Dodany: 23.04.2006 11:13|Autor: mruja
„Świat się wyrównał. Nie ma złych i dobrych”
Od początku do końca czytelnik jest trzymany w nieświadomości, nie ma prawa w pełni poznać, zrozumieć i zaakceptować decyzji bohaterów. Nie tylko dlatego, że oni też nie mogą z całą pewnością powiedzieć, że rozumieją swoje pobudki, że rozumieją świat, w którym żyją i z którym wciąż się zmagają. Nie można zrozumieć człowieka do końca, poznać jego życia we wszystkich szczegółach, ułożyć sobie historii jednostki w ciąg zdarzeń przyczynowo skutkowych. Zawsze człowiek pozostaje tajemnicą. Dlatego że kłamie, że milczy, że kocha, że nie rozumie, dlatego że z kimś walczy, komuś się poddaje, w coś wierzy albo nie wierzy.
Czytelnik nie wie, czy narrator – bezimienny bohater – zdecyduje się na samobójstwo. To napięcie, niepewność, rozdarcie towarzyszy od początku lektury. Co jakiś czas jest tłumione przez akcję, wywody narratora, nagłe, przełomowe i ujawniające „inną prawdę” epizody, anegdoty, opisy i ciągłe spotkania. Narrator jest w pewnym sensie everymanem; nie ma nazwiska, imienia, wieku (kalendarze były już wielokrotnie zmieniane, przekłamane, a ze sposobu wypowiedzi, zachowania równie dobrze mogłoby wynikać, że ma lat 30, jak 70, chociaż wg treści ma ok. 60 lat). Ale nawet na chwilę nie znika złowieszcze przeczucie, że motorem akcji jest droga na Plac Defilad, to życie w pigułce, które ostatecznie zostanie wystawione na próbę właśnie w tym miejscu.
Psychika narratora jest tak skomplikowana, że nie daje się rozszyfrować. Wstawki, mające charakter wspomnień, rozważań i mniej lub bardziej świadomych pragnień i lęków, jeszcze bardziej gmatwają obraz jego psychiki. Sprawiają, że książkę czyta się z trudem, brnąc przez wielokrotnie złożone zdania, wyliczenia, metafory, nie do końca jasne myśli i idee.
Ludzie żyjący w chorym systemie są koślawi, żałośni, godni litości, ale nie współczucia. Jednocześnie budzą odrazę, obrzydzenie, odpychają obłudą, cwaniactwem, obojętnością. Wszyscy są pijani, chorzy, apatyczni, sfrustrowani. Życzliwość wydaje się płaska, nienaturalna w tym świecie. Wynika raczej ze znużenia, zmęczenia ciągłą brutalnością, niechęci do aktywności. Życzliwość polega na bierności wtedy, gdy można odpowiedzieć agresją.
Mężczyźni nie są zdziewiczeli, są zbabiali, miękcy. Kobiety są brzydkie, szare, przygaszone, nie zmężniałe, a schłopiałe, nie - kobiece, obojne. Nie ma miłości, nie ma nawet pożądania. Nie można odróżnić chłopca od dojrzałego mężczyzny, wszędzie maski, zakłamanie, podsłuchy i podglądacze. Tajne służby, dziwne zastrzyki, ból, kłamstwo, manipulacja. W Tym świecie, w świecie Tych ludzi nic nie jest obiektywne, nic nie jest „na pewno”, nic nie jest prawdziwe. Prawda nie istnieje. A jeśli nawet istnieje, to nikt jej nie zna, tak jak się nie zna przyszłości, Boga i drugiego człowieka. Prawdy można się domyślać, ale nikt już nie chce podejmować tak ryzykownej próby.
Ulice są brudne, szyby powybijane, ciągle coś się psuje, zawala, rwie, łamie, jest odcinane lub zabierane. Ruin nikt nie sprząta, nikogo nie dziwi „brak” czegokolwiek, wokoło panuje bieda: materialna, duchowa, kulturowa. Jedynym pocieszeniem jest alkohol, seks, wspomnienia i doszukiwanie się resztek „zgwałconej” przeszłości. Krajobraz po klęsce, niezmienny, coraz bardziej przygnębiający od 40 lat.
Nie można fabuły traktować jako najważniejszego elementu książki, nie trzeba rozumieć jej dosłownie. To futurystyczna wizja ostatecznego upadku, bezwzględnej klęski umęczonego i zniechęconego narodu, który nie ma już nawet ochoty istnieć. Ale to też wizja klęski całego świata. Klęski totalitarnego Wschodu, który podbijając inne narody azjatyzuje je sam na tym nie zyskując, a je wyniszczając. To klęska kapitalistycznego Zachodu, który pozwolił się wtłoczyć w świat głoszony przez komunizm, zwiotczał, zbladł, schamiał, zaczął się kruszyć, pękać. To wreszcie klęska człowieka, klęska wolności, odwagi samodzielności, moralności, a przede wszystkim nadziei.
Najważniejsza nie jest treść, ale zamysł, forma: urywki dialogów, luźno rzucone myśli, smutne obrazy, przestraszone wróble odlatujące z jakiegoś drzewa, zawalony most Poniatowskiego, demonstracje prorządowe, niesamowita, półbaśniowa podróż na tajemniczy bankiet korytarzami pod Nowym Światem, spotkanie narratora ze wszystkimi dawnymi kochankami w ogródkach działkowych nad Dworcem Centralnym. To wszystko czyni świat „Małej apokalipsy” jednocześnie pociągającym i strasznym, potwornym, odpychającym, wulgarnym, tajemniczym. Rzeczywistość jest jednocześnie karykaturalna i do głębi prawdziwa, zachwyca takim zachwytem, jak powojenne ruiny: straszy siłą, brutalnością, zniszczeniem i wymusza podziw dla tej niezmierzonej siły, brutalności, całkowitego zniszczenia, które tak niszczy, by burząc wszystko, na zawsze rozbijając bryłę, wyrywając drzwi, łamiąc poręcze i okiennice, nie unicestwić wszystkiego, zostawić kikuty, marne resztki przeszłości. Resztki budzące litość, śmieszne przez swoje istnienie. Tłem dla tych resztek, śmieci sterczących nisko nad ziemią są gruzy. Powoli wietrzejące gruzy ludzi, pamiętających przeszłość, niegdyś walczących. Ale gruzy nie powstaną z martwych, czas sprawi, że w końcu znikną z powierzchni ziemi. Tak jak Jan – chory starzec zapomniany przez wszystkich i narrator – idący na śmierć, którą, choć sam jej nie wybrał, sam sobie zada.
W tym chaosie, obrazie różnych fantasmagorii ważny jest człowiek i jego bezbronność wobec szarości, bezwzględnej siły, absurdalnego systemu, który nim zawładnął. Dobro i zło nie są obiektywnymi pojęciami. Poezja istnienia i proza codziennego życia mieszają się tworząc dziwną, przerażającą substancję, którą oddychają ludzie.
Ale w pewnym momencie zaczną się krztusić, bo zabraknie im tchu.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.