Biografia pisana na kolanach
Nie wiem, co napisać, bo moje odczucia są ambiwalentne. To znaczy – z jednej strony biografia została napisana porywająco, niektóre fragmenty mogłyby bez ujmy zdobić niejedną pozycję należącą do kategorii "literatura piękna". Całość została napisana z epickim rozmachem, choć tekst w głównej mierze oparty jest na niezliczonych listach pisarza. Z drugiej jednak strony, opowieść ta wyraźnie nosi ślady bezkrytycznego uwielbienia.
Helsztyński, jak sam wspomina, spotkał Przybyszewskiego w czerwcu 1916 roku, podczas prac nad "Zdrojem". Niedługo potem sam autor „Il regno doloroso” zaproponował mu napisanie biografii, co Helsztyńskiemu zajęło ładnych kilkadziesiąt lat. Przez ten czas Przybyszewski zdołał zadomowić się w historii polskiej literatury i okryć się nawet patyną klasyka.
Opowieść biograficzna zaczyna się klasycznie – od urodzin poety, od jego rodziców, sytuacji rodzinnej, okolic, które zamieszkiwał, krewnych i znajomych. Opisuje dzieciństwo i pierwsze lata szkolne – kłopoty z nauką i subordynacją. Opisuje wpływ matki i surowość ojca. Jednak brak w tych pierwszych partiach jakiejś głębszej analizy psychologicznej. Brak tego spojrzenia pod nieprzepuszczalną tkankę duszy, któremu hołdował bohater. Być może wymogi, jakie stoją przed biografią, nie dopuściły do takiej introspekcji duszy Przybyszewskiego, ale ten brak odbija się wyraźnie na odbiorze dalszych części książki.
Bo tak naprawdę – nie wiemy, dlaczego Przybyszewski z obiecującego „kmiotka” z jakiejś zapadłej dziury w Wielkopolsce przeistacza się w przywódcę cyganerii berlińskiej, niemal w uosobienie szatana. Helsztyński sugeruje tu wpływ dzieciństwa, zgodnie z naukami Freuda i Adlera, ale nie znajdujemy potwierdzenia tego w opisie pierwszych lat życia poety. To, moim zdaniem, poważny błąd. Drugi (choć może dla niektórych wcale nie być błędem), to maniera, z jaką czcigodny profesor przedstawia dzieje Meteora Młodej Polski. Podobnym stylem została napisana powieść Józefa Weyssenhoffa „Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego”, gdzie narrator, Jacek Ligęza, płaszczy się i ślini przed swoim Mistrzem. Z jednej strony jest to dość niesmaczne, ale z drugiej, jeśli rzecz potraktować jako obrazek socjologiczny, albo raczej – psychologiczny, obcowanie z tym stylem jest dość interesujące, żeby nie powiedzieć – rozśmieszające. Dekadent, pijak, narkoman, erotoman, satanista, degenerat, wałkoń, oszust, krętacz, kłamca – takimi epitetami określali współcześni Przybyszewskiego i takim jawi się on sam, jeśli usunąć choć na chwilę lukier ze słów autora biografii. Człowiek, który unieszczęśliwił wielu ludzi, przyczynił się pośrednio do śmierci kilku osób (Marta Foerder, Dagny Przybyszewska), staje się tu bohaterem nieomal homeryckim, któremu największe zbrodnie t r z e b a wybaczyć, w imię... no właśnie, nie wiadomo, w imię czego. Sztuki? Piękna? Poezji? Nie ma nic pięknego w nieprawdopodobnej pysze autora „Krzyku”, bo tak naprawdę to właśnie ona najbardziej przebija z kart tej opowieści. Nie ma nic pięknego w jego nieustających kłamstwach, oszukiwaniu siebie samego i wszystkich dokoła. Nie ma nic pięknego w porzucaniu rosnącej wciąż liczby dzieci poety na pastwę losu po to, by sobie bujać w obłokach. Przynajmniej w moim odczuciu. Ale tym, co mnie najbardziej uderzyło, był brak piękna w jego „poezji”.
Tej książki nie można czytać nie zapoznawszy się choćby pobieżnie z twórczością Przybyszewskiego. W zasadzie wystarczy przeczytać jeden jego utwór, żeby wyrobić sobie jakieś ogólne pojęcie o całej twórczości. Rzadko przecież zdarzają się autorzy, którzy potrafią poruszać się po mistrzowsku po wielu różnych, niespokrewnionych ze sobą tematach. Przybyszewski do nich nie należy – jest monotematyczny. Jego powieści, poezje, dramaty krążą wciąż wokół JA autorskiego, które jest jednocześnie drogowskazem i celem samym w sobie jego twórczości. To JA może przybierać różne odcienie, różne nazwy, ale nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby w „Requiem aeternam” odnaleźć nieustający hymn do sobie samego. Cała twórczość Przybyszewskiego, jego działalność i jego życie obracały się wokół tego samego punktu – uwielbienia samego siebie. Nie przyjmował do wiadomości takiej możliwości, że ktoś inny może być takim samym „meteorem” jak on, że może zupełnie ignorować „wielkość” naszego łojewskiego poety.
Biografia ta jest utrzymana właśnie w takim stylu, stylu apoteozy, padania plackiem przed „Mistrzem”. Być może był to zabieg świadomy, bo może, według Helsztyńskiego, nie dało się pisać o Przybyszewskim w inny sposób, może nie – trudno powiedzieć. Jednak jest to wyraźny i – co tu ukrywać – frapujący psychologicznie rys tej książki.
Jednak pod koniec życia Przybyszewski daje oznaki niejakiego opamiętania się. Zaczyna działalność publiczną, wraca na łono Kościoła i w końcu umiera w Jarontach nad Gopłem, w 1927 roku. Ciekaw jestem, czy zobaczył to, co narzuca mi się od pewnego czasu, gdy obcuję z literaturą modernistyczną przełomu XIX i XX wieku. Ciekaw jestem, czy widział, że ten jego bunt, to jego uwielbienie dla „piękna” i „sztuki”, było tylko jednym z przejawów drobnomieszczaństwa, filisterstwa, które z takim zapałem i poświęceniem zwalczał (wszak jego największe sukcesy miały miejsce w jednym z najmniej poetycznych miast świata - Berlinie, światowej stolicy filisterstwa!). Czy widział, że droga, którą wytyczył dla niego uwielbiany tak bardzo Nietzsche, jest tylko ślepą uliczką, pułapką bez wyjścia. Tego pewnie nigdy się nie dowiem, ale biografia pióra Stanisława Helsztyńskiego dała mi odpowiedzi na inne, mniejszej rangi pytania.
Nie wiem, czy mam polecać tę książkę. Jak już napisałem – mam do niej ambiwalentny stosunek. Polecam ją każdemu, kto potrafi myśleć. Przede wszystkim obserwować i myśleć krytycznie. Jeśli jednak ktoś bezkrytycznie patrzy na twórczość modernistów, to powinien raczej unikać tej książki, bo nic z niej nie zrozumie. Utwierdzi się tylko w przekonaniu, że tamte czasy to szczyt szczytów doskonałości poetyckiej, czasem tylko poprzetykany jakimiś nieistotnymi, czy wręcz idiotycznymi, wstawkami w postaci samobójczej śmierci Marty Foerder (sprowokowanej przez wyrzucenie jej z domu przez Przybyszewskiego). Ale myślę, że fanatyzm i zaślepienie to nie są najbardziej pozytywne cechy sympatyka modernizmu?
Na koniec jeszcze powtórzę – polecam tym, którzy potrafią krytycznie myśleć!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.