Dodany: 14.03.2006 23:22|Autor: vanin
Czytając Freuda...
Ze wszystkich dotychczasowych powieści o przygodach funkcjonariusza wrocławskiego Prezydium Policji, Eberhardta Mocka, najbardziej polubiłem tę - pierwszą, jaka została napisana, a ostatnią przeze mnie przeczytaną.
Nigdy sytuacja, w jakiej Krajewski stawia swojego bohatera, nie była łatwa, ale w debiutanckiej powieści autor jak nigdy później nie pobłaża Mockowi. Z jednej strony, w 1933 r. ambitny radca Mock zostaje wreszcie szefem Wydziału Kryminalnego wrocławskiej policji, problem jednak w tym, że dzieje się tak przy poparciu funkcjonariusza SA. Tymczasem już kilkanaście miesięcy później, latem 1934, po „nocy długich noży”, powiązania z SA będą poważnym balastem obciążającym Mocka w oczach nowych władców Dolnego Śląska, wywodzących się z SS. Z drugiej strony, sfabrykowane wyniki śledztwa, które uczyniło Eberharda Herr Kriminaldirektorem, wiszą nad nim jak jakieś fatum. Co gorsza, w kilka miesięcy po awansie eksradcy okazuje się, że zabójca wcale nie został zgładzony, a najbardziej zainteresowany wynikami śledztwa, baron von der Malten, zaczyna tracić cierpliwość. Dla Mocka jest to tym bardziej niebezpieczne, że baron ma mocnego „haka” na Kriminaldirektora - obaj należeli do tej samej loży masońskiej. W hitlerowskich Niemczech to duży problem. Chcąc nie chcąc, Mock poddaje się woli barona i ponownie rozpoczyna śledztwo, tym razem przy pomocy sprowadzonego przez von der Maltena aż z samego Berlina detektywa tamtejszej policji, Herberta Anwaldta.
No właśnie, śledztwo. Jak w każdej książce o Mocku, wszystko rozpoczyna się od tajemniczego, brutalnego morderstwa, które wygląda na rytualne. O dziwo, okaże się, że tym razem jest to rzeczywiście prawda. Mockowi i jego nowemu partnerowi Anwaldtowi przychodzi rozwikłać zagadkę okrutnego mordu na córce barona von der Maltena, a uciec się muszą nie tylko do pomocy zwykłych gliniarzy odwalających mrówczą pracę detektywów, sięgają także po naukowców, specjalistów od języków starożytnych i ekspertów od historii krain Azji Mniejszej. Mniej w „Śmierci…” obecności Kurta Smolorza, mniej innych policjantów, którzy będą współpracowali z Mockiem w kolejnych powieściach, ale, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, rekompensuje to obecność Anwaldta. Zaskakująco szybko nawiązuje się między nowym dyrektorem kryminalnym Prezydium Policji a przysłanym przez barona von der Maltena Anwaldtem nić porozumienia, która z czasem przeradza się w silniejszy związek. Herbert staje się dla Mocka substytutem nigdy, i to pomimo dwóch związków, nieposiadanego syna. Teraz Mock bierze go pod swoją opiekę i od samego początku wprowadza w tajniki funkcjonowania we Wrocławiu, a zwłaszcza wpędzania wszystkich w zależność od siebie. Mówiąc krótko, dla Mocka jest to „trzymanie kogoś w imadle”. „Imadło” to wszelkie „haki”, jakie były radca od lat zbierał na wszystkich we Wrocławiu. Teraz, przykręcając „imadło”, może uzyskać pomoc szybciej. Pomoc wymuszoną, ale zawsze przydatną.
Jednakże po drugiej stronie barykady stoi nie tylko tajemniczy morderca, ale i wszechwładne gestapo wraz z SS. Mock czuje coraz bardziej zaciskającą mu się na szyi pętlę, narastające zagrożenie ze strony tej bandy prostaków, którzy dorwali się do władzy, i oprócz rozwiązania doraźnych problemów (czyli wykrycia zabójcy, a przy okazji pozbycia się szantażujących go osób), szuka „ucieczki” na z góry upatrzone pozycje. Przyjaźń, jaką nawiązał z Anwaldtem, który dodatkowo odkrywa prawdziwą rolę, jaką pełni w sprawie morderstwa, przetrwa wojnę i kiedy przyjdzie pora, Mock wróci, by pomóc człowiekowi, którego traktował jak syna.
„Śmierć w Breslau” jest dokładnie taka, jak każda z pozostałych części. Po prawdzie, niczego innego nie oczekiwałem. Chciałem znowu poczytać o na wpół kanalii, a na wpół gliniarzu o ludzkich odruchach, szantażyście regularnie doświadczanym przez bandytów, ale i potrafiącym uderzyć ze zdwojoną siłą. Na swój sposób każda z książek o Mocku jest taka sama - akcja oczywiście osadzona jest w urokliwym, aczkolwiek wyjątkowo mrocznie przez Krajewskiego sportretowanym Wrocławiu, Mock za każdym razem prowadzi śledztwo w sprawie okrutnego mordu, który w ostatecznym rozrachunku dotyka go osobiście. Każda z książek na dobrą sprawę opowiada nie o skomplikowanej zagadce kryminalnej, ale o osobistych, tkwiących gdzieś głęboko w jaźni Mocka problemach. I do tego te kulinarne tortury, które przeżywam podczas lektury, czytając o smakowitych, acz dietetycznie zabójczych ucztach bohaterów.
Do zapowiadanego na jesień 2006 r. „Festung Breslau” jeszcze daleko, ale zapewne z dużym prawdopodobieństwem mogę snuć przypuszczenia na temat generalnej treści książki. Zapewne Mock prowadzić będzie śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa, śledztwo, które koniec końców skoncentruje się na jego życiu osobistym. Proste, prawda? A jednak mnie to nie przeszkodzi, tak długo, jak Mock wciąż pozostanie sobą, ja pozostanę fanem prozy Marka Krajewskiego.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.