Dodany: 13.08.2006 11:58|Autor: dot59
Mądre bogate dziecko, biedny biedny ojciec
Nie wiem, na jakich lekturach – bo na pewno nie na „Absolwencie” i „Stowarzyszeniu umarłych poetów” - wychował się autor książki, która trafiła w moje ręce jako premia za udział w dyskusji nad pewnym artykułem prasowym, omawiającym w skrócie przedstawione w niej tezy. Już po jego przeczytaniu wiedziałam, że nie znajdę tam nic, co by mnie zainteresowało i nic, z czym miałabym zamiar się zgodzić, ale skoro już tę pozycję otrzymałam, zadałam sobie trud jej przestudiowania - tylko po to, by stwierdzić, że słowo „książka” w odniesieniu do podobnego produktu ma sens jedynie w wymiarze czysto formalnym, oznaczając plik kartek zadrukowanych tekstem, przyciętych do określonego formatu i oprawionych.
Od książki-przedmiotu do książki-źródła, książki-inspiracji, książki-pomocy, książki-przyjaciela droga jest daleka i jakoś mi się nie wydaje, by „Mądre bogate dziecko” miało szanse pomyślnie przebyć któryś z jej odcinków w rękach takiego jak ja czytelnika. Mimo że nad dziełem pracowało dwoje autorów (bo obok Kiyosakiego wymieniona jest jeszcze – mniejszym drukiem – druga osoba, "inwestor, menedżer, biegła księgowa"*, której udział pozostaje bliżej nieokreślony, cała narracja bowiem jest prowadzona w 1 os. l. poj. rodzaju męskiego), nie udało im się znaleźć atrakcyjnego sposobu na przekazanie głoszonych tez. Gdyby wyeliminować z tekstu wszystkie powtórzenia i tasiemcowe, okropnie sztuczne dialogi (mające zapewne uwiarygodniać treść fragmentów o charakterze poradniczym), całość myśli istotnych dla zrozumienia intencji autora zajęłaby nie 300, ale może 30 stron.
Wszystko dałoby się streścić w paru zdaniach: wysoki iloraz inteligencji i najlepsze nawet wykształcenie nie gwarantują sukcesu (finansowego, oczywiście), podobnie jak praca na etacie i oszczędzanie nie gwarantują nawet zabezpieczenia bytu rodziny; dzieci zatem, zamiast bawić się w przyswajanie nieprzydatnej do niczego wiedzy szkolnej, winny „odrabiać zadania domowe”* grając w „Monopoly” lub jeszcze lepiej, w stworzoną przez Kiyosakiego grę „Cashflow”, dzięki czemu zyskają umiejętność obracania aktywami i pasywami. Zwyczajna brednia z serii „Jak z pucybuta zostać milionerem”; każdy, kto ma odrobinę zdrowego rozsądku, wie, że jest to zwyczajnie niemożliwe – bo niemożliwy jest taki podział dóbr tego świata, by wszystkich uczynić bogatymi. Gdyby nawet założyć, że wszystkim bezrobotnym i z trudem wiążącym koniec z końcem ktoś sprezentuje zestaw recept pana Kiyosakiego na sukces finansowy i że obdarowani uwierzą w nie jak w Świętą Biblię – i tak nie będą mieli sposobności ich zrealizować, gdyż aby inwestować w aktywa, trzeba mieć, na litość Boską, co inwestować! Na pytanie: „Jak mogę inwestować, jeżeli nie mam na to pieniędzy i nie stać mnie nawet na opłacenie zaległych rachunków”* nasz ekspert od bogacenia się odpowiada mądrze: „Po pierwsze – radziłbym przestać mówić »nie stać mnie«”*, gdyż „Potencjał (...) tkwi w przekonaniach”*. Jak te przekonania przekształcić w gotówkę – doradza co najmniej enigmatycznie i mało wiarygodnie. Np. samotna matka na zasiłku zwierza się, że wraz z przyjaciółką kupiła „klinikę, w której pracowała [przyjaciółka – przypis mój], wpłacając udział w wysokości zaledwie 1000 dolarów. Resztę pokryłyśmy z przepływu pieniężnego pochodzącego z działalności kliniki”*. No dobrze, a skąd spadły pieniądze na ten udział? Z nieba? Jeśli klinika prosperowała dobrze, to dlaczego poprzedni właściciel ją sprzedał, a jeśli źle – skąd wziął się „przepływ z działalności”? Albo inny przykład: „Szesnastolatek (...) powiedział: - Po przeczytaniu pańskiej książki i grze w Cashflow kupiłem swoją pierwszą nieruchomość, sprzedałem jej część i do mojej kieszeni trafiło 100 000 dolarów. – (...) dzięki pomocy ojca będącego prawnikiem dokonał tej transakcji przez telefon komórkowy ze szkolnej świetlicy”*. I znowu, kupił – w porządku, ale ZA CO? Za kieszonkowe od rodziców? Powinszować! A może na kredyt hipoteczny? Tylko kto go udzielił niepracującemu 16-latkowi i na jakie zabezpieczenie?
Takie przykłady tylko podważają zaufanie do autora, a wcale sympatii do niego nie dodaje fakt, że na każdej niemal stronie rozpływa się w zachwytach nad swoim „bogatym ojcem” – w rzeczywistości ojcem kolegi – uczącym go od dzieciństwa, jak zarabiać pieniądze, zaś z lekceważeniem pisze o prawdziwym „biednym ojcu”, który mimo wysokiego stanowiska w szkolnictwie nigdy niczego się nie dorobił. Spłodził, wyżywił, wychował, usiłował wykształcić – ale dla cwanego i pazernego synalka pozostał tylko „ojcem biologicznym”, bo nie przyczynił się do zdobycia przezeń kapitału, a nawet z pogardą wyrażał się o gromadzeniu pieniędzy; przedsiębiorczy młodzian musiał więc sobie poszukać przybranego „bogatego ojca”. Zachował wprawdzie tyle przyzwoitości, że poczekał z opublikowaniem swoich wynurzeń, „aż ojciec odejdzie”*, czuł bowiem, „że ta książka zraniłaby go, gdyby ją przeczytał”*. Nie pomyślał chyba jednak, że nieszczęsnego pedagoga zapewne dostatecznie już zranił fakt, iż Kiyosaki junior miał za nic jego nauki o wyższości zasobów intelektualnych nad bankowymi...
---
* Robert T. Kiyosaki, Sharon L. Lechter: "Mądre bogate dziecko", przeł. Krzysztof Rogowski, wyd. Instytut Praktycznej Edukacji, Bygdoszcz 2003.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.