Piękny literacki gobelin
Właśnie skończyłem czytać tę powieść. Dosłownie przed chwilą. Jeszcze kłębią się myśli i wrażenia po przeczytaniu ostatnich jej kart. Jeszcze słychać wyraźny i donośny w ciszy klasztornej celi szept ostatniego z największych cesarzy Zachodu – Karola V: „Oto chwila”. I nagle gasną świece, zapala się lampa na biurku i z dziwnych, gorących czasów odrodzenia wracam do nie mniej dziwnego i gorącego XXI wieku.
Z pozoru ta książka wydaje się mało wciągająca. To fabularyzowana biografia Karola V Habsburga, człowieka, który zjednoczył Europę pod swoim berłem, często sięgając po mało wyrafinowane (w dzisiejszym rozumieniu!) środki - choćby takie, jak więzienie przeciwników politycznych. W zasadzie trudno się czasem połapać, o co autorce chodzi – te półsłówka, elipsy i mrugnięcia okiem skierowane są przede wszystkim do obeznanego z historią czytelnika i biada temu, kto nie będzie znał choćby politycznego tła epoki. Malewska jest bardzo wymagającym autorem, znacznie bardziej niż Parnicki! Z takim nastawieniem zasiadłem do tej książki i z mozołem zacząłem się wgryzać w dzieje Karola z Gandawy.
Muszę przyznać, że nawet nie zauważyłem, kiedy pochłonąłem pierwszy tom. To był moment. Sukcesy i porażki cesarza są tu przedstawione tak naturalnie, konsekwentnie i logicznie, jak w dobrej powieści przedstawiającej postaci fikcyjne. Miałem wrażenie, że sam znajduję się w centrum wydarzeń, że stoję za Karolem na arenie, gdy ten przymierza się do byka ze szpadą, że strzelam z kartuszów w tych przebrzydłych Francuzów w bitwie pod Pawią, że wraz z Maurycym Saskim przeprawiam się przez Inn, by zaatakować wojska zbuntowanych książąt niemieckich. To niewątpliwie wielka zasługa talentu Malewskiej, a przecież to była jedna z jej pierwszych książek. „Przemija postać świata” powstała dwadzieścia lat po napisaniu „Żelaznej korony”!
Ta powieść wciąga, ale trochę inaczej niż dobre kryminały. To kobiecy intelektualizm – delikatny, subtelny, nienachalny, przedstawiający racje różnych stron bez męskiego „divide et impera”. Nie ma tu wyraźnego podziału na „dobrych” i „złych” bohaterów, sienkiewiczowski model powieści historycznej tu jest zakwestionowany. Nic nie jest proste, jednostronne, stereotypowe, nie ma tu płycizn charakterystycznych dla ideologicznie zaangażowanych autorów zeszłego stulecia. Przeciwnie – większość sukcesów cesarza, choć pozostaje sukcesami na płaszczyźnie politycznej, od strony moralnej jawi się jako totalna klęska, a czasem jakby zaprzecza pierwiastkowi ludzkiemu w głównym bohaterze. Jednak cały czas widać, że ten człowiek nie osiada dufnie na laurach, że buduje swoje cesarstwo – największe od czasów Karola Wielkiego - przede wszystkim na poskramianiu własnych żądz i pokus. Widać, że choć jest często nieudolnym człowiekiem, to jednak władza jest dla niego obowiązkiem, a nie przywilejem, którego zazdroszczą mu praktycznie wszyscy. Taki właśnie jest cesarz Karol, człowiek, który był zwornikiem dla szalonych gorących głów ówczesnych Europejczyków. Książę niezłomny, który jednak, w przeciwieństwie do bohatera Calderona czy Słowackiego, nie odnajduje swej wytrwałości w jakiś straszliwych kataklizmach, lecz w codziennym trudzie i kompromisach polityki. To chyba o wiele trudniejszy rodzaj niezłomności i, moim zdaniem, bardziej zasługujący na szacunek.
Słońce Karola jest w tej książce bardzo jasne, choć nie pozbawione prawdy ciemnych plam. Oświetla ono krajobraz buntującej się Francji (jedynej siły, która mogła się przeciwstawić Habsburgowi), nieustanne zatargi z Turkami i rodzący się w Niemczech luteranizm. W jego świetle widać zwykłych ludzi: czasem utracjuszy i obiboków (jak Jerzy de Tournay), czasem szaleńców (jak Arrigo) czy zdrajców (jak Maurycy Saski). Jednak nawet oni są przedstawieni, oświetleni z wielu stron. Narrator nikomu nie odmawia człowieczeństwa, w nikogo nie rzuca kamieniami, nie wyzywa od głupców. Spokojnie i rzeczowo (choć nie bez wtrąceń, które mogą czasem irytować) prezentuje ich sylwetki, a im dłużej z nimi przebywamy, tym większą stają się dla nas tajemnicą. Tak jak najbliżsi w naszym codziennym życiu. Myślę, że to jedna z największych zalet tej książki; coś, czego nie znalazłem u wielu, często bardziej znanych, pisarzy.
Antoni Gołubiew napisał kiedyś o „Żelaznej koronie” jako o przepięknym literackim gobelinie, zręcznie utkanym przez autorkę. Gobelinie, który jednak widzimy nie od strony głównego wzoru, lecz od tej drugiej, gdzie zawęźlone są wszystkie nici, gdzie sam deseń jest mało wyraźny i nie przykuwa tak bardzo uwagi. To prawda, jednak po przeczytaniu można zamknąć oczy, by jeszcze raz dotknąć tych wrażeń, przyjrzeć się ich pięknu. I wtedy nieoczekiwanie gobelin się ukazuje w całej okazałości – niezwykły, barwny, bajkowy, niczym renesansowy arras. Właśnie dlatego polecam tę książkę.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.