Dodany: 22.06.2006 15:04|Autor: kocio
W średnim wieku, w średniej klasie...
"Czy to sprawiedliwe? Wychodzisz z domu w Salthill-on-Hudson dusznym popołudniem czwartego lipca na przyjęcie z grillem (tak naprawdę nie chciałeś przyjąć tego zaproszenia, ale w końcu je przyjąłeś), a powracasz po kilku dniach w postaci prochów w tandetnie wyglądającej urnie: kawałki kości, wióry i gruboziarnisty pył do rozrzucenia i rozgrabienia w sypkiej ziemi twojego ogrodu.
Nawóz pod chwasty.
(...) Byłem »Adamem Berendtem«. Tak długo, aż uwierzyłem, że to moje własne życie"*.
Ten intrygujący wstęp i jeszcze kilkanaście dalszych stron prologu okazały się słodką pułapką, która uwięziła mnie w książce J.C. Oates na wiele tygodni. Tak wiele, że nie pamiętam już nawet, kiedy to się zaczęło, ale pamiętam, że wkrótce potem chciałem wyjść. Niestety, nie mogłem, bo oplotła mnie klaustrofobiczna atmosfera powieści, a poza tym ciekaw byłem, dokąd ta historia zmierza. Klaustrofobia ustąpiła w trzeciej, ostatniej części książki. Dopiero wtedy autorka pozwoliła przewietrzyć nieco salthillowskie śmiecie i pokazała barwny rąbek świata poza miasteczkiem. I dopiero wtedy czytałem znów z zainteresowaniem.
Ciężkie i męczące wypełnienie książki wzięło się stąd, że kręcimy się w kółko w tym samym kręgu osób (zwłaszcza kobiet) związanych z tragicznie zmarłym Adamem Berendtem. Jego śmierć spowodowała w tym gronie falę sejsmiczną, która odbija się echem przez całą powieść. Na początku ten pogłos jest trudny do zniesienia, ale z czasem uderzone falą losy tych ludzi zaczynają się toczyć własnym torem jak kule w bilardzie. To nawet dosyć prawdziwe porównanie, ponieważ dotąd ich egzystencja była raczej uładzona i nijaka. Bierna i stadna jak kule ułożone razem na suknie. Dosyć bogaci ludzie w dostatnim miasteczku, żyjący po wierzchu towarzysko, a wewnątrz - rutyną.
Adam jest jedyną postacią odstającą od tego schematu i, zdaje się, to zupełnie wystarczy, żeby budził powszechną sympatię. Kilku paniom wydaje się nawet, że to miłość, ale romans z tego naprawdę żaden. One tylko tęsknią za czymś więcej, a Berendt jest medium, przez które widzą coś bardziej wartościowego. W ich wypadku oznacza to chyba tylko: innego. Boleśnie stereotypowi są także panowie, więc i oni - choć przecież nie nazywają tego miłością - darzą go podobnymi uczuciami. Wystarczyło, że ten brzydki rzeźbiarz-amator był wśród nich, a każdy chłonął z jego niezależności, prostoty i tajemniczości, jakby były przeznaczone tylko dla niego.
Kiedy Adam ginie w rzece, ratując nieznajome dziecko, wstrząs jest podwójny. Po pierwsze, zabrakło pewnego drogowskazu, źródła ich fascynacji, jakim dla nich był, i nagle stali się zagubieni. Po drugie, w bezbarwnym, liniowo rozwijającym się życiu bohaterów pojawił się pierwszy zauważalny oddech śmierci. To musiało doprowadzić do załamań - i o tym właśnie, a nie o romansach, jest powieść Oates.
Romanse oczywiście także są, bo rewolucja średniego wieku przybiera i takie oblicza, ale my wiemy (bo autorka nie szczędzi nam żadnych szczegółów), że to tylko żałosna, desperacka próba ucieczki. Nie bardziej jednak żałosna, niż ich dotychczasowe miałkie, średnioklasowe bytowanie. I nie bardziej też niż inne, mniej wyświechtane reakcje na śmierć "przyjaciela".
Tą książką rządzi z ukrycia strach, a jawnie zagubienie, i nawet wpisane w nią wątki życia poskładanego na nowo jakoś nie wyglądają mi na pełne zwycięstwo. Może nawet i są, ale nie potrafię w to uwierzyć po kilometrach podglądania wstydliwych, średnich przeżyć bohaterów. Tak, to wszystko ludzkie, ale w tym natężeniu nie daje się rozróżnić poszczególnych postaci, wszystkie zlewają się w zbiorowy, ostry portret danej klasy w danym kraju. O dziwo jednak - już nie generacji, ponieważ wydana w XXI w. książka mówi o środowisku obyczajowo konserwatywnym, które podobnie działało zapewne i dziesięć, dwadzieścia lat, czy nawet pół wieku wcześniej. Podobnie jak w wiecznie aktualnym portrecie hollywoodzkiego blichtru nakreślonym w listach Chandlera z "Mówi Chandler".
Oates wyciąga na światło dzienne każdy drobiazg grający komuś w duszy. Wiadomo: amerykańska średnia klasa ledwo taką duszę posiada i kłębią się w niej maskowane towarzyską poprawnością samotności i lęki. Ja jednak nie wiem, po co to wszystko. Przykro patrzeć na takich bohaterów i nie bardzo chce się z nimi męczyć.
Dużo lepiej było, gdy po dłuższym czasie czytania zajmowałem się różnymi sprawami i dopiero z tej perspektywy wracałem do ograniczonego otoczenia Salthill. Wtedy wpadałem od razu w tok odczuć tych kilku osób, które stopniowo i powoli zyskiwały na indywidualności, aż do w miarę przyzwoitego zamknięcia powieści. Lubiłbym jednak bardziej, gdyby autorka wodziła po nich wszystkich mniej zimnym okiem. Wprawdzie nigdy ich nie krytykuje, ale myślę, że jako nagi preparat pod mikroskopem nikt nie wypadłby interesująco. A przecież na odrobinę ciepła zasługują nawet ludzie w średnim wieku.
---
* Joyce Carol Oates, "W średnim wieku: Romans", tłum. Joanna Warchoł, wyd. PIW, Warszawa 2005, s. 7.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.