Platan i "Bolesław Chrobry"
„...przemiana bowiem jest boleścią”[1].
Ta powieść to ogromne drzewo, kiejby ten platan prawdziwie rozłożysty, który widziałem we Wrocławiu: gdy stałem pod nim, z głową zadartą, wzrok gubił się wśród konarów rozgałęziających się coraz liczniej w swej drodze ku górze, ale gdy doszedłem do zielonej korony miliona liści, i stamtąd wiodłem wzrok w dół, widziałem stopniowe porządkowanie labiryntu pokręconych gałęzi w coraz grubsze konary, a jeszcze niżej ich stopienie się w jeden, ogromny, silny pień drzewa.
Czytałem gdzieś o uczynieniu bohaterem powieści narodu, ale ja się nie zgadzam z takim twierdzeniem: autor pisał o ludziach, o ich miłościach, pragnieniach, pożądaniach, nienawiści, zaciekłości, małości i wielkoduszności. Jednakże Gołubiew potrafił tak misternie tkać nici losów swoich bohaterów, że ci – czasem i nie wiedząc o tym - dokonywali wyborów między dobrem swojego rodu a dobrem księstwa, ogółu. Przedstawiając więc człowieka – pisał o tworzeniu się państwa. „Wielkie arcydzieła są zarazem bardzo ogólne i bardzo szczegółowe; wychodzą z bardzo konkretnego życia i zmierzają w stronę ludzkości”[2] – podpieram się tutaj autorytetem Prousta.
Wiedząc o temacie powieści, nie zdawałem sobie sprawy ze skali trudności zamierzenia, jakie przedsięwziął autor, i dopiero lektura tej książki uświadomiła mi, jak trudny i często bolesny, także długotrwały i skomplikowany, był to proces. Dla nas trudny nawet do wyobrażenia, skoro od pokoleń żyjemy w strukturach państwa ponad-rodowego – właśnie narodowego – tak jak trudne było do zrozumienia dla zdumionego i zadumanego starego Wojbora, dostrzegającego, ale nierozumiejącego jeszcze pierwszych oznak zmian świata, w którym ród był wszystkim, i tylko on się liczył, świata rodów nikomu niepodległych i nieznających innych interesów, niż swoje własne. Notabene: skąd my to znamy? Ktoś powiedział, że wszystko na tym świecie się powtarza...
Obawiałem się nieco trudności językowych, ale nie potwierdziły się one: z tym stylizowanym na stary językiem nie miałem wiele kłopotów, a czytając, często miałem wrażenie powrotu do swoich lat dziecinnych, gdy słyszałem piękną (wtedy wydawała mi się śmieszna) gwarę moich dziadków, wiele mającą wspólnego z językiem bohaterów powieści.
Biorąc do ręki pierwszy tom powieści, nie myślałem raczej o głównym jej temacie, a o przyrodzie tamtych wieków i spodziewanych jej opisach. Nie zawiodłem się, znajdując na stronach powieści czystą, dziewiczą przyrodę, a już zwłaszcza niemal wszechobecną w tej powieści puszczę. Była w widokach, w codziennym życiu mieszkańców, w ich języku, w myśleniu, wszędzie. Puszcza. Nieprzebyta, nieogarniona, dzika, ale i święta. Często przerażająca, ale i pociągająca tajemniczością życia swoich stworzeń – i tych znanych, i tych z krain lęków i baśni. Przyroda jest w tej powieści taka, jak i jej bohaterowie: bujna, intensywnie żyjąca, wyrazista. Lato jest tutaj dyszącym upałem, wzrostem roślin i bogatym plonem; jesień jest złotem i czerwienią lasów pachnących grzybami, jest zacinającym deszczem i bajorami na drogach; zima mrozem i ciszą śniegiem przysypaną, polanami otulonymi ogniem w palenisku, a wiosna, jak w przepięknym opisie zapłodnienia królowej pszczół, jest radością życia, miłosną ekstazą, dzikim bólem i takąż rozkoszą. A tuż obok zawiłych spraw ludzkich liść krąży w powietrzu „niczym okaleczony motyl”[3], i czasem, nad głową zatroskanego człowieka, „skrawkiem błękitu zaświeci kraska”[4], a gdy oracz wracając z pola zatrzyma się na chwilę - jak owa pogoda, która stanęła w biegu, zadumana - usłyszy „niedostrzegalne kroki wieczoru”[5].
To dobra lektura na listopadowe dni: opisy przyrody, i to nie tylko letnich dni, budzą nostalgiczną tęsknotę za latem, za włóczeniem się leśnymi i polnymi ścieżkami, za wiatrem we włosach i dalekim horyzontem. Chciałoby się wziąć w rękę torbę z podpłomykami, w drugą rękę dłoń towarzyszki, i pójść gdzieś daleko... A później usiąść pod brzozą wśród pól, i palcem pisać na jej zakurzonej łydce... Ech, marzenia: za oknem paskudny styczeń, i towarzyszkę musiałbym opatulać swoją kufajką.
Bohaterowie Gołubiewa są podobni do przyrody swojego kraju: wyraziści, zachłystujący się życiem. Mocno kochający i nienawidzący, uparci i wytrwali w mocowaniu się z przeciwnościami. Twardzi. Żywotni. Nieokiełznani. Gniew, rozpacz, radość kipi w nich, rozsadza ich. Nie ma tutaj letnich uczuć, a życie czuje się każdym nerwem, do zachłyśnięcia, do ostatniego tchu. „Życie jest porywem żądzy, porywem dziczy, odruchem i spazmem. Jest warem. Jest kipiącą, czarną smołą”[6].
Jest w tej powieści wszystko, czym i teraz żyjemy, jest szaleństwo ludzkich żądz i nienawiści, szarpanie się człowieka ze swoim sercem, ale też i tym piękniejsze chwile łagodności i odmian ludzi, jak ta znacząca dla mnie scena z Hallfredem odmienionym do głębi swego twardego serca dźwiękami violi, niczym za dotknięciem dłoni bogini Frei – scena przywołująca na myśl olśnienie Szawła pod Damaszkiem - dla mnie piękniejsza o dźwięki violi.
Przemiany bohaterów nie są książkowe, sucho analizowane, a są walką ze sobą; walką tym bardziej przejmującą, że często nieuświadamianą przez nich samych. W kreśleniu głębi ludzkich osobowości autor jest mistrzem, którego umiejętności budzą podziw i szacunek: ostatnie chwile Zefrida i jego rozmowa z Latorosłką, przemiana Pazura – to tylko przykłady scen godnych Oscara. Chyba ostatnio nadużywam dwukropków, ale na swoją obronę podaję przykład Gołubiewa, który używał ich jeszcze więcej :).
W równie mistrzowski sposób autor zobrazował wojnę i jej wpływ na ludzi. U niego wojna to nie tylko krzywda, zniszczenie i zbolałe spojrzenie kobiety; nie tylko poniżenie i przerażenie, ale i pohańbienie ludzi i zwierząt, całej przyrody, całego świata. Gołubiew przeżył wojnę i wiedział, o czym pisze - w ten sposób, jak mniemam, ratował się przed jej okropnościami: pisząc znajdował „ukojenie w niepamięci”[7]. Ta powieść jest pochwałą życia cichego i spokojnego; życia wypełnionego pracą, przyjaźnią i miłością; życia wśród swoich, w zgodzie z przyrodą, życia idącego znanymi i swojskimi ścieżkami, wypełnionego drobnymi, codziennymi radościami. Jest zadumą nad minionym: nad losami ludzi żyjących przed nami, nad przenikaniem się minionego i teraźniejszego, pokazaniem wszechstronnego splotu ciągu pokoleń z dniem dzisiejszym – tego wszystkiego, co nazywamy życiem. „Nie wojujcie z Dolą, niczego się nie dowojujecie”[8] – powiadał Kędziorek, jeden z bohaterów powieści.
Pięknie, bo prosto i bardzo prawdziwie, oddana jest radość cichego życia, urok jego zwykłych chwil rozjaśnianych uczuciem, czar chwil jego rodzenia się, które Gołubiew potrafił odmalować niemal bez słów, a jednocześnie tak, że i czytający poddaje się temu urokowi, zazdroszcząc tamtym dwojgu...
Ważną warstwą powieści jest opis wpływu na naszych dziadów nowej wówczas religii, chrześcijaństwa; i tutaj, jak w całej powieści, widać mistrzostwo autora, potrafiącego równie głęboko i przekonująco przedstawić zarówno dobre, jak i złe oblicza tej religii, przykłady wielorakiego jej wpływu na osobowość ludzką i na ludzką społeczność. Także ówczesne rozumienie chrześcijaństwa przedstawione jest świetnie, i gdy porówna się je do obecnego pojmowania tej religii, do jej wpływu na ludzkość, ma się wiele, bardzo wiele, niewesołych na ogół, skojarzeń i refleksji. Nie potrafię odmówić sobie przewrotnej przyjemności zacytowania słów starca z Płocka: „Od tego czasu wszystcy są w Płocku krześcijany, a jakże!...”[9].
Po lekturze tej powieści można uznać, że my, Polacy, mamy do przebycia jeszcze jedną drogę, która tyle sprawia nam kłopotów, ile ludziom z czasów Bolesława przebycie ich drogi. Naszą drogą jest uświadomienie sobie braku podziału: my – naród i oni – władza, a dalej uświadomienie sobie, że władzą najwyższą, jedynym naszym suwerenem jesteśmy my sami: naród, który wybiera ludzi do rządzenia w swoim imieniu, dobrze im za to płaci, i powinien być względem nich wymagający. Może kiedyś taką drogę przebędziemy, i może znajdzie się drugi Gołubiew, który ją opisze.
Na koniec jeszcze jeden cytat, najpiękniejszy, istna perełka:
„Każda chwila się liczy, każde drgnienie serca – najmniejsze, najsłabsze”[10].
„Bolesław Chrobry” zapewnia nam wiele drgnień serca.
----
[1] Antoni Gołubiew, „Puszcza”, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1981, str. 113.
[2] Marcel Proust, „Pamięć i styl”, tłum. Marek Bieńczyk, Janusz Margański, Michał Paweł Markowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2000, str. 206.
[3] Antoni Gołubiew, „Rozdroża”, część druga, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1981, str. 18.
[4] Antoni Gołubiew, „Złe dni”, część druga, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1981, str. 26.
[5] Antoni Gołubiew, „Złe dni”, część pierwsza, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1981, str. 105.
[6] Antoni Gołubiew, „Szło nowe”, Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1981, str. 125.
[7] Antoni Gołubiew, „Rozdroża”, część druga, wydanie jak wyżej, str. 251.
[8] Antoni Gołubiew, „Złe dni”, część druga, wydanie jak wyżej, str. 265.
[9] Antoni Gołubiew, „Rozdroża”, część druga, wydanie jak wyżej, str. 513.
[10] Antoni Gołubiew, „Rozdroża”, część pierwsza, wydanie jak wyżej, str. 357.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.