kontekstu przez Krzysztofa, w całości brzmi to tak:

"Madame Proust kochała syna z żarliwością, która najodporniejszego kochanka przyprawiałaby o zażenowanie, dramatyczne natężenie jej macierzyńskich uczuć powodowało w nim poczucie bezradności, albo w każdym razie ku takiemu uczuciu skłaniało. Uważała, że nic w jego życiu nie może się dokonać bez jej udziału."

I dalej:
">>Prawda jest taka, że jak tylko poczuję się lepiej, zaczyna Cię to irytować (...) - napisał kiedyś [Proust] w nagłym porywie buntu przeciw narzucaniu mu przez Madame Proust modelu stosunków łączących pielęgniarkę z pacjentem."

"Miałem dla niej zawsze cztery latka"

Tak więc, moim zdaniem, Botton pozostał w granicach terminologii, której oni sami używali, a z całego rozdziału (bardzo krótkiego) poświęconego relacji Prousta z matką, jasno wynika co Botton miał na myśli i mam nadzieję, że udało mi się po części to przybliżyć w cytatach. :)

Jeszcze raz powtarzam, Botton nie sugeruje w żadnym razie jakichkolwiek relacji, on tylko porównuje stopień zażyłości tego związku. Stopień, nie charakter.

Kochana Olgo, w tłuczeniu wazonu oczywiście nie ma nic niestosownego, ale, zauważ, że to zwyczaj dotyczący ściśle pary małżeńskiej, tak jak u nas obrączki - moim zdaniem, może to zaskoczyć.


Trudno mi tutaj ad hoc porównywać Bottona z Painterem, na gorąco tylko powiem, że ja nie widzę bardziej istotnych różnic między ich spojrzeniem na Prousta, tak jak chociażby ewidentna różnica zachodzi między relacją Celesty a Paintera. Różnica polega tylko na większej bezpośredniości Bottona, natomiast zarówno jeden, jak i drugi mówią o nim możliwie szczerze. Bez nadinterpretacji, naprawdę.

To tyle na gorąco i trochę w pośpiechu.
Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie. :)
Użytkownik: Czajka 30.03.2007 08:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo :) Oczywiśc... | Czajka
Z tego wszystkiego zapomniałam - cytaty z "W stronę Swanna" i "Jak Proust może zmienić twoje życie"
:)
Użytkownik: Krzysztof 01.04.2007 00:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo :) Oczywiśc... | Czajka
Teraz ja nieśmiało wkradnę się do Waszej rozmowy, Czajko i Olgo :)
Oceniając według niechęci w przyjmowaniu do wiadomości istnienia skaz w moim obrazie Prousta, chyba mam skłonność do jego idealizowania – i pewnie jest to główna przyczyna takiej oceny książki Bottona. Nie podobała mi się ta jego... nie wiem, jakiego słowa użyć... bezceremonialność, nonszalancja? On mi trochę przypominał tych „luzackich” Amerykanów, którzy nawet do kobiety potrafią mówić z rękoma w kieszeni. Ojej, Czajko, teraz pomyślałem, że uznasz, iż wymagam od ludzi piszących o Prouście ceremonialności – nie, nie wymagam i nie oczekuję, ale Botton w wielu miejscach nie podobał mi się. Poza tym wydaje mi się, że pisząc w ten sposób o intymnych szczegółach z życia Prousta (myślę tutaj także o Twoich przykładach z komentarza wyżej), w sposób dość oczywisty osłabia tytułowe przesłanie swojej książki: w końcu podaje w niej Prousta za przykład godny naśladowania. Wydaje mi się, że przy takim założeniu lepiej byłoby pominąć niektóre fakty z jego życia, w końcu nie pisał – jak Painter – biografii, której nie znam, co czyni mnie nierównym Wam, niestety, dyskutantem.
Nie podobały mi się jego kaczorki, jego „zażenowanie” przy opisie relacji z matką, i wiele innych takich „kaczorków” nie podobało się, ale w książce są też i trafne spostrzeżenia. Teraz zajrzałem do swoich notatek, i stamtąd wklejam fragment wyrażający celną myśl – dla pokazania, że nie tylko kaczorki w niej dostrzegam.
„Istotą terapeutycznej koncepcji Prousta jest uszczęśliwienie wewnętrzne, które zrodzi się w nas pod wpływem nowego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość – spojrzenie to może nam uświadomić, że rozległa skala naszego nieusatysfakcjonowania może być skutkiem nieumiejętności właściwego patrzenia na nasze życie, nie zaś nieusuwalnych wad owego życia.” [str.138]
Użytkownik: Czajka 01.04.2007 05:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Teraz ja nieśmiało wkradn... | Krzysztof
Drogi Krzystofie, bardzo się cieszę, że napisałeś o swoich skłonnościach do idealizowania, co zresztą jest bardzo sympatyczne, bo ja miałam w swojej bezczelności podobne odczucia.
To właśnie jest kwestia wrażliwości naszej i stopnia bezpośredniości z jaką podchodzimy do naszych ukochanych mistrzów. Celesta odrzucała Paintera jako bezczelnego i bezceremonialnego skandalistę, Ty odrzucasz Bottona. Nie wiem co powiesz na Paintera, który o Prouście pisze bardzo szczerze, chociaż w lekkim ukłonie i zdecydowanie nie z rękoma w kieszeniach.
Zawsze twierdziłam, że kocha się i przyjaźni pomimo wad, a nie tylko dzięki zaletom. Dlatego nie mam skłonności do idealizowania, a nawet dopuszczam uśmiech i żart. I tak na przykład nie oburzyło mnie skomentowanie Bottona marzenia Prousta o zostaniu piekarzem, bo ja wyczuwam w tym rozczulenie, a nie wyszydzanie.
Sam Proust zresztą podkreślał, że najwięcej wyrozumiałości ma dla ludzi genialnych.
Natomiast wydaje mi się, że przesłaniem tej książki nie jest branie z Prousta przykładu. Wręcz przeciwnie, Botton wielokrotnie podkreśla, żeby tego nie robić.
Zresztą, to jest dobre pytanie - co z Prousta, z jego sposobu na życie, jest godne naśladowania?

Nasze życie powinniśmy zmieniać patrzeć przez Prousta, a nie patrząc na niego.
"To nie do Illiers-Combray" powinniśmy pielgrzymować: prawdziwy hołd oddalibyśmy Proustowi, gdybyśmy na nasz świat spojrzeli jego oczyma, nie zaś gapiąc się naszymi oczami na jego świat."

Krzysztofie, z pomijaniem faktów zgadzam się, o ile są to fakty nic nie wnoszące do naszego odbierania książki chociażby, a bardzo intymne (w sumie pamiętam chyba dwa tego typu), natomiast jeżeli są to fakty istotne to nawet jeżeli są przykre, albo dalekie od naszego pojęcia ideału, powinno sie o nich mówić, zwłaszcza w kontekście tak cudownej szczerości Prousta przy opisywaniu świata.

Ja go uwielbiam z jego wszystkimi wadami, słabościami i tym bardziej jestem mu wdzięczna, że potrafił je przetopić razem ze swoim cierpieniem i genialnością w dzieło sztuki.

O zażenowaniu pisałam wcześniej do Olgi, dla mnie jest to ewidentnie odniesienie do stopnia zażyłości, a w żadnym razie nie sugerowanie charakteru. Kaczorki są już sprawą bardzo indywidualną, ale same w sobie są przesympatyczne, zwłaszcza jeżeli egzotyczne.
Zresztą, to tylko metafora, a czy z samą myślą, wyrażoną w ten niefortunny dla Ciebie sposób, zgadzasz się?
Użytkownik: Krzysztof 07.04.2007 22:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Drogi Krzystofie, bardzo ... | Czajka
Masz rację, sympatyczne zwłaszcza wtedy, gdy są egzotyczne, dalekie; fauna naszej ziemi jest piękna, ale na salony brać jej nie można, bo zapaskudzi parkiet.
Witaj, Czajko.
Pamiętam słowa Twojego cytatu, tego o Combray i o hołdzie oddanym Proustowi; myśl jakże słuszna, i jakże trudna do zrealizowania!
Kiedyś myślałem podobnie do tych hipotetycznych czytelników, o których pisał Botton, tych od kaczorków, ale później, gdy już nieco poznałem czasy dawne i ludzi wtedy żyjących, zrozumiałem, że nie mam powodów czuć się w jakikolwiek sposób mądrzejszy ani lepszy od tamtych ludzi. Kiedyś doznałem (a to tylko przykład) olśnienia i jednocześnie fascynacji: dowiedziałem się, w jaki sposób pewny Grek – nie pomnę teraz jego imienia – dobre 20 wieków temu zmierzył obwód Ziemi przy pomocy dwóch patyków wetkniętych w ziemię, a zrobił to tak dokładnie, że dopiero kilkanaście wieków później uściślono jego wyliczenia. Oto miara geniuszu, którego wielkość niezależna jest od wieków.
Gdy czyta się o takich ludziach, wizja kaczorków nie może się utrzymać - ich miejsce zajmują ludzie tacy sami jak my.
Mówiąc o swojej wyrozumiałości dla ludzi genialnych, Proust wiedział, tak sądzę, o pewnej prawidłowości: otóż geniusz nie będzie zwykłym człowiekiem, takim poukładanym, nie kryjącym niespodzianek, nie szokującym pewnymi swoimi cechami czy poglądami, ponieważ genialność objawia się także w częstym wykraczaniu poza ramy naszej, niechby szeroko pojętej, normalności. Ta prawidłowość, obok tak charakterystycznej dla Prousta wrażliwości, wiele tłumaczy i jeszcze więcej rozgrzesza - i tutaj zgadzamy się, prawda?
Czajko, kiedy Ty śpisz? Komentarz napisany w niedzielę o szóstej rano? A może powinnaś nazywać się „Sowa” - na przykład? Dzisiaj mój szef, ten sam, który tak umiejętnie luzuje moje klepki, chyba się pomylił – a może bardzo przejął świętami – bo już o godzinie 19 dał mi wolne. Korzystając z tych wolnych godzin, zajrzałem do rzadko odwiedzanej Biblionetki.
Dziękuję za komentarze, Czajko:)
Użytkownik: Bozena 03.04.2007 03:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo :) Oczywiśc... | Czajka
Nie, nie porównywałam spojrzenia Bottona i spojrzenia Paintera na Prousta, czego też nie powinnam wzajemnie oczekiwać. Jak mogłabym to czynić, skoro Bottona, o czym wspomniałam, nie czytałam?

Czajko Kochana, tak długo zwlekałam z odpowiedzią, bo boję się urazić, bo nadal w całości podtrzymuję słowa zawarte w moim komentarzu z dnia 29.03.2007r.;
1/ cytat Paintera, który przytoczyłam 27.03.2007. objaśniał, w moim rozumieniu, Twój cytat dotyczący tego samego zdarzenia, a i ja dodałam do niego kilka własnych słów, które nadal aktualne są. A mówiąc o opozycji Paintera w stosunku do Bottona miałam na myśli to, że Painter przestrzega przed wyciąganiem daleko idących wniosków, przestrzega przed postrzeganiem relacji: matka-syn wieloznacznie, nadając temu postrzeganiu jednoznaczny kierunek. Botton zaś - używając słów (jeszcze bardziej wyciągam je z kontekstu): „....która najodporniejszego kochanka przyprawiłaby o zażenowanie...” - nadaje użytym słowom cech wieloznaczności (można je czytać: i tak, i tak).
I nawet teraz, gdy już całe zdanie znam (nie tylko słowa wyjęte z kontekstu przez Krzysztofa), bo przytoczyłaś je, i znam Twój odbiór Bottona (nie sugerował charakteru więzi a jedynie jej stopień zacieśnienia) uważam, że nic nie uprawniało Bottona do użycia takiego wyrażenia właśnie, nawet to, że Proust pisał bardzo czule o swoim związku z matką; pisał „terminologią”, jak mówisz, zarezerwowaną dla kochanków; ale wyjaśnił on tę „terminologię” przecież, choćby w słowach, które odnalazłaś i ze szczerością przytoczyłaś (dziękuję).
To ja - nie narzucając się ze swoim punktem widzenia - tak uważam; i tylko tyle. A na dalsze rozważania o książce Bottona pozwolić sobie nie mogę;
2/ Ty sama piszesz, Czajko, że jednak zdarzały się Bottonowi żenujące sformułowania...A więc? Wygląda na to, że mimo, iż, jak piszesz nie nadinterpretował i był szczery podobnie jak Painter, to jednak nie umiał zapanować nad czymś, co wyrażał jak „mężczyzna z rękoma w kieszeniach”.

Czajko, doceniam; i nie wydaje mi się, że w sporze jesteśmy. Doprawdy, na delikatny grunt wkroczyłyśmy...

Aaa...i jeszcze jedno: jestem przekonana, że zdarzają się tak silne więzi uczuciowe pomiędzy matką i synem, że ten będąc już dorosłym człowiekiem potrafi jeszcze wołać w duchu: mamo, mamusiu...mamo.
Tak - między innymi, co utkwiło mi w sercu (a dlaczego w sercu - to innym razem napiszę)- wołał Riri (Riri - to jednocześnie symbol nierozerwalnej więzi matki i syna), czyli słynny malarz scen rodzajowych, portrecista zwłaszcza, mieszkający przez pewien czas naprzeciw Degasa (którego uwielbiam) – Henryk de Toulouse-Lautrec. Bardzo był chorym dzieckiem, ale i Marcel był chorym. I co ciekawe: pani Proust odwiedzała z Robertem i Marcelem matkę Henryka - panią Adelę de Toulouse-Lautrec.
To inna epoka, i przykład jedynie, ale przecież w każdej epoce, więc i obecnie spotkać można silne związki uczuciowe w relacji: matka-syn; również mniej silne, lecz jednak budzące w dorosłych mężczyznach niekiedy stan osamotnienia i przywoływania kobiety, która wydała ich na świat (sam Krzysztof „przyznał” się do tego).
Nie zapominajmy jednak, o czym obie wiemy, że Marcel kochał matkę i nienawidził jej jednocześnie. :(

Bardzo dziękuję za pozdrowienia, Czajko, i także serdecznie pozdrawiam.

P.S.
1/ Czajko, wazon, czy kielich – uważam - zawsze można zastąpić czymkolwiek; to tylko symbol, który ma określać więź, umocnić zapewnienie, że matka kocha...
Istnienie (świadomość) - w tym znaczeniu - symbolu nierzadko pomaga dziecku wyjść z przygnębienia. Dlatego, osobiście, tym przymierzem, gdzie spójnią miał być rozbity wazon, nie byłam wcale zaskoczona.
2/ To prawda, że matka bywała zazdrosna, gdy Marcel czuł się lepiej, bo to oznaczało niepełną realizację jej potrzeb, czyli zmniejszenie zakresu jej troskliwości o syna, ale i komenderowania nim też.
To jeden z elementów całej skomplikowanej więzi między obojgiem, o czym może nie trzeba nam teraz mówić (choć sama nie wiem), by nie sugerować potencjalnym czytelnikom podejścia do lektury.










Użytkownik: Czajka 03.04.2007 04:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie, nie porównywałam spo... | Bozena
Kochana Olgo, w żadnym najmniejszym stopniu nie czuję się z Tobą w sporze. :)
Punkt pierwszy uważam za objaśniony, ponieważ odbiór może i musi być indywidualny i jest (wypadam przy Was na nieco gruboskórną ;)), natomiast, zgodzisz się, że Botton też niczego nie sugeruje poruszając się cały czas w sferach dziecka i pacjenta. Zgadzam się, mogło to jego nieszczęsne sformułowanie razić.
Natomiast pisałam o żenujących, a właściwie nie tyle żenujących, co bardzo intymnych, zbyt osobistych faktach przytaczanych przez Bottona, nie określeniach.
Nie da się ukryć, że Botton Prousta traktuje z większą bezceremonialnością, ale, moim zdaniem, z rewerencją i miłością.

Przypomniał mi się teraz obrazek babki Narratora, która idąc do furtki po Swanna musnęła w drodze gałązkę róży, tak jak kochająca matka czule wichrzy synowi włosy zbyt przygładzone przez fryzjera. W moim odczuciu Botton tak właśnie wichrzy włosy Proustowi. :)

Twoje wspomnienie Lautreca znakomicie potwierdza fakt, że wobec chorego dziecka trudno matce opanować nadopiekuńczość (tez o tym wzmiankowałam wcześniej).

Ps. Olgo Kochana, jeżeli masz ochotę, a nie możesz zdobyć Bottona, to ja chętnie Ci go pożyczę, tylko poproszę, prześlij mi na maila swój adres. :)
Użytkownik: Bozena 04.04.2007 21:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo, w żadnym na... | Czajka
Bardzo Ci dziękuję, Czajko, że pomyślałaś. Będę w innej bibliotece około 10-11 kwietnia 2007. Jeśli nic - to od razu z podziękowaniem z góry, i z adresem napiszę do Ciebie maila.:)
Użytkownik: Bozena 15.04.2007 04:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo, w żadnym na... | Czajka
Czajko Kochana, nic. Ale jeszcze pod koniec przyszłego tygodnia mam zamiar w inne miejsce pójść. Jeśli i stamtąd wrócę z niczym, to zwrócę się do Ciebie; chociaż lękam się, że sprawię Ci kłopot.

Miłego poranka, życzę i miłej niedzieli. Olga - skoro świt.:)
Użytkownik: Bozena 15.04.2007 14:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo, w żadnym na... | Czajka
Przed chwilą wysłałam maila. Dziękuję, Czajko.
Użytkownik: Bozena 01.05.2007 19:55 napisał(a):
Odpowiedź na: Kochana Olgo, w żadnym na... | Czajka
Zgodnie z poczynioną obietnicą - zapoznana z lekturą – wracam tu.

Ale najpierw dziękuję Ci, Dobra Czajko, za książkę; za to, że mogłam - bez odkładania na potem - już teraz z jej treścią zapoznać się; w sobotę (28.04.07) odesłałam ją do Ciebie (proszę, daj znać, gdy dotrze).

Moje wrażenia, po przeczytaniu utworu Bottona, niejednolite są; ani nie jestem specjalnie tą książką zachwycona, ani jakoś specjalnie rozczarowana. Byłam bardzo ciekawa jak Botton napisał o wpływie Prousta na zmianę naszego życia; i teraz, gdy tę ciekawość zaspokoiłam - powiem, że nie dostrzegłam jakichś rewelacji, i niczym mnie autor nie „olśnił”; ale na przykład o Arce Noego – napisał zajmująco, toteż - mimo, że aspekt naszego (ewentualnego) spojrzenia z arki każdemu wrażliwemu człowiekowi jest znany - to z większą przyjemnością ten fragment czytałam; no i tym samym bardziej uświadomiłam sobie niemal autentyczną Arkę... Prousta.

Na ogół - unikam wszelkiego typu poradników; ten zaś ze względu na powiązanie z dziełem Prousta - zapragnęłam przeczytać. I... nie wydaje mi się by treść zawarta w książce Bottona w jakiś zasadniczy sposób mogła wpłynąć na zwrot naszego odczuwania, postrzegania... przeżywania życia. W sposób bardzo uproszczony napiszę, że uczynić to może w pewnej skali - i w wielu wypadkach czyni tak - dzieło Prousta (bez konieczności znajomości wywodów Bottona); niekoniecznie całe dzieło, może to być pewien z niego szczegół, który - jeśli mogę to tak nazwać - wprowadza nas na moment w stan: „objawienia”. Powieść Prousta ma nadzwyczajną siłę oddziaływania na wyobraźnię czytelniczą (nie mówię o wymyślaniu, fantazjowaniu...), ale sama w sobie może nie zdoła (nie wiem) wpłynąć na nasz zwrot w postrzeganiu... życia. Jej przeczytanie, oczarowanie nią, intelektualna przygoda z nią... musi być wsparta pewnym impulsem (impulsami) pojawiającym się w nas pod wpływem ważnych przeżyć i musi dotrzeć do czytelnika o określonych predyspozycjach psychicznych, duchowych tęsknotach może dotąd ukrytych, może dotąd nawet nieuświadamianych... Tu przychodzą mi na myśl „Poniedziałki” Sainte-Beuve, bo wiem, że moje słowa będą po tysiąckroć słabsze od tych w „Poniedziałkach”, a już w nich wyrażający swoje stany człowiek nigdy nie był „głęboki”, ani nie był sobą. Bo my tak naprawdę jesteśmy sobą gdy sięgamy głębin duszy tylko w samotności i tylko umiejętność wydobycia z niej przeżyć, i umiejętność oprawienia ich w słowa (czego mnie zupełnie brakuje), daje szansę na najlepsze. Piszę o tym dlatego, bo na pytanie Krzysztofa w komentarzu pod recenzją „Czasu odnalezionego” nie odpowiedziałam mu (z różnych względów). A pytał on tak, że musiałabym powiedzieć (co czynię teraz tutaj), iż dzieło Prousta pomogło mi (w pewnym sensie) odmienić moje życie. Tym „objawieniem” było Balbec, było: „W cieniu zakwitających dziewcząt”, był piasek nadmorski, fale i spacerowicze na didze... Pamiętam - a było to jakieś dziewięć lat temu - jak moja dusza wówczas zakrzyknęła: musi być, musi być gdzieś inny świat! Przemiana nie następuje od razu, to jest proces, który trwa, który przynosi nowe odkrycia, nowe radości z przeżywania... życia. Bo w tym procesie świadomość rozrasta się, a dusza niewyczerpanie otwiera się na to co było niewidzialne.

Książkę Bottona postrzegam jako przemyślenia autora (interpretację dzieła) po lekturze „Poszukiwania”, choć nie są te przemyślenia – moim zdaniem - ani aż tak oryginalne, jak mówi tłumacz Bottona, ani też nie są w całości wyborem kwintesencji powieści, o czym, zdaje się, krytycy mówią.
A skoro już jestem przy tłumaczu utworu Bottona - Wacławie Sadowskim - to właśnie tu widzę istotny walor dla książki Bottona; ten walor to ważna myśl tłumacza: napisał on od siebie, że stale miał wątpliwości (jak i ja miałam) czy aby T. Boy-Żeleński prawidłowo przetłumaczył tytuł powieści Prousta; najkonkretniej – chodzi o wyraz: „straconego”. Bardziej odpowiednim dla cyklu słowem byłoby słowo: „utraconego”. Ale... ale przy tak zwanym „użytkowym” (poradnik) ujęciu interpretacyjnym wywodów Bottona użycie tutaj wyrazu: „straconego” raczej lepsze jest. Ostatecznie - czytając sam cykl i, widząc dwoistość powieści miewamy myśli i takie, i takie. To nie zmienia faktu, że uwagę Sadowskiego przyjęłam dobrze;

1/ ujął mnie też – zawarty w książce Bottona – list Prousta do A. Gide’a, który na końcu tej wypowiedzi przytoczę; i ujął mnie Adrian Proust, o którym wiele przedtem wiedziałam, najwięcej z biografii Marcela Prousta pióra G. Paintera (tytanicznej pracy, wnikliwej bardzo i jednocześnie zdystansowanej; pracy, której treści nie próbuję nawet porównywać ze znikomym materiałem wykorzystanym w dziele Bottona, choć tu - to nie jest biografia), lecz możliwe, że przeoczyłam wcześniej jego sugestie co do szkodliwości gorsetów i dobrodziejstwa ruchu... :)
No i Virginia Woolf ujęła mnie rozterkami swoimi twierdząc, że nie ma nic do napisania już, bo przecież Marcel Proust o wszystkim napisał, i to najdoskonalej – napisał :-), ale zwłaszcza ujęła mnie zwycięstwem nad uporczywą i zachowawczą a nawet wsteczną myślą tą; a po drodze niejako „rozgrzeszyła” mą trwałą fascynację Proustem. Mówi się tak dużo o nim, a tu dwa słowa Virginii - może nie tyle kluczowe, co trafne - bardzo podobają mi się i przywołują pamięć tego, co sama - czytając cykl – myślałam; powiedziała ona, że Proust wykazał w powieści połączenie najwyższej wrażliwości z najwyższym opanowaniem.
Też ciepłą uwagę zwróciłam na kwestię dotyczącą martwej natury w malarstwie Chardina, choć ona nie była dla mnie nowością, bo duchowe „upiększanie” przedmiotów, zdarzeń i zjawisk... słowem: powszedniości - od dawna nie jest mi obce, gdzie pomocą - w tym „upiększaniu” w końcu – są myśli pogodne, dobre wspomnienia i niewygórowane pragnienia; uważam więc, że przykład Bottona o młodzieńcu i o obrazach Chardina trafny jest, a i sprawdzić się może – „użytecznie” – dla wielu; lecz już inne porady - przed przeczytaniem cyklu – tak myślę - nie sposób jest uznać za drogowskazy (i nie wyłącznie ze względu na to, że szybko ulotnią się z głowy); i tylko przeczytawszy już cykl - czytelnik bezpośrednio obcując z myślami Prousta może potwierdzić własne myśli, też rozbudować je i może doznać odczuć duchowych takich (ich raczej nie pobudzą „użyteczne” wskazówki), które będą tym czymś, co pozwoli mu na odmianę jeśli nie życia, to na inne spojrzenie na wiele aspektów jego; a wtedy poradnik Bottona potraktuje jedynie jako swobodną i lekką, nawet przyjemną w czytaniu lekturę, lecz może także nie na każdej jej stronie jednakowo... przyjemną;

2/ bo ja z uczuciem nieprzyjemności czytałam pytanie - skierowane przez Marcela Prousta do ojca swego (postawione mu poprzez matkę) – dotyczące intymnej kwestii zdrowotnej; i nie mogę zrozumieć intencji Bottona, który ten fragment z życia pisarza wyjął na powierzchnię. Możliwe, że dostrzegł on coś niewłaściwego w tym, że dorosły mężczyzna w ogóle potrafi o tego rodzaju zagadnienia pytać; a ja nie widzę w pytaniu tym niestosowności; bo w pierwszej kolejności do kogo zwracamy się, gdy nam coś dolega? W tym konkretnym przypadku adresatem pytania był nie tylko ojciec, ale w tej samej osobie i... lekarz.
Uważam, że umieszczenie tego zdarzenia w dziele „użytkowym” na temat: „Jak Proust może zmienić Twoje życie” niczemu konkretnemu nie służy, tak samo jak i niefortunne sformułowanie, o którym w poprzednich komentarzach we troje już rozmawialiśmy.
Także nie podobało mi się i to bardzo nie podobało stwierdzenie Bottona (niechby nawet identyczne ze słowami Prousta, które miały odzwierciedlać jego znużenie dziełami Ruskina) o tym, że „... przy wszystkich wartościach jego dzieła (M. Prousta, przyp. mój), musi się ono wydać śmieszne, maniakalne, żenujące i fałszywe tym, którzy poświęcają mu zbyt wiele czasu.”[s. 194]*
Nie powiedziałabym tak, a już na pewno nie w tak wyszukanych słowach, bo one nie są prawdziwe. Marcel – mówiąc podobnie o twórczości Ruskina - też wiedział, że te słowa nieprawdziwe są; one mu miały tylko jakby pomóc, posłużyć w oderwaniu się wreszcie od mistrza, by mógł samodzielnie szukać własnej drogi ku spełnieniu, a choć przejął od J. Ruskina wiele i, odczuwał podobnie jak on i, „nowe oczy” dzięki niemu „założył”, to ostatecznie odnalazł między nim a sobą różnice, bardzo inspirujące różnice. Ale mimo to mówił często (może miał na myśli także i siebie jako mistrza) tak oto:

<>. „Książki innych ludzi powinniśmy czytać po to, by się dowiedzieć tego, co sami odczuwamy, kiedy myślenie innego pisarza wspomaga nasze myślenie. Dojrzała dyscyplina akademicka wymaga od nas osądzenia, czy pisarze, których dzieła studiujemy, wyrażają w nich przemyślenia odpowiadające skalą naszym wewnętrznym potrzebom i czy poprzez zrozumienie ich, przetłumaczenie na nasz wewnętrzny język i skomentowanie pogłębiamy zrozumienie samych siebie i rozwijamy w istotny sposób naszą duchowość.” [s. 176]*

Dodam tu jeszcze, że biograf Marcela Prousta G. Painter widząc ogromny wpływ Ruskina na Prousta zastanawiał się nawet, czy Proust znający na pamięć arcydzieło mistrza nie sugerował się jego tytułem - „Rzeczy minione” - nadając podobny tytuł własnej powieści.

A zamykając wypowiedź i wątek niesprawiedliwych, w moim odczuciu, słów Bottona przekonana jestem, że czytelnik poświęci stosowną – wedle jego uznania i pragnienia - miarę czasu dla dzieła Prousta; bo - jak mawiał i on sam - książka nie obrazi się, gdy w czasie dla nas dogodnym na półkę ją odłożymy...
----
Straszliwie rozpisałam się, a i tak nie poruszyłam innych jeszcze - dobrych i tych słabszych, w moim odczuciu - stron dzieła Bottona. Za cierpliwość w czytaniu (jeśli doczytaliście dotąd) - obojgu Wam - Czajko i Krzysztofie, dziękuję.
----
Z listu Marcela Prousta do Andre Gide’a:
„Niezdolny do uzyskania czegokolwiek dla samego siebie, czy choćby do uchronienia siebie przed najlżejszą dolegliwością, obdarzony zostałem (i jest to z pewnością jedyny dar, jaki mi przypadł w udziale) zdolnością do częstego obdarzania szczęściem innych, mocą uwalniania ich od bólu. Zdarzało mi się nie tylko godzić przeciwników, ale rozpraszać niepokoje zakochanych, leczyłem osoby kalekie, samemu będąc zdolnym jedynie do zaostrzenia mych schorzeń. Sam pozostając próżniakiem, innych próżniaków skutecznie nakłaniałem do pracy... Te umiejętności (przyznaję je sobie śmiało, ponieważ pod innymi względami jestem o sobie nader krytycznego zdania), stwarzające mi możliwość odnoszenia sukcesów dla dobra innych ludzi, wespół z niejakimi zdolnościami do dyplomatyzowania, pewną pobłażliwością wobec siebie i wyjątkowym skupieniem się na pomyślności innych ludzi, nader rzadko spotyka się łącznie u jednej osoby... Pisząc moją książkę odnosiłem wrażenie, że gdyby Swann mnie znał i był w stanie się mną posłużyć, powinienem był wiedzieć, w jaki sposób ma pozyskać miłość Odety.”[s. 157-158]*


* “Jak Proust może zmienić Twoje życie”, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 1998, przekład:Wacław Sadowski
Użytkownik: Czajka 07.05.2007 11:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Zgodnie z poczynioną obie... | Bozena
Olgo, bardzo Ci dziękuję za Twoje refleksje - najbardziej lubię długie :) - odpowiem jak najszybciej.
Jak sam Poradnik dotrze osobiście to oczywiście dam znać, do mnie poczta dociera nieraz z opóźnieniem.
Użytkownik: Bozena 14.05.2007 21:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, bardzo Ci dziękuję ... | Czajka
Aa... faktycznie zbyt długie te refleksje, ale zdaje się, że refleksyjność budzi... ducha.:)

P.S.
Dziękuję, Czajko; jestem o książkę spokojna.


Użytkownik: Krzysztof 12.05.2007 00:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Zgodnie z poczynioną obie... | Bozena
Dziękuję, Olgo, za ten mądry komentarz. Wielokrotnie czytałem jego fragmenty, na przykład ten o wspomaganiu oczarowania lekturą Prousta własnymi przeżyciami osób mających swe ukryte duchowe tęsknoty; albo drugi, fragment który szczególnie mną poruszył, ponieważ wspomniałaś w nim o zbudzonej lekturą powieści tęsknocie swojej wnętrza za innym światem. Pięknie i prawdziwie napisałaś, Olgo, kolejny raz potwierdzając nie tylko swoją dobrą znajomość twórczości Prousta, ale i duchowe z nim pobratymstwo.
„Jej przeczytanie, oczarowanie nią, intelektualna przygoda z nią... musi być wsparta pewnym impulsem (impulsami) pojawiającym się w nas pod wpływem ważnych przeżyć i musi dotrzeć do czytelnika o określonych predyspozycjach psychicznych, duchowych tęsknotach...”
Właśnie tak! Zapewne nie myśląc tutaj o sobie, napisałaś o Oldze, czytelniczce, której cechy psychiki predestynowały ją do przeczytania i przeżycia w sobie „Poszukiwania”.
Myślę, że w większej lub mniejszej mierze dotyczy to wszystkich, którzy przeczytali całe dzieło; musi być w nich niechby mały, ledwie odczuwalny dziwny niepokój, poczucie niedosytu, brak jakiś niejasny, nieokreślony, niechby pojawiający się tylko w tych chwilach, w których zagonionego człowieka na moment ogarnie przeczucie nijakości i braku sensu, ale coś być musi.
Duchowa tęsknota za innym światem - tym, do którego krzyczała Twoja dusza? Chyba tak.
Ludzie wierzący mają swoją drogę wiodącą do celu spełniającego wszystkie oczekiwania i wszystkiemu nadającemu sens, celu, do którego mają dążyć swoim życiem; istnieje jednak i druga droga, nie poprzez zaświaty, droga bardzo krótka i jednocześnie bardzo długa - do świata, który jest tuż obok, blisko, najbliżej - świata w nas.
„Bo w tym procesie świadomość rozrasta się, a dusza niewyczerpanie otwiera się na to co było niewidzialne.”
Masz rację, Olgo. Dziękuję raz jeszcze.

To prawda: Proust wcale nie stracił swoich lat.
Użytkownik: Bozena 14.05.2007 21:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Olgo, za ten mą... | Krzysztof
I ja dziękuję, Krzysztofie; za rozmowy o Prouście, Twoje mądre refleksje, przepiękne opisy i recenzje.
Użytkownik: Czajka 30.03.2007 09:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Oj, Czajko! Albo zapowi... | Bozena
Zapomniałam jeszcze wspomnieć, po co przytaczałam tu W stronę Swanna - otóż żeby podkreślić, że sam Proust nic nie miał przeciwko takiemu łączeniu terminologii. :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: