Dodany: 28.08.2006 09:54|Autor: woy
Emocje z naftaliny
Jedną z cech charakterystycznych tzw. warszawki jest, że po długich okresach kokoszenia i kitwaszenia się we własnym sosie, środowisku temu zdarza się wypluć ze swego wnętrza kogoś na tyle utalentowanego, że ten fakt wyplucia potrafi zgrabnie opisać, dowalając wszystkim, co w tym palce maczali, i opisując przy okazji swoje cierpienia młodego Wertera. Tak powstają powieści z kluczem, do którego zamek mieści się w niejednych warszawskich drzwiach. Te książki warszawka czyta z upodobaniem, odnajdując się w postaciach, choćby i najbardziej wrednych (tu co prawda najprzyjemniej odnajduje się przyjaciół). I tak warszawka się bawi, a reszta Polski, czyli prowincja, patrzy na to, wybałuszając gały z podziwu i kompleksów.
Powieści z kluczem mają tę brzydką cechę, że się szybko starzeją, i to starzeją nieładnie. One mają sens czytane w kontekście czasów i ludzi, których dotyczą, kiedy indziej są po prostu ciekawostką dla historyków, pasjonatów studiowania dziejów koterii, czytelników ogarniętych napadem nostalgii i ludzi wiecznie wczorajszych. To samo dotknęło "Życie towarzyskie i uczuciowe" Tyrmanda. Ta książka funkcjonowała lata temu otoczona nimbem nie tylko odsłaniania kurtyny towarzyskiej, ale także dowalania Systemowi. Tyrmand wydał ją na emigracji, nie mogąc przepchnąć jej przez Mysią, co i nie dziwota, bo treść z punktu widzenia ówczesnych kanonów reżimu mocno obrazoburcza była. Ta obrazoburczość dziś może tylko śmieszyć, zwłaszcza tych, co tamtych czasów nie pamiętają, bo to boksowanie socjalizmu za braki w zaopatrzeniu w podstawowe artykuły spożywcze, że tak w dużym uproszczeniu i wyśmiewając powiem.
Tyrmand opisuje warszawski "salon" lat gomułkowskich, a także, retrospektywnie, czasów Bieruta, a nawet wcześniejszych, gdy szuka w nich korzeni opisywanej współczesności. Okazuje się, że mimo różnych zawieruch dziejowych warszawka trwa, żyjąc własnym wewnętrznym życiem, niezależnie od zakrętów historii, w składzie zmieniającym się płynnie, bez wstrząsów, bez ideologicznych konfliktów, opierając swoje istnienie na przeżuwaniu związków, zależności i animozji personalnych, towarzysko-koteryjnych. Co ciekawe, gdy spojrzy się na proces ewolucji warszawki z perspektywy kilku innych dzieł jej dotyczących (choćby z ostatnich, jakie czytałem: "Czego nauczył mnie August" Bojarskiej), można odnieść wrażenie, że proces ewolucyjny "salonu" trwa i żadne zakręty historii nie są w stanie go przerwać.
Z rzeczy pozytywnych powiem, że kawał prawdziwej Warszawy tamtych czasów z tej książki wyziera. Tyrmand to pisarz z krwi i kości warszawski, to widać było już w "Złym". Stolicę maluje plastycznie, atmosferę oddaje wiernie, co potwierdzić mogą świadkowie tamtej epoki (sam aż taki stary nie jestem, w moim przedszkolu na dalekiej prowincji sprawy warszawki nie były pierwszoplanowym tematem dyskusji, ale pytałem, to wiem). To zresztą każdy, kto jakąś część życia spędził w czasach realnego socjalizmu, może sobie łatwo ekstrapolować - ten system zmieniał się wtedy ewolucyjnie, nastroje i klimaty ewoluowały razem z nim i ludzie epoki Gierka czy Jaruzelskiego wczuć się w gomułkowski klimat mogą bardzo łatwo.
Daje też Tyrmand niezłe studium psychologii sitwy, odtwarza atmosferę trochę w stylu starych filmów Polańskiego czy Munka, a ze śmieszniejszych - "Rejsu". Ale pasjonować się tą książką już raczej nie ma powodu. Ot, trochę historii, trochę dla niektórych nostalgii, trochę nieplanowanych uśmieszków nad zdezaktualizowanymi problemami walki z komuną przy pomocy obśmiewania planów pięcioletnich. Czas jest jednak bezlitosny.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.