Dodany: 31.10.2006 13:29|Autor: verdiana
4 nad ranem
Jest lipiec tato, jak możesz teraz odchodzić?
Cienie wędrują do godzin popołudniowych,
Cisza, dlaczego w cieniu nie czytasz gazety
Doglądasz ogrodu, niedługo będzie w pełni.
Czy nie mogłeś z tym poczekać do jesieni?
Kiedy pustoszeją deptaki, ulice w mieście,
Rzeka głucho bębni w korycie jak pergamin.
(Wszystko mówi odeszłam, odchodzę, odejdę)
Zostawisz swoje ptaki, niepłochliwe kosy,
Które z takim trudem nauczyłeś ufności?
Wędzarnię z dymem całopalnym, winogrono?
Zdziczeje wszystko zostawione bez uwagi.
I co powiesz swoim dzieciom z tamtej strony?
Że już nie cierpisz? (skąd pewność, że usłyszą,
A jeśli nawet – nie pójdą z tym do psychiatry)[1].
Kiedy zastanawiałam się, jak napisać tę recenzję, doszłam do wniosku, że najlepiej słowami samego Kobierskiego, bo żadne moje słowa nie oddadzą ducha tej książki. Nie sposób o niej napisać – ją trzeba przeczytać. To najlepsza z „beletrystyk”, jakie ostatnio czytałam, a czytałam kilka naprawdę dobrych powieści. Tylko czy to jest beletrystyka, powieść? „Harar” pachnie jak proza autobiograficzna.
„Harar” pisany jest w pierwszej osobie. To samo w sobie jeszcze o niczym nie świadczy, ale wzbudza zaufanie do autora i pozwala wierzyć, że pisze o sobie. Narrator cofa się aż do swojego dzieciństwa i to, co nam opowiada, to horror (stąd zresztą tytuł: „Harar”, bo horror).
Poznajemy wrażliwego chłopca ze słuchem absolutnym. Chłopiec ma siostrę Julię – wychwalaną przez wszystkich wokół i stawianą za wzór, podczas gdy on sam jest deprecjonowany, w porównaniach z siostrą wypada źle, jest niezaradny i niedający się lubić – takie postrzeganie przez innych zostanie mu zresztą do dorosłości.
W szkole muzycznej znęca się nad chłopcem nauczycielka gry na pianinie – panna Wypych. A to uderzy go w plecy, a to w palce, tak że chłopiec odruchowo je kuli i żyje w strachu, że panna Wypych spuści mu kiedyś na dłonie klapę od pianina. Rodzice chłopca przyjaźnią się (przyjaźń to czy interesowność?) z Gawryłowiczem, szychą w szkole chłopca. Ten, obleśny typ o fizjonomii i zachowaniu wieprza, dręczy chłopca i w szkole, i w domu, na oczach rodziców, ale to inne dręczenie niż panny Wypych – Gawryłowicz usiłuje wprowadzić sztuczną zażyłość, biorąc chłopca na kolana i przytulając.
Chłopiec dorasta, alienując się coraz bardziej, coraz bardziej tracąc kontakt z otoczeniem, coraz bardziej ten kontakt spłycając – ale przecież nie na własne życzenie. Choroba ojca jeszcze bardziej go alienuje i przeraża, zwłaszcza że ojciec staje się jeszcze większym despotą, z coraz to nowymi dziwactwami.
Relacje z matką, która powinna być bezwarunkową podporą dla swojego dziecka, są jeszcze gorsze. Matka pęta chłopca, usiłuje odebrać go jego dziewczynie, wzbudzając jeszcze przy tym poczucie winy, odwracając kota ogonem tak, że to chłopiec czuje się oprawcą, a ona gładko wślizguje się w rolę ofiary. Jej miłość jest dusząca i zaciska się jak pętla. Taka matka może wychować jedynie neurotyczne dziecko.
Jak w tych warunkach udaje mu się nie zachorować, nie popaść w obłęd? Czy zresztą rzeczywiście się udaje? A te epizody depresyjne o godzinie Stachurowej, o 4 nad ranem? A pancerz obojętności, który wydaje się nie do przebicia? Cała książka to literatura ekspiacyjna, rozliczeniowa, terapeutyczna, to walka z lękami, wydalanie brudów, które nie pozwalają żyć.
Rzecz jest napisana tak emocjonalnie, tak realistycznie i prawdziwie, a przecież do końca nie ma się pewności, kto jest narratorem – Radosław czy bohater wyimaginowany? Czy to czysta tkanka życia, czy fikcja? To zastanawia, ale nie zmienia nic w odbiorze książki – ta historia może nie być prawdziwa, ale takie historie są prawdziwe i dzieją się każdego dnia.
Narracja chwilami przypominała mi sposób pisania Huellego w „Weiserze Dawidku”. Zabawy dziecięce, las, bunkry powojenne, podglądanie rozkochanych i roznegliżowanych par w samochodach – nawet sceny uprawiania miłości w pośpiechu, w zdyszeniu, po kryjomu w samochodzie są tu opisane z klasą, bez wulgaryzmów, mimo że poprzez okoliczności same się wulgaryzują.
Ta proza ma coś z pisania Strumyka. I Strumyk, i Kobierski są poetami – ich proza zdaje się poetycka właśnie, chociaż każda na swój sposób. Zacytowany przeze mnie wiersz zachowuje klimat tej książki – klimat niedopowiedzenia, niejasności, wątpliwości, niepewności, przerażenia i lęku. Jak można, jak można żyć w takich warunkach, z ludźmi wokół jak ściana, jak mur, którego nie sposób sforsować? Wewnętrzny dygot zostaje w czytelniku jeszcze długo po skończeniu lektury.
Książka jest bolesna i znakomita!
A na koniec jeszcze kilka cytatów:
O podglądaniu miłości w samochodzie: „Wnętrze kobiety przypominało pustynny kamień, różę wiatrów. Wycierałem podkoszulkiem obłok pary na szybie i wpatrywałem się w linię bioder, we wgłębienie między zewnętrzną stroną uda a brzuchem, w miejsce, gdzie uda przechodzą w pośladki, w oddzielającą je ciemną, potem czerwonawą linię. Obserwowałem, jak kobieta się zamyka, już uspokojona, oderwana od krótkiego szału, tak jakby płeć była raną, która szybko musi się zasklepić, i zbliżają się do siebie dwie części jednego ciała, powoli, bez pośpiechu, niczym krawędzie muszli, małża, pozostawiając jedynie fragment swojej głębi, wyglądający jak zakładka, jak koniuszek języka, którego wystarczy dotknąć, żeby się znów otworzyła”[2].
O ojcu po wylewie: „Z tamtego wieczoru zapamiętałem właśnie ten moment, kiedy zawołałem »ojcze«, a on przeniósł wzrok z tapety upstrzonej dziwnymi ornamentami na nas i widzieliśmy, że oglądał nas jak tapetę, jak drugą ścianę. Beznamiętnie i bez emocji”[3].
O innych: „Zawsze jest ktoś nad kimś. Zawsze jest ktoś nad tobą, a nad tym, który jest nad tobą, też jest ktoś. Silniejszy, pewniejszy, odważniejszy. Możesz być słaby, posiadać te same cechy, słabości i kompleksy co ten, którego będziesz poniżał. Ale umiesz je w danym momencie ukryć, zawoalować, odwrócić. I to cię stawia w uprzywilejowanej pozycji wobec niego”[4].
O sobie: „Byłem taki jak inni. Teraz muszę udowadniać swoją inność, żeby przestali szeptać między sobą, patrzeć na mnie, by ich uciszyć. Jestem naturalny tylko sam ze sobą, szczery aż do bólu tylko wobec siebie, pojawienie się drugiego człowieka od razu burzy harmonię, jest zgoła czymś niebezpiecznym dla mnie, w jednej chwili robię przegląd postawy, gestów, uzębienia, moje ciało samo, bezwiednie układa się we wzór, staje się kłębkiem procesów niewidocznych na zewnątrz, kontroluję już oddech, układ stóp, wyraz twarzy, kierunek spojrzenia, jeśli uśmiecham się, robię to delikatnie, ujmująco (tak mi się wydaje), żeby od razu nie uwidaczniać wszystkich braków, barwy zdradzającej tryb życia, sposób prowadzenia się, zgoła odmienny niż ten, który widać, który gram z najwyższym kunsztem”[5].
---
[1] Radosław Kobierski, „Dies irae”, wiersz z tomu „Lacrimosa” (w przygotowaniu).
[2] Radosław Kobierski, "Harar", wyd. WAB, 2005, s. 41–42.
[3] Tamże, s. 47.
[4] Tamże, s. 82.
[5] Tamże, s. 155–156.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.