„Mio, mój Mio” – biblioterapia dla wątpiących
Wyobraźnia dla dziecka jest jak ochronny pancerz. Chowa się w nim przed tym co złe, co nieuniknione. Dziecko rzadko może dokonywać wyboru. Większość rzeczy jest mu narzucona. Nie może uwolnić się fizycznie od tego, co je spotyka. I może niejeden z dorosłych powiedziałby, że dzieci są nierozsądne, nie mają doświadczeń, przez co nie potrafią przewidzieć przyszłości, a w rezultacie nie poradzą sobie same w świecie. Lepiej je zamknąć. Te niechciane w Domach Dziecka, a te chciane w pokoju z zabawkami albo przed telewizorem. Ja tak nie myślę. I nie myślała tak z pewnością Astrid Lindgren, pisząc baśń o Mio. Dziecko doskonale zna swoje potrzeby, a największą z nich jest miłość i życzliwość otoczenia. Żadne z nich nie chciałoby „zaginąć” jak Mio, gdyby miało pełną miłości rodzinę.
„Mio, mój Mio” to dualistyczna baśń. Nie tylko w swoim przesłaniu, ale też i konstrukcji. Mio opowiada swoją historię. Najpiękniej jak potrafi. Jest tu miejsce na dziecięcy, czysty zachwyt, na miłość, ale też smutek i tęsknotę. Zło i dobro, jak w każdej baśni, są ucieleśnione. Okazuje się jednak, że tak naprawdę nie ma zła prawdziwego, jest zło zaczarowane, a więc ukryte. Ono też ma pancerz, w tej baśni jest nim ciało rycerza Kato. Dobro uwolnione staje się ptakiem. Wolnym i szczęśliwym ptakiem. Czy to nie cudowne, że autorka każe wierzyć w drugiego człowieka? Czy takie postępowanie to nie szczyt wszelkiego altruizmu? Każdy chyba wie, jak nienawiść potrafi wypalić, zniszczyć, jaką żrącą jest siłą w człowieku.
Mio z posępnego i smutnego świata realnego wkracza w świat fantazji. To mu przynosi katharsis, co nie znaczy jednak, że traci on kontakt z rzeczywistością. Koniec baśni zaskakuje, wzrusza, a przede wszystkim - sprowadza na ziemię. Jest ona już inna.
Zacznę od początku.
Mio po urodzeniu przebywa w Domu Dziecka. Kiedy kończy rok, trafia do cioci Edli i wuja Sixtena. Nie znajduje miłości i opieki. Spotyka się raczej z ciągłymi wyrzutami z ich strony. Chłopiec czuje się niechciany i niepotrzebny. Z dziecięcą zazdrością i żalem przygląda się rodzinie swojego najlepszego przyjaciela, Benki. Nie jest to zazdrość agresywna. To cicha, niema zazdrość, takie zwykłe poczucie „braku”. Kiedy smutek sięgnął zenitu - stało się. Dzięki duchowi ukrytemu w butelce Mio przenosi się do Krainy Dalekiej, do krainy swego ojca króla. Okazuje się, że wszyscy tam na niego czekali, a ojciec tęsknił najbardziej, bo bardzo go kocha. Ojciec król jest podobny do ojca Benki, ale wspanialszy. Mio powracając do swojego domu nie zachwyca się bogactwem materialnym czy pięknymi strojami. Konsumpcjonizm nie jest w stylu Lindgren. Zatrzymuje uwagę na przyrodzie, przyjaźni i odnalezionej miłości. „Stałem cicho, trzymając za rękę mego ojca króla. Chciałem się upewnić, że on jest ze mną, bo to było tak piękne, że nie można by chyba znieść tego samotnie” (mowa tutaj o ogrodzie ojca króla).
Okazuje się, że w nowym domu czeka na niego ważne zadanie. Nikt inny nie może tego zrobić. Tylko on. Mio. Musi pojechać do Krainy Zagranicznej, żeby pokonać zło w osobie rycerza Kato. W tej wyprawie towarzyszy mu koń Miramis i przyjaciel Jum-Jum (jakże do Benki podobny). Trudno jest im dostać się do zamku zła, bo przecież zło musi się bronić przed dobrem. To następna rzecz, którą Astrid uwypukla. Zło ciągle czuje się zagrożone, jakby wiedziało, że jest złem. W ostatecznym rozrachunku to dobro wygrywa. Zawsze.
Kato wiedział, że Mio nadejdzie. Walka rycerza i królewicza kończy się przecięciem, skruszeniem kamienia, które dotąd było sercem Kato. Kato jest szczęśliwy, że zrzucone zostały z niego kajdany zła.
Baśń kończy się szczęśliwie. Wszyscy są wolni i wracają do domów. A Mio...
On siedzi na ławce, na skwerku Tegnera, i myśli o cioci i wujku, i już nie jest na nich zły, bo w Krainie Dalekiej jest jego ojciec król, który go kocha.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.