Dodany: 15.03.2024 14:29|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

(KONTR)KONKURS czyli KONTRSŁOWA W LITERATURZE - konkurs numer 276



Przedstawiam konkurs numer 276, który przygotowałem i poprowadzę ja.


(KONTR)KONKURS czyli KONTRSŁOWA W LITERATURZE

Jak to kontrkonkurs, a gdzie jest konkurs? Ano, ten konkurs jest sam swoim kontrkonkursem.
Pomysł przyszedł mi do głowy po mamutowych kontrzgliszczach do konkursu 269 i dyskusji po jego rozwiązaniu na temat różnych rekordowych kontrsłów. Źdźbła i wskrzeszenia może jeszcze się kiedyś doczekają konkursu i kontrkonkursu, a na razie mamy skrócony słownik kontrsłów.
A więc tematem przewodnim jest zabawa słowna w dokładanie przedrostka kontr- do różnych wyrazów.
(Według Wikisłownika "kontr-" jest tematem słowotwórczym, wychodzi więc na to, że tematem konkursu jest temat.) Żeby było trudniej, to we fragmencie musiało wystąpić i słowo, i jego kontrsłowo. Z definicji odpadają więc kontrybucje, kontrole, kontredanse, kontrasty i kontrahenci, ale też kontrakty i kontrabandy. Część z kontrsłów jest notowanych w słownikach, część to wymysły autorów i w scrabble lepiej ich nie układać.
Wbrew pozorom fragmenty wcale nie są niszowe. Wręcz przeciwnie, to są bardzo znani autorzy i bardzo znane książki, a ich średnia liczba ocen to sporo ponad tysiąc.

Fragmentów jest 30 (a z żalem musiałem odrzucić jeszcze wiele innych, równie znanych i dobrych), za każdy można zdobyć 2 punkty, po jednym za tytuł i autora, razem więc do zdobycia jest 60 punktów.
Odpowiedzi przysyłajcie przez prywatną wiadomość do środy 27 marca, do godziny 23:59.

1.
Kochana Córko!
Dzwonimy do Ciebie niemal co dzień - a zważ, że nie jest to łatwe na naszym polu namiotowym, kierownik uprzystępnia nam swoje biurko tylko wówczas, gdy czynna jest stalówka, wskutek czego osoba czekająca na połączenie traci gorący posiłek! - a tymczasem Ciebie nie ma w domu. Mama pogrąża się w czarnej rozpaczy, przekonując nas wszystkich, ze z pewnością nie dotarłaś do [P.]. Dręczą ją najgorsze przeczucia matczyne, o których twierdzi, że zawsze się sprawdzają. Nie słucha zupełnie moich kontrargumentów, za pomocą których usiłuję jej wyjaśnić, że quae nocent, docent.
Co do mnie, jestem spokojny. Dla istoty rozumnej, za jaką Cię uważam mimo wszystkich Twych szaleństw, dotarcie z wakacji do domu autobusem PKS nie jest zadaniem ponad siły. Mama jednak lekceważy moje racjonalne stanowisko, twierdząc, że nie doceniam wpływu przypadku na losy ludzkie. Liczne warianty działania tegoż czynnika (katastrofa autobusowa, rabunek, gwałt, a nawet morderstwo) nachodzą biedną mamę w jej jakże licznych proroczych snach. Bądź tak dobra i ze względu na jej zdrowie połóż wreszcie kres swemu milczeniu. Zadzwoń do nas (tel. Siemczyno 3) lub daj znak życia, a najlepiej byłoby oczywiście, gdybyś zechciała uznać swą pomyłkę i wrócić do nas, pod namiot. Cuiusvis hominis est errare, nullius nisi insipientis in errore perseverare. Jak należy się spodziewać, miejski zaduch udręczył Cię już ostatecznie i z tęsknotą myślisz zapewne o tych zielonych polach, krystalicznym powietrzu leśnym i błękitnych wodach jeziora. Drobne niewygody nie mogą być przecież tym, co odstrasza moją dzielną córkę od wypoczynku na łonie natury! Czekamy na wieści od Ciebie lub na całą Twoją osobę -
bene vale! - Ojciec.

[X] przebrzydły, jak możesz nie odzywać się do nas ani słóweczkiem! - czy nie przychodzi Ci do głowy, że się możemy niepokoić? Biedny ojciec nie śpi po nocach, dręcząc się, że spotkało Cię coś złego. Nie przekonują go żadne argumenty - jest pewien, że milczenie Twoje spowodowane jest jakąś katastrofą życiową. - Proszę cię, kochanie moje, odezwij się jak najprędzej, nie możemy się do Ciebie dodzwonić, chociaż ojciec każdego dnia tkwi przy telefonie, tracąc przez to obiad. I ja się martwię, chociaż w głębi serca pewna jestem, że nic
Ci się nie stało. Odezwij się już, jeśli Ci wstyd za tamtą awanturę, to jesteś głuptas. Już dawno się na Ciebie nie gniewamy! Czy masz co jeść? Czy nie jesteś chora? Czy nie brak Ci pieniędzy? W razie potrzeby zwróć się do stryja Józeczka.
Pogoda wciąż okropna. Zimno. Ojciec nadrabia miną, a mnie bolą nerki. Całuję Cię, maleńka, napisz albo zadzwoń, ale raczej nie przyjeżdżaj. Leje!
Ściskam Cię 100 razy - Mama.



2.
[Y.] zdążył tymczasem zasnąć, mimo bolących boków, mulnik jednakże czuwał i słyszał zarówno przemowę [X], jak szamotanie się [M.]. Z przemowy nie pojął ani słówka, cała sytuacja była mu wszelako wyraźnie nie w smak i bez większego namysłu przyznał sobie prawo do interwencji. Przysunąwszy się cicho do legowiska [X], zadał rycerzowi potężny cios pięścią w usta, po czym wskoczył mu kolanami na żebra i jął niemiłosiernie ugniatać. Łoże runęło z wielkim hałasem, który obudził gospodarza na dole. Rozległy się głośne krzyki i wymyślania, że to pewnie znów sprawki tej hultajskiej [M.], po czym kroki na schodach i zbliżające się światło kaganka dały znać, że gospodarz idzie zrobić porządek. Wystraszona dziewucha ukryła się na barłogu [Y], który, obudzony ze snu nagłym ciężarem na sobie, mniemał, że zmora go atakuje, i mimo deklarowanej niedawno pokojowej postawy wobec wszelkich możliwych krzywdzicieli, zaczął wymachiwać pięściami, żeby zmorę odeprzeć. [M.], której się w ten sposób dostało, nie pozostała mu dłużna, to [Y] jeszcze bardziej rozwścieczyło, i w wyniku tych wzajemnych ataków i kontrataków giermek ze służącą rozpoczęli regularne zapasy, jedno i drugie postękując z bólu i złorzecząc przeciwnikowi.
Tu, dojrzawszy w świetle kaganka, jaka krzywda dzieje się jego damie, przybiegł jej na odsiecz mulnik, to znowu wtrącił się gospodarz, by ukarać dziewkę, zdaniem jego – winowajczynię całej awantury. No i tak: karczmarz okładał [M.], [M.] [S.], [S.] mulnika, mulnikowi nic więc nie pozostawało, jak zabrać się do karczmarza. Dobrze, że choć [X] zostawili w spokoju, ale rycerz i tak miał dość i leżał bez czucia. Tamta czwórka nie zwracała na niego uwagi, a gdy zgasł kaganek gospodarza, tłukła się dalej, w wirze walki nie dbając już o to, kto kogo


3.
Ile dni można przebywać w zamknięciu, w otoczeniu strażników, zanim człowiek zacznie się czuć jak więzień? [X] nigdy nie odczuwał klaustrofobii w Szkole Bojowej.
Nawet na Erosie, gdzie niskie stropy w tunelach robali chwiały się nad głową niby samochód ześlizgujący się z podnośnika. Nie to co tutaj, gdzie był zamknięty z rodziną i krążył po czteropokojowym apartamencie. Właściwie to nie krążył. Czuł się tylko, jakby chodził dookoła, ale naprawdę siedział w miejscu, panował nad sobą i myślał, w jaki sposób odzyskać kontrolę nad własnym życiem.
(…)
I kiedy wreszcie ktoś puka do drzwi, człowiek nagle pojmuje, że w końcu coś się wydarzy.
W drzwiach stanęli pułkownik [G.] i siostra [C.]. [G.] tym razem w garniturze, siostra [C.] w ekstrawaganckiej kasztanowej peruce, w której wyglądała całkiem głupio, ale też w pewien sposób ładnie. Cała rodzina poznała ich natychmiast, z wyjątkiem [N.], który nigdy nie widział [C.]. Ale kiedy [X] i rodzice chcieli się przywitać, [G.] ich powstrzymał gestem. Zakonnica przytknęła palec do warg. Weszli oboje do środka, zamknęli drzwi i dali znak, żeby iść za nimi do łazienki.
Było trochę ciasno, gdy w sześcioro się tam znaleźli - mama i ojciec musieli stanąć pod prysznicem. [G.] zawiesił na lampie nieduży aparat. Kiedy zamrugała czerwona lampka, odezwał się cicho:
- Witam. Przyjechaliśmy was stąd zabrać.
- Po co te środki ostrożności? - spytał ojciec.
- Ponieważ jedną z funkcji tutejszego systemu bezpieczeństwa jest słuchanie wszystkiego, co się mówi w tym mieszkaniu.
- Szpiegują nas, żeby nas chronić? - zdziwiła się mama.
- Oczywiście - potwierdził ojciec.
- Wszystko, co powiemy, może przecieknąć do systemu - mówił dalej [G.]. - I z całą pewnością szybko wycieknie poza system. Dlatego przyniosłem to niewielkie urządzenie. Słyszy każdy dźwięk, jaki wydajemy, i wytwarza kontrdźwięk. Dzięki temu jesteśmy praktycznie niesłyszalni.
- Praktycznie? - wtrącił [X].
- Z tego powodu nie będę wchodził w szczegóły. Zdradzę tylko tyle: jestem ministrem kolonizacji i mamy statek, który odlatuje za parę miesięcy. Dość czasu, żeby zabrać was z Ziemi do ISL, a potem na Erosa. Zdążycie na start.
Ale mówiąc to, [G.] kręcił głową, a siostra [C.] uśmiechała się i też kręciła głową, żeby zrozumieli, że to wszystko kłamstwo. Legenda.
- Groszek i ja byliśmy już w kosmosie, mamo - powiedział [N.], wchodząc w rolę.
- Nie jest tak źle.
- Dlatego prowadziliśmy tę wojnę - włączył się [X]. – [F.] chcieli Ziemi, bo jest taka jak planety, na których żyli. Czyli teraz, kiedy ich już nie ma, my przejmujemy ich światy, które powinny nam odpowiadać. To sprawiedliwe, prawda?


4.
W Paryżu, gdzie nikt nie jest w stanie ogarnąć prawdziwego stanu rzeczy, ale gdzie Jackson jest znany i szanowany jako wybitny naukowiec, studiowano jego oświadczenie z wielka uwagą. Jackson natychmiast po otrzymaniu pierwszych wiadomości, że kompetentni naukowcy francuscy wierzą w jego rolę w odkryciu, zupełnie niespodziewanie przechodzi do ataku na Mortona w Ameryce. Przed Amerykańską Akademią Nauki i Sztuki odczytuje deklarację, która, jeśli chodzi o treść, pokrywa się z przedstawioną w Paryżu. Oświadczenie to każe już dzień wcześniej wydrukować i rozsyła do najróżniejszych ważnych instytucji w Ameryce i Europie.
Na wieść o tym Morton w niemal hektycznym podnieceniu przystępuje do przeciw-uderzenia. Formułuje kontrdeklarację. Nie może zaprzeczyć, że Jackson polecił mu eter, ale teraz on ze swej strony wymyśla historyjkę, która ma wykazać, że narkotyczne działanie eteru znał długo przed 30 września, że przeprowadził niezliczone eksperymenty z eterem na kotach, ptakach, rybach i ludziach. Adwokatom Jacksona nietrudno było później wskazać na liczne nieprawdopodobieństwa tej historyjki. Brak logiki w sposobie myślenia Mortona powoduje, że popełnia błędy, które łatwo wykazać.
Pamflety te to początek jedynej w swoim rodzaju brudnej walki między żądnym sławy Jacksonem a żądnym i sławy, i pieniędzy Mortonem, walki o chwałę wynalezienia nie tylko narkozy eterowej, lecz narkozy w ogóle, o chwałę, która nie należy się żadnemu z nich, lecz Horacemu Wellsowi. Jednak ani jeden, ani drugi nie poświęca mu słowa. Najbardziej odpowiadającą im bronią było zupełne przemilczenie Wellsa.


5.
Delegacja Greków aleksandryjskich, która jeszcze bawiła w stolicy, otrzymała z Egiptu instrukcje, aby złożyć mi gratulacje z powodu zwycięstwa nad Niemcami, zanieść skargę na zuchwalstwo Żydów (znowu bowiem w mieście doszło do rozruchów), poprosić o przywrócenie Aleksandrii senatu i jeszcze raz zaofiarować wzniesienie mi świątyń i ufundowanie przy nich kolegiów kapłańskich. Obok tego najwyższego zaszczytu projektowano wiele mniejszych, między innymi ustawienie dwóch posągów ze złota przedstawiających (…). Zgodziłem się na ten drugi posąg, gdyż przypominał w rysach nie mnie, ale mego ojca i brata (obaj byli do siebie niezmiernie podobni), i w ten sposób zaszczyt przypadł w udziale przede wszystkim im, co było tym słuszniejsze, że ich zwycięstwa były i znaczniejsze od moich, i odniesione osobiście.
Żydzi jak zwykle odpowiedzieli wysłaniem kontrdelegacji. Złożyła mi ona życzenia z powodu zwycięstw, podziękowała za wspaniałomyślną życzliwość, która swój wyraz znalazła we wspomnianym już edykcie tolerancyjnym, i oskarżała aleksandryjczyków o sprowokowanie nowych zaburzeń w mieście; Grecy bowiem, twierdzili Żydzi, przeszkadzają im w nabożeństwach, urządzają w świąteczne dni przed synagogami tańce i śpiewają piosenki. Z zamieszczonej poniżej kopii mego listu do aleksandryjczyków widać najlepiej, jak rozstrzygnąłem tę sprawę.


6.
Na lewo od ruin pałac z XV wieku zbudowany przez Jana Auberta, tego, który wzniósł wielkie stajnie w Chantilly. W środku kolekcja nosząca imię Jacquemart-Andr‚. Ta zasłużona dla sztuki rodzina posiadała też pałac i kolekcję w Paryżu przy bulwarze Haussmanna (dziś znakomite muzeum). Pewien malarz o arystokratycznych koligacjach opowiadał mi, że w czasach, gdy obecne muzeum było jeszcze prywatną rezydencją, asystował w obiedzie, w czasie którego pani domu robiła cierpkie wymówki mężowi, że z uporem trzyma w jadalni "tego okropnego Tycjana".
Kolekcja w Chaalis nie dorównuje kolekcji paryskiej, jest typowym bric-a-brac, uroczym, ale trochę denerwującym. Starożytne popiersie z XVIII wieku, ciężkie jak zapachy kuchenne martwe natury Holendrów, wazy, barometry, parawan z małpami, samowary, kopia marmurowego tronu Wielkiego Mogoła i Giotto. Ten Giotto nie podobał mi się od pierwszego wejrzenia. Były to dwa suche i konwencjonalne panneaux o zgaszonym kolorze. Zdradziłem się z moimi wątpliwościami jednemu z muzealnych strażników w granatowym mundurze ze srebrnymi guzikami. Stał pod ścianą i, jak to oni, wiódł tajemniczą egzystencję pół rzeczy, pół człowieka. Wolno podniósł wężowe powieki, wysłuchał moich uwag, a potem zasyczał, że w muzeum Jacquemart-Andr‚ nie ma falsyfikatów. Nie było, nie ma i nie będzie. Zostawiłem go w spokoju pod ścianą. Jak wyschnie już zupełnie, zamienią go na halabardę lub krzesło.
Na pierwszym piętrze w dwu małych pokoikach pamiątki po Janie Jakubie Rousseau. Parę imaginacyjnych portretów, z których jeden przedstawia młodzieńca uśpionego na ławce w parku. (J. J. sans argent, sans asile, a Lyon et pourtant sans souci sur l’avenir passe souvent la nuit a la belle etoile " – mówi komentarz). W gablotce kołnierzyk nie bardzo czysty, co rzuca ujemne światło na towarzyszkę życia filozofa, i tak dostatecznie nie cierpianą przez jego biografów. Jest także kapelusz, pióro i fotel, na którym autor Wyznań oddał ostatnie tchnienie. Fotel jest hipotetyczny, ale dotychczas nie znaleziono kontrfotela, więc słusznie ten mebel stanowi przedmiot hołdów.
Na ścianie sztych przedstawiający ostatnie chwile Jana Jakuba. Ilustrator zamieścił też rzekomo autentyczne ostatnie słowa filozofa, w których głosi on pochwałę zieleni, natury, światła i Boga oraz wypowiada swą tęsknotę za wiekuistym spokojem. Aria jest długa i nieprawdziwa jak w operze.


7.
Wchodzimy do sali. Kręci się tu z tysiąc luda, a Uczciwy Iwan już siedzi przy stoliku i świdruje mnie gniewnie wzrokiem jak jaki Muhammad Ali. Mój przeciwnik to kawał Ruska, czoło ma wysokie jak Frankenstein, a włosy długie i kręcone niby skrzypek czy kto. No dobra, podeszłem do stolika i klapłem, Iwan mrukł coś pod nosem i po chwili ktoś zawołał: - Uwaga, start! Uczciwy Iwan ma białe, więc on zaczyna. Zdecydował się na debiut Ponzianiego. Odpowiedziałem otwarciem Retiego i na razie wszystko idzie jak po maśle. Każdy z nas wykonał jeszcze po dwa ruchy, a potem Uczciwy Iwan spróbował zagrywki znanej jako gambit Falkbeera. Chciał poświęcić skoczka, żeby zabrać mi wieżę. Ale przewidziałem co chytrus knuje. Zastosowałem kontrgambit zwany potocznie pułapką Noego i zabrałem mu skoczka. Uczciwy Iwan nie był zadowolony, ale nie przejął się zbytnio. Szybko posłużył się groźbą Tarrascha, żeby pozbawić mnie gońca. Nie dałem się zastraszyć. Uciekłem się do obrony królewsko-indyjskiej zmuszając go do wariantu Schevenigena, na który odpowiedziałem kontrą Benoniego. Uczciwy Iwan trochę się sfrustrował, zaczął wykręcać sobie paluchy i zagryzać dolną wargę aż w końcu zdecydował się na desperacki krok: atak Padaczki, na co ja pokrzyżowałem mu plany obroną Alekhine'a. Już myślałem, że partia zakończy się patem, ale nie, Uczciwy Iwan zastosował manewr Hoffmana, wymknął się z pułapki i znów ruszył do ataku. Spojrzałem w stronę pana Tribble'a. Uśmiechnął się lekko i poruszył bezgłośnie wargami jakby mówił: "Teraz". Od razu się kapłem o co mu chodzi. Bo jeszcze nie wiecie, ale kiedy byłem w dżungli Duży Sam nauczył mnie kilku zagrań, których nie ma w żadnych podręcznikach, no i teraz był najwyższy czas, żeby sięgnąć po jedno z nich: mianowicie po kokosowy wariant gambitu trzcinowego, kiedy to niby poświęca się hetmana, ale jak przeciwnik przyjmuje ofiarę, to w rezultacie sam traci i hetmana i skoczka. Niestety nie do końca mi wyszło. Uczciwy Iwan przewidział co jest grane i zbił mi hetmana, ale czym innym niż myślałem i nagle tkwię po uszy w gównie! Dobra, spróbowałem groźby bawełnianej podstawiając do bicia drugą wieżę, ale Iwan nie dał się zastraszyć. Zbił wieżę, potem drugiego gońca i już się szykował, żeby dać mi mata Petrowa kiedy uznałem, że trudno, stawiam wszystko na jedną kartę i stosuję pułapkę pigmejską. Pułapka pigmejska była jedną z ulubionych zagrywek Dużego Sama, więc miałem ją dobrze opanowaną. Ważny jest element zaskoczenia, a poza tym trzeba zaryzykować i poświęcić parę figur, ale jak się uda to nie ma mowy, żeby przeciwnik zdołał się wykaraskać. Zaczęłem się modlić, żeby się udało, bo nie miałem żadnych więcej pomysłów i się bałem, że umoczę partię. Uczciwy Iwan chrząknął parę razy i podniósł skoczka, żeby go przestawić na pole c8 - myślę sobie: kurde, połasi się! Połasi na pigmejską przynętę! Jeszcze dwa ruchy, a potem go zaszachuję i już mi się nie wywinie! Ale Iwan chyba zwęszył, że coś tu śmierdzi, bo z dziesięć razy przestawiał skoczka tam i z powrotem i ani razu nie odrywał od niego łapy - gdyby oderwał to by znaczyło, że już nie może cofnąć figury. Widzowie wstrzymali oddechy; siedzą cicho jak trusie pod miotłą, a ja z kolei ledwo mogę usiedzieć na tyłku z podniecenia. Patrzę na pana Tribble, który wzniósł oczy do nieba jakby się modlił. Patrzę na trenera Uczciwego Iwana, który zasępił się jak chmura gradowa i spoziera wilkiem dookoła. Uczciwy Iwan przestawia skoczka na c8 jeszcze parę razy, ale znów cofa na d6. W końcu wygląda na to, że zrobi jakiś zupełnie inny ruch, ale nie, znów podnosi skoczka i trzyma nad polem c8. Wstrzymuję oddech, na sali jest cicho jak w trumnie. Uczciwy Iwan trzyma skoczka w powietrzu, mnie serce wali jak młotek, nagle Rusek podnosi wzrok znad szachownicy i patrzy mi w oczy... Nie wiem jak to się stało, ale z tego podniecenia i nerwów puściłem takiego bąka, że aż się szyby zatrzęsły! Ale się Uczciwy Iwan zdumiał! Rozdziawił gębę, upuścił skoczka, skrzywił się i najpierw zaczął wymachiwać łapami przed nosem, a potem się za niego złapał. Ludzie stojący dookoła nas zaczęli się odsuwać, niektórzy wachlowali się i wyciągali chusteczki, a ja siedziałem bez ruchu z gębą czerwoną jak pomidor. No dobra, kiedy wreszcie się wszyscy uspokoili patrzę na szachownicę i widzę, kurde balas, że Uczciwy Iwan upuścił skoczka na c8! Więc szybko zbiłem go własnym skoczkiem, potem zbiłem jeszcze dwa piony i hetmana i był mat! Wygrałem mecz i dziesięć tysięcy dolców!


8.
John powiadał, że w jeziorze Marmette, nad którym obecnie obozowaliśmy, żyły olbrzymie szczupaki: bywały tam potwory ponoć stuletnie, dochodzące do półtora metra długości. Wierzyłem. Bez wielkich zabiegów łowiliśmy okazy dziesięcio-piętnastofuntowe.
Rzecz dziwna, że ani w jeziorze Marmatte, długim na blisko dwadzieścia kilometrów i miejscami bardzo głębokim, ani w połączonych z nim jeziorach, jak na przykład Chapmana, nie widzieliśmy żadnych innych ryb, jak tylko szczupaki. Same szczupaki. A co jeszcze dziwniejsze, to ich nieprzebrana obfitość, niewiarygodna, prawie upiorna: wystarczało gdzie bądź zarzucić wędkę, wszystko jedno o jakiej porze dnia i o jakiej pogodzie, a już uderzał w przynętę rozbójnik głębinowy. Wody tutejsze to niebywałe mateczniki szczupaków, istne rezerwuary drapieżności.
Łowiliśmy szczupaki z łodzi na błyszczkę, którą tu nazywano ― troll. Niklowana blaszka była wygięta w kształt śmigła i dzięki temu obracała się wśród lśnień dokoła własnej osi, gdy ją ciągnęliśmy na długim sznurze za łódką. Do blaszki przymocowany był mocny haczyk. Ruch i migocące błyski wywierały magiczny wpływ; szczupaki z pasją uderzały na świecidełko i porywały je w paszczę razem ze zdradzieckim hakiem. (…)
Na cyplu pojawiły się wielkie, czarne kruki, kołowały nad lasem od brzegu do brzegu, śledziły nas obóz. Kruki u Edgaira Allana Poe wieściły śmierć wołając: never more; nad jeziorem Marmette wołały tylko: kluk-uk, kluk-uk, niby żaby kumki, lecz zdaje się, że również obwieszczały śmierć. Wpadły im zapewne w oko nasze ptaki meat-birds uwijające się w obozie. Krucze wołanie słyszeliśmy o każdej porze dnia, czasem daleko, przeważnie blisko. Płochliwe i ostrożne, nie nabrały jeszcze odwagi do otwartego natarcia na ptaszki, lecz były, pilnowały, krążyły, straszyły, nie odstępowały. Wisiały nad obozem jak stałe niebezpieczeństwo. Czy w ogóle spadną i uderzą?...
Pewnego ciemnego wieczoru przesuwał się niedaleko obozu powolny, ciężki zwierz głośno szurając i łamiąc gałązki. Z lampką elektryczną i ze strzelbą wyskoczyliśmy w las. Pod krzakiem odkryliśmy przyczynę niepokoju: igłozwierza. Syczał na postrach, zwijał się w kłąb, nastawiał kolce. Gdy podchodziliśmy całkiem blisko, trząsł się niby w dreszczach.
― Uwaga! ― ostrzegał mnie Stanisław. ― Kolce lekko siedzą!
― To co?
― Paskudnie trudno je wyciągnąć, gdy wlezą w ciało... O, jak podskakuje!
W istocie igłozwierz czynił niezdarne podrygi widocznie w tym celu, ażeby wbić w nas swe kolce. Zabierając się do niego jak najostrożniej, uwiązaliśmy go za nogę, przyciągnęliśmy do obozu i przymocowaliśmy na długim postronku do młodego świerka pomiędzy namiotem a ogniskiem.
Igłozwierz, gryzoń wielkości naszego borsuka, był tu stworem dość pospolitym. Przyroda uzbroiła go w pancerz z rogowatych kolców, lecz poskąpiła mu energii i rozumu. Był to osobnik tępy, głupi, ociężały i potulny. Jedyną wiarę i nadzieję pokładał w swych kolcach, i rzeczywiście broniły go znakomicie. Długie na kilka do kilkunastu centymetrów, wbijały się jak groty w ciało napastnika: uzbrojone w kontrhaczyki, wdzierały się coraz głębiej w ciało powodując ciężkie rany. Biada drapieżnikowi pragnącemu ugryźć igłozwierza: odskoczy z naszpikowanym pyskiem i zazwyczaj zginie od uduszenia, gdy wędrujące kolce dotrą do gardła. Dzikie drapieżniki i mądre psy wiedziały o tym i unikały go z daleka.


9.
- Nie pojmuję, jak ludzie mogli tak dać się podejść... - Tim pokręcił głową i westchnął.
- Nie dziw się. Wiedziano znacznie mniej niż teraz o [P.]. Nie wolno było ryzykować. Teraz też niewiele wiemy. Też opieramy się w znacznej części na domysłach.
- Ale są fakty...
- Różnie interpretowane, niejednoznaczne... Ot, choćby sprawa mrówek... Zresztą, mniejsza o mrówki, to dalsza sprawa. [P.] byli i są niezwykle przebiegli. Ich plany w stosunku do nas opracowane były ze świetną znajomością ludzkiej psychiki, i to każe nam przypuszczać, że inwazja ta - bo niczym innym, jak utajoną inwazją przecież było wkroczenie [P.] na Ziemię - zaplanowana została na podstawie uprzednich sondaży. Wiek dwudziesty, szczególnie w latach poprzedzających inwazję, obfitował w pojawienia się obiektów, które z opisu żywo przypominają pulwy i torany. (…)
Jednym słowem, niewielka stosunkowo garstka [P.], uznana przez naszych dziadków za armię i reprezentację potężnej cywilizacji, przyjmowana z hołdami należnymi wybawcom, zawładnęła Ziemią zupełnie bezkrwawo, wskutek oddziaływań psychologicznych. Genialność zdobywców wyraża się w tym, że ludzie sami siebie pilnują, ze sami dbają o to, by nie narazić się przybyszom, ze bez szemrania spełniają ich polecenia wyrażane w formie dobrych rad! Do tego jeszcze należy dodać, że ludzie, postawieni u władzy przez społeczeństwo kwadratów, nie mają innego wyjścia, jak tylko podporządkowanie się ogólnemu systemowi.
(…)
Raport Komisji Ekspertów w sprawie działalności misji handlowej planety Epsi na Trzeciej Planecie układu gwiazdy Soi.
Komisja Ekspertów, działając na mocy uprawnień udzielonych przez Wysoką Radę do spraw Kontaktów Międzyplanetarnych, po zbadaniu sytuacji i szczegółowej kontroli metod i skutków działalności grupy kierowanej przez [e.] Z1 stwierdza, co następuje:
1. Podczas akcji, nazwanej eufemistycznie "nawiązywaniem przyjaznych stosunków", dopuszczono się gigantycznej mistyfikacji i serii oszustw, co spowodowało wymuszenie na mieszkańcach planety niekorzystnych dla nich, bezprawnych i niczym nie uzasadnionych zależności politycznych i świadczeń materialnych (…)
Wobec stwierdzonych faktów, w celu zapobieżenia dalszemu naruszaniu prawa i zażegnania niebezpieczeństwa możliwej i uzasadnionej kontrakcji (aż do kontrinwazji włącznie) mieszkańców planety, jaką mogliby teraz lub w przyszłości podjąć, oraz mając na uwadze niezmiennie pokojową ogólną linię polityczną naszej planety Epsi, Komisja postanawia:
- wycofać wszystkie [e.] znajdujące się na planecie oraz zatrzeć wszelkie ślady mogące służyć do rozpoznania naszych tajemnic gatunkowych,
- winnych dokonywanych wykroczeń postawić do dyspozycji organów wymiaru sprawiedliwości na planecie Epsi,
- inspektora E4 ukarać za zaniechanie czynności służbowych z przyczyn czysto prywatnych i z niskich pobudek.
Ewakuację zalecono przeprowadzić w terminie natychmiastowym.
(pięć podpisów nieczytelnych)


10.
Na tydzień przed ogłoszeniem zaręczyn [Y] i [X] odbyły się wybory gubernatora. Demokraci Południa wysunęli kandydaturę generała Johna B. Gordona, jednego z najbardziej ukochanych i poważanych obywateli Georgii. Kontrkandydatem jego był republikanin nazwiskiem Bullock. Wybory trwały trzy dni zamiast jednego. Murzyni wysyłani byli całymi pociągami z miasta do miasta i po drodze głosowali w każdym obwodzie. Bullock oczywiście przeszedł.
Jeżeli podbój Georgii przez Shermana wywołał rozgoryczenie, ostateczne zdobycie władzy nad stanem przez Carpetbaggerów, Jankesów i Murzynów spowodowało natężenie nienawiści takie, jakiego stan nigdy przedtem nie doświadczał. Atlanta i Georgia kipiały i wrzały.
[Y] zaś był przyjacielem znienawidzonego Bullocka!
[X] z właściwą sobie obojętnością na sprawy nie dotyczące jej bezpośrednio ledwie zauważyła, że odbyły się wybory. [Y] nie brał w nich udziału, a jego stosunki z Jankesami były takie same jak poprzednio. To nie zmieniło jednak faktu, że był Scallawagiem i przyjacielem Bullocka. Po zawarciu z nim małżeństwa [X] także przejdzie na stronę Scallawagów. Atlanta nie była teraz w nastroju pobłażania czy życzliwości dla nikogo z obozu nieprzyjaciela, więc na wiadomość o zaręczynach [X] z [Y] miasto przypomniało sobie o młodej parze wszystko złe, a zapomniało o dobrym.
[X] wiedziała, że miasto jest wzburzone, nie doceniała jednak siły tego oburzenia, aż pani Merriweather, przynaglona przez swój komitet kościelny, podjęła się porozmawiać z nią w imię jej własnego dobra.
- Ponieważ twoja droga matka nie żyje, a panna Pitty nie będąc mężatką nie ma kwalifikacji do... no, do rozmawiania z tobą na taki temat, uważam, że to ja powinnam cię ostrzec, [X]. Kapitan [Y] nie jest odpowiednią partią dla kobiety z dobrej rodziny. Jest...


11.
Prawdopodobnie bardziej, niż wszystkie inne, takie wypowiedzi doprowadzają dziecko do poczucia własnej niedorosłości, mniejszej wartości, głupoty, nawet bezwartościowości, zła moralnego. Dziecko właśnie na podstawie oceny i sądu rodziców kształtuje swój obraz samego siebie. Tak jak jest oceniane przez rodziców, tak też siebie ocenia ("Tak, często słyszałem, że jestem nieznośny, iż miałem takie uczucie, że już muszę być naprawdę nieznośny"). Ostra krytyka wywołuje kontrkrytykę ("Widziałem, że robisz tak samo", "Ty też nie jesteś taki znów pracowity").
Wypowiadane stale oceny wpływają na dziecko w ten sposób, że zachowuje swoje odczucia dla siebie albo też zaczyna się ukrywać przed rodzicami ze swymi przeżyciami ("Gdybym o tym im opowiedział, to by mnie tylko krytykowali"). Dzieci tak jak dorośli nienawidzą słuchania negatywnych ocen. Reagują obronnie, wycofują się, aby zachować własne dobre wyobrażenie o sobie. Często odczuwają gniew i nawet, gdy krytyka jest słuszna, budzą się w nich wrogie uczucia wobec krytycznie je oceniającej osoby. Często negatywne oceny i krytyka dają dzieciom poczucie, że nie są dobre i że rodzice ich nie kochają.


12.
Po raz trzydziesty czwarty transatlantyk „[K.]” minął przylądek Wrath w drodze do Nowego Świata, a dokładniej, do portu Halifax na Nowej Szkocji. Przejście cieśniny Pentland było dorzuceniem nowego liścia wawrzynu do laurowego wieńca kapitana [X]. Jej brzegi ozdobione wrakami statków o słabych maszynach, co się pokusiły przejść tę cieśninę, były dostatecznym dowodem, jakim trzeba być znakomitym nawigatorem, by samemu „nie uderzyć w krajobraz”, jak się mówiło o statkach, które osiadły na mieliźnie nie tylko w cieśninie Pentland, ale w ogóle.
Przejście przez tę cieśninę na „[K.]” nie było ani trudne, ani niebezpieczne, ale dla kapitana [X] stawało się niespotykanym wyczynem doskonałego nawigatora. Widoczne wraki osiadłe u brzegów mówiły same za siebie.
Dla podniesienia rangi wyczynu konieczny był sternik, który by potrafił, wczuwszy się w rolę, przypiąć kapitanowi jeszcze jeden liść wawrzynu. Po zmianie kilkunastu pozbawionych poczucia humoru sterników kapitan [X] znalazł wreszcie perłę o blasku niezwykłym w osobie [Y], Kaszuby z dziada pradziada. Ten NADSTERNIK potrafił na prądach Pentlandu zmieniać na zawołanie kurs o pół stopnia w prawo i w lewo, co było absolutną niemożliwością dla wszystkich sterników pozbawionych wyobraźni i poczucia humoru. Wobec wybranej grupy najbardziej wpływowych pasażerów - najmilej widziani byli ci, którzy reprezentowali prasę - kapitan [X] donośnym głosem wydawał rozkaz:
- Pół stopnia w prawo!
Bez chwili wahania nadsternik ryczał pełną piersią:
- Pół stopnia w prawo, panie kapitanie! Jest pół stopnia w prawo, panie kapitanie!
- Tak trzymać! - huczał dalej kapitan.
- Tak trzymać! - takim samym tonem odkrzykiwał nadsternik. Potem następowała wymiana słów zrozumiałych tylko dla nich obu:
- Jak ciągnie?
- Jak słucha?
- Jak steruje?
- Jak patrzy?
[Y], i jedynie [Y], sternik nad sternikami, wiedział, co odpowiedzieć na te pytania po zmianie kursu na pół stopnia w prawo lub w lewo, pamiętając przy tym, co trzeba trzymać naprawdę, by statek przeszedł przez cieśninę.
WIDZOWIE, w osobach sekretarza Związku Literatów Województwa Pińskiego, radcy ambasady, słynnego hodowcy i właściciela stajni zarodowej oraz prezeski oddziału „Sokoła” w Chicago, nasyceni do „niemożebności” podziwem dla sztuki nawigowania kapitana [Y], zeszli z mostku. Zszedł ze steru sternik [Y]. Minięto przylądek Wrath; przed statkiem leżał Atlantyk ze sztormami i ewentualnymi polami lodu, które nie mniej od gór lodowych niepokoiły kapitana.
Obserwując ocean przez iluminator swej kabiny, [X] zauważył mijający „[K.]” statek. Statek, jeśli szedł kontrkursem, miał najświeższe wiadomości o stanie lodów, które w tym okresie mogły być na kursie do Nowej Fundlandii. Kapitan już dołożył do swego wieńca nowy liść wawrzynu za kolejną rolę w scenie, w której powie wobec pasażerów wszystko o stanie gór lodowych - na podstawie obserwacji lotu ptaków, barwy obłoków oraz zapachu powietrza i jego temperatury. Oczywiście, wiadomości oparte na takich podstawach oczarują zupełnie każdego z pasażerów, ustalając jego sławę nawigatora nad nawigatorami.
Gwizdek dołączony do rury głosowej łączącej mostek z koją kapitana wezwał oficera wachtowego do „mównicy”.
- Podać mi natychmiast nazwę statku, który nas mija z lewej burty - zahuczał w rurze głos kapitana.
Pełniący na mostku służbę oficer imieniem Hilary zdumiał się i stał bezradny z rurą zastygłą w ręce, która zlodowaciała z powodu niewykonalności rozkazu. Hilary nie miał wyobraźni ani poczucia humoru sternika [Y].


13.
- Okrutnie biegli ludzie sypali te szańczyki - rzekł [X] spoglądając okiem znawcy na roboty. - Rębaczów u nas jest więcej, ale uczonych oficyjerów mniej, i w sztuce wojennej zostaliśmy w tyle za innymi.
- A to czemu? - spytał [Y].
- Czemu? Jako żołnierzowi, który w jeździe całe życie służył, mówić mi tego nie wypada, ale owóż temu, że wszędy piechota a armaty grunt, dopieroż one pochody a obroty wojenne, a marsze, a kontrmarsze. Siła książek w cudzoziemskim wojsku człek musi zjeść, siła rzymskich autorów przewertować, nim oficerem znaczniejszym zostanie, u nas zaś nic to. Po staremu jazda w dym kupą chodzi i szablami goli, a jak zrazu nie wygoli, to ją wygolą...
- Gadaj zdrów, panie [X]! a któraż nacja tyle znamienitych wiktoryj odniosła?
- Bo i inni dawniej tak samo wojowali, nie mając zaś tego impetu, musieli przegrywać; ale teraz zmądrzeli i patrz waćpan, co się dzieje. Poczekamy końca. Postaw mi tymczasem najmądrzejszego inżyniera Szweda czy Niemca, a ja przeciw niemu [R.] postawię, który ksiąg nie wertował, i obaczym.
- Byleś go waćpan mógł postawić... - wtrącił pan [Z].
- Prawda, prawda! Okrutnie mi chłopa żal. Panie [Z], a poszwargocz no onym psim językiem do tych pludraków i rozpytaj, co się z nim stało?
- To waść nie znasz regularnych żołnierzy. Tu ci nikt bez rozkazu gęby nie otworzy. Szkoda gadać!
- Wiem, że szelmy nieużyte. Jak tak do naszej szlachty, a zwłaszcza do pospolitaków, poseł przyjedzie, to zaraz gadu, gadu, o zdrowie jejmości i dziatek się spytają i gorzałki się z nim napiją – i w konsyderacje polityczne poczną się wdawać, a ci oto stoją jak słupy i tylko ślepia na nas wybałuszają. Żeby ich sparło w ostatku!


14.
- To, co mi powiadasz o przyczynach waszych wojen - rzekł mi mój pan [H.] - daje mi wysokie wyobrażenie o waszym rozumie. Szczęściem dla was, że będąc tak złośliwi, nie jesteście w stanie wyrządzania wiele złego, przez co hańba jest większa od niebezpieczeństwa. Przyrodzenie dało wam usta płaskie na twarzy płaskiej, przeto nie widzę, jak byście się ze sobą gryźć mogli, chyba za wzajemnym pozwoleniem. A co do pazurów, które macie u nóg przednich i tylnych, są one tak słabe i krótkie, że nasz [J.] mógłby sam jeden takich jak ty dwunastu rozszarpać. Więc cokolwiek mi mówisz o strasznych skutkach waszych okrutnych wojen, na których tyle ginie ludzi, muszę myśleć, że mi powiadasz rzecz, której nie ma.
Nie mogłem się wstrzymać od trząśnienia głową i uśmiechu z prostoty mego pana. Umiejąc nieco sztukę wojenną, opisałem mu obszernie nasze armaty, karabiny, proch, kule, bagnety, pałasze. Odmalowałem mu oblężenia, odwroty, wycieczki, miny, kontrminy, szturmy i zasypywanie gradem kuł, wytłumaczyłem mu nasze bitwy wodne. Wystawiłem mu przed oczy ogromne okręty, z tysiącem majtków pogrążone na dno morskie, bitwy, w których każda strona traci po dwadzieścia tysięcy ludzi; jęki ranionych, krzyk bijących się, członki w powietrzu latające, ogień, dym, ciemności, zamieszanie. Opisałem mu potem nasze potyczki na ziemi, śmierć pod kopytami końskimi, ucieczkę, pościg, zwycięstwo, pola zasłane trupami dla pożywienia psów, wilków i ptaków na padlinie żerujących, grabież, łupiestwo, gwałcenie niewiast, pożary i zniszczenie. Dla poszczycenia się nieco męstwem i odwagą moich współziomków dodałem, żem widział, jak podczas jednego oblężenia wysadzili oni jakich stu nieprzyjaciół w powietrze, a tyleż podczas potyczki wodnej, tak że rozproszone członki żołnierzy zdawały się z chmur padać, co niewypowiedzianie miły widok sprawiało naszym oczom. Chciałem mówić dalej i jeszcze coś pięknie opisać, gdy Jego Cześć rozkazał, abym zamilkł.


15.
Czas wypełniony robotą mijał szybko. W połowie marca zadanie emisariusza, które polegało na wyładowaniu z siebie wszystkich informacji i postulatów i wchłonięciu w to miejsce bagażu wiadomości, opinii i ocen na użytek tych, którzy mnie wysłali, było już wykonane. Po okresie ożywionej działalności dyplomatycznej, jaka zapanowała po Teheranie, nastąpił impas.
Właściwie taktyka Mikołajczyka, która - według jego własnych słów - polegała na tym, by odium za niepowodzenie brytyjskich wysiłków mediacyjnych spadło nie na Polaków, ale na Moskwę, osiągnęła swój cel. Tyle tylko, że nic z tego dla sprawy polskiej na razie nie wynikło.
Po przekroczeniu przez Rosjan w połowie stycznia granicy z 1939 r. nasi wysmażyli deklarację, którą przed ogłoszeniem postanowiono pokazać Edenowi. Anglicy poskreślali różne słowa, inne pozmieniali, koniec końców było to oświadczenie jakby autoryzowane przez Edena, a ogłoszone przez rząd polski.
Wydawało mi się, że jest to sprytna taktyka, bo wciąga Brytyjczyków w rozgrywkę między Polakami a Moskwą. Istotnie Rosjanie w brutalny sposób odrzucili powściągliwe oświadczenie polskie, co pośrednio uderzało także w Anglików. Nastąpiła cała seria not i deklaracji, kontrnot i kontrdeklaracji. Im bardziej pisma polskie były umiarkowane i kompromisowe - tym ostrzejsze, bardziej agresywne i brutalne stawały się odpowiedzi sowieckie.


16.
Nawet [C.] nie rozumiał, jak [M.] to robi, a [C.] wiedział wszystko. [C.] wiedział o wojnie wszystko, nie wiedział tylko, dlaczego [Y.] musi umrzeć, podczas gdy pozwala się żyć kapralowi [S.], albo dlaczego musi umrzeć kapral [S.], a pozwala się żyć [Y.]. Była to podła i brudna wojna i [Y.] mógłby doskonale żyć bez niej - może nawet wiecznie. Tylko niewielka część jego rodaków gotowa była poświęcić życie dla zwycięstwa i znalezienie się w ich liczbie zupełnie [Y.] nie pociągało. Umierać albo nie umierać, oto było pytanie i [C.] zupełnie opadł z sił usiłując znaleźć na nie odpowiedź. Historia nie wymagała przedwczesnego zgonu [Y.], sprawiedliwości mogło się stać zadość bez tego, postępu to nie hamowało, zwycięstwo od tego nie zależało. To, że ludzie ginęli, było koniecznością, jednak o tym, kto zginie, decydował przypadek, [Y.] zaś za nic w świecie nie chciał być ofiarą przypadku. Ale wojna to wojna. Jedyne, co przemawiało na jej korzyść, to fakt, że płacili tu dobrze, a dzieci uwalniały się od zgubnego wpływu rodziców.
[C.]wiedział tak dużo, ponieważ był geniuszem z gorącym sercem i bladym obliczem. Był tykowatym, gamoniowatym, rozgorączkowanym, zachłannym umysłem. Już od pierwszych lat studiów na Uniwersytecie Harvarda zdobywał prawie wszystkie możliwe nagrody naukowe, a nie zdobył wszystkich możliwych nagród jedynie dlatego, że zbyt dużo czasu zajmowało mu podpisywanie petycji, zbieranie podpisów pod petycjami i kontrpetycjami, zapisywanie się do kółek dyskusyjnych i wypisywanie się z nich, uczestniczenie w kongresach młodzieży i pikietowanie innych kongresów młodzieży oraz organizowanie komitetów w obronie zwolnionych z pracy wykładowców. Wszyscy byli zgodni co do tego, że [C.] daleko zajdzie w świecie akademickim. Krótko mówiąc, [C.] był facetem wybitnie inteligentnym, a zupełnie przy tym głupim, i ludzie dzielili się na takich, którzy o tym wiedzieli, i na takich, którzy dopiero mieli się o tym przekonać.
Jednym słowem, był kretynem. Przypominał [Y.] jednego z tych ludzi, którzy wiszą w muzeach sztuki nowoczesnej i mają dwoje oczu po tej samej stronie twarzy. Było to oczywiście złudzenie spowodowane skłonnością [C.] do koncentrowania się na jednej stronie sprawy i niedostrzegania drugiej strony. W kwestiach politycznych był humanistą, który odróżniał prawicę od lewicy i utknął niezręcznie gdzieś pośrodku. Bez przerwy bronił swoich przyjaciół komunistów przed swoimi prawicowymi przeciwnikami, a swoich prawicowych przyjaciół przed swoimi komunistycznymi przeciwnikami, przez co jedni i drudzy żywili dla niego dogłębną pogardę, nie broniąc go przed nikim, gdyż uważali go za kretyna.


17.
Kiedy [X] ściągał z siebie przemoczone ubranie, gołębiarz delikatnie, ale mocno trzymał gołębia. Daimyō wrócił galopem pośród ulewy. [N.] i drugi samuraj stłoczyli się w wąskim wejściu, nie bacząc na ciepły deszcz, który wciąż lał się strumieniami i bębnił w dachówki.
[X] starannie wytarł ręce. Gołębiarz podał mu ptaka, Gołąb miał przymocowane do nóg dwie malutkie kapsułki z kutego srebra. [X] musiał się bardzo wysilać, żeby opanować nerwowe drżenie palców. Odwiązał cylinderki i zaniósł je do światła wpadającego przez otwory okienne, żeby sprawdzić miniaturowe pieczęcie. Rozpoznał tajny znak Kiri. [N.] i pozostali przyglądali mu się w napięciu. Nic nie można było wyczytać z jego twarzy.
[X] nie złamał pieczęci od razu, chociaż bardzo chciał. Cierpliwie zaczekał, aż przyniosą mu suche kimono. Pod przytrzymywanym przez służącego dużym parasolem z impregnowanego pergaminu przeszedł do swoich pomieszczeń w warowni. Czekały na niego zupa i cha. Wypił je powoli, wsłuchując się w deszcz. Kiedy się rozgrzał, wystawił straże i wszedł do pokoju w głębi budynku. W samotności złamał pieczęcie. Cztery zwoje były z bardzo cienkiego papieru, pismo drobniutkie, wiadomość długa i zaszyfrowana. Odszyfrowanie jej było bardzo żmudne. Kiedy skończył, odczytał ją dwukrotnie. A potem zaczął intensywnie myśleć.
Zapadła noc. Deszcz ustał. O Buddo, spraw, żeby zbiory były obfite, pomodlił się. O tej porze roku ryżowiska tonęły w wodzie i w całym kraju na nagich, wyplewionych do czysta, niemal płynnych polach sadzono jasnozielone sadzonki ryżowe, które za cztery, pięć miesięcy, zależnie od pogody, miały przynieść plon. W całym kraju biedni i bogaci, cesarz i pariasi eta, samuraje i służba, wszyscy modlili się o to, żeby deszczu, słońca i wilgoci było w sam raz we właściwym czasie. Każdy też Japończyk, włącznie z dziećmi, liczył dni do zbiorów.
Potrzebujemy w tym roku doskonałych zbiorów, pomyślał [X].
- [N.]! - zawołał. - [N.]-san!
- Tak, ojcze? - spytał jego syn; nadbiegając.
- W godzinę po brzasku sprowadź pana [Y.] i jego głównych doradców na płaskowyż. A ponadto [B.] i trzech naszych starszych dowódców. Także [M.]-san. Niech się wszyscy stawią o świcie. [M.] poda herbatę. Tak. Chcę też, żeby [A.]-san pozostał w obozie. W promieniu dwustu kroków od nas wystaw straże.
- Tak, ojcze. - [N.] odwrócił się, by wypełnić polecenia, ale nie mogąc się powstrzymać, spytał: - To wojna, tak?
[X] tym razem nie upomniał syna za niezdyscyplinowanie i zuchwalstwo, bo potrzebował mieć w warowni zwiastuna pomyślnych wieści.
- Tak - powiedział. - Tak, ale na moich warunkach.
[N.] zamknął shoji i pośpiesznie odszedł. [X] był pewien, że choć mina i zachowanie syna pozostaną opanowane, to nic nie ukryje jego podnieconego chodu i zapału w oczach. Tak więc, przy właściwym podsycaniu owego ognia, przez [A.] przemkną pogłoski i kontrpogłoski, które rozszerzą się na całą [I.] i poza jej granice.
- Teraz już nie mam odwrotu - powiedział na głos do kwiatów, które tak błogo i spokojnie stały w tokonamie pośród cieni drżących w miłym blasku świecy.


18.
Zima! Sądzę, że większość ludzi uważa tę porę roku jedynie za okres burz, zimna i wszelakich przykrości, że godzi się z nią jako ze złem koniecznym. Wprawdzie nadzieja na parę potańcówek trochę rozjaśnia ich horyzonty, ale mimo wszystko - zimno i ciemności - nie, dziękuję! Stanowczo wolę lato!
Nie potrafię powiedzieć, co myśleli i czuli moi współtowarzysze wobec zbliżającej się zimy; ja sam oczekiwałem jej z przyjemnością.
Kiedy stałem na ośnieżonym pagórku i widziałem przyjazny promyk światła padający przez nasze kuchenne okno, przenikało mnie uczucie nieopisanego zadowolenia. Niech srożą się choćby najgorsze burze; niech noce zimowe będą jeszcze ciemniejsze - tym przytulniej i wygodniej będzie w naszym wspaniałym domku! Drodzy moi czytelnicy!
Widzę dokładnie wyraz powątpiewania na waszych twarzach i wiem, co chcecie powiedzieć! „No dobrze, ale czy się pan nie bał, że część płyty lodowej może się oderwać i popłynąć wraz z wami na pełne morze?" Chcę odpowiedzieć na to pytanie możliwie szczerze i uczciwie.
Z wyjątkiem jednego z nas doszliśmy do przekonania, że w tym miejscu, gdzie stoi nasz dom, lód spoczywa na trwałej podstawie.
Dlatego dalecy byliśmy od wszelkich obaw co do nie zamierzonej podróży morskiej.
Ale i ten spośród nas, który uważał, że lód jest zanurzony w wodzie, nie odczuwał strachu - wiem to z całą pewnością. Zresztą sądzę, że i on z biegiem czasu przyłączył się do poglądu pozostałych.
Wódz, który chce wygrać bitwę, musi być stale w pogotowiu. Gdy jego przeciwnik zrobi jakieś posunięcie, winien on umieć natychmiast wystąpić z właściwym kontrposunięciem; wszystko musi być z góry dokładnie obliczone, nic nie przewidzianego nie powinno mu pomieszać szyków. My znajdowaliśmy się w położeniu takiego właśnie wodza. Musieliśmy z góry dokładnie rozważyć, co nam przyszłość może przynieść, i zawczasu się na to przygotować. Kiedy słońce nas opuści i zapadnie długotrwała ciemność, wówczas będzie już za późno.


19.
Wyobraźmy sobie rasę Inteligentnych mieszkańców planety Twilo. Wyglądają mniej więcej tak jak my, mówią podobnie do nas. Robią wszystko tak jak ludzie, z jedną tylko niewielką różnicą. Mają pewną szczególną wadę wzroku. Nie dostrzegają biało-czarnych obiektów. Nie widzą na przykład zebry ani koszulek sędziów na meczach hokejowych, ani piłki do gry w piłkę nożną. Pragnę tu zaznaczyć, że nie jest to jakaś niezwykła usterka. Ziemianie są jeszcze dziwniejsi. My mamy dwa dosłownie ślepe punkty mieszczące się w centrum pola widzenia. Nie widzimy tych dziur tylko dlatego, że mózg nauczył się ekstrapolować informacje pochodzące z całego pola widzenia: „zgaduje", co powinno być w tym miejscu, i w ten sposób zapełnia brakujące fragmenty. Ludzie mkną autostradą z prędkością 160 km/h, dokonują chirurgicznych operacji mózgu, żonglują płonącymi pochodniami, chociaż część tego, co widzą, to - może i trafne - ale przecież tylko przypuszczenie.
Załóżmy więc, że na Ziemię przylatuje delegacja Twiloan z misją pokojową. Aby zapoznać ich z naszą kulturą, pokazujemy im między innymi jedno z najbardziej popularnych na naszej planecie wydarzeń: finałowy mecz piłki nożnej Mistrzostw Świata. Naturalnie, nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasi goście nie widzą biało-czamej piłki. Siedzą zatem na trybunach, a ich twarze mają uprzejmy, acz nieco skonsternowany wyraz. Oglądają, jak gromada ludzi w krótkich spodenkach biega po boisku w tę i z powrotem, wymachując bez sensu nogami, wpadając na siebie i nierzadko się wywracając. Co jakiś czas jeden z nich dmucha w gwizdek, a wówczas któryś z graczy biegnie do linii bocznej boiska i unosi obie ręce nad głowę, inni zaś mu się przyglądają. A już zupełnie rzadko bramkarz z nie wyjaśnionych przyczyn wywraca się na ziemię, zgromadzeni widzowie okazują wielką radość l czasem przyznaje się punkt jednej z drużyn.
Przez jakieś piętnaście minut Twiloanie siedzą zupełnie skonsternowani, potem dla zabicia czasu próbują zrozumieć zasady gry, która się przed nimi toczy. Niektórzy zajmują się klasyfikacją obserwowanych zdarzeń. Dedukują – częściowo na podstawie ubiorów graczy - że na boisku są dwa zespoły. Rejestrują ruchy graczy i odkrywają, że każdy z nich porusza się w określonym rejonie boiska. Stwierdzają, że różni gracze wykonują różne rodzaje ruchów. By nieco uporządkować swoje poszukiwania, Twiloanie, podobnie jak ludzie w analogicznej sytuacji, nadają nazwy poszczególnym pozycjom zajmowanym przez graczy. Następnie te pozycje kategoryzują i porównują, po czym w ogromnej tabeli zestawiają wszystkie odkryte cechy każdej z pozycji. Gdy Twiloanie odkrywają, że mają do czynienia z pewną symetrią: każdej pozycji w zespole A odpowiada kontrpozycja w zespole B, dochodzi do poważnego przełomu w ich rozważaniach.
Na dwie minuty przed końcem meczu Twiloanie mają tuziny wykresów, setki tabel i opisów oraz nieprzeliczone mnóstwo skomplikowanych reguł rządzących meczami piłki nożnej. I choć reguły te na swój ograniczony sposób mogą być poprawne, to żadna z nich nie ujmuje Istoty gry. I wtedy właśnie pewien twiloański żółtodziób, siedzący dotąd cicho, mówi nieśmiało: „Przypuśćmy, że Istnieje niewidoczna piłka".
- Co takiego? - pytają starsi Twiloanie.
Podczas gdy starsi obserwowali to, co zdawało się wiązać z istotą gry - ruchy piłkarzy i oznaczenia boiska – żółtodziób wypatrywał rzadkich zdarzeń. I udało mu się: na moment przed tym, jak sędzia przyznawał punkt jednej z drużyn, l na ułamek sekundy przed wybuchem dzikiej radości na trybunach, młody Twiloanin dostrzegł trwające przez krótki moment wybrzuszenie siatki bramki. W czasie meczu piłki nożnej zazwyczaj nie pada wiele goli, toteż można zaobserwować niewiele takich wybrzuszeń, a każde z nich trwa tylko przez moment.
Mimo to żółtodziobowi udało się dostrzec, że mają one półkolisty kształt. Stąd właśnie wzięła się jego szaleńcza konkluzja, że mecz piłki nożnej wymaga istnienia niewidzialnej (przynajmniej dla Twiloan) piłki.


20.
Naradziwszy się we czwórkę, doszliśmy i tego, czemu nie oddano Projektu Armii. Wychowała sobie szczególną rasę uczonych - pod stołem, takich, co wykonywali podstawowe zadania, zdolnych do ograniczonej samodzielności. Wiedząc, skąd i dokąd działać, robili to doskonale. Ale kosmiczne cywilizacje, motywy ich działania, życiosprawcze efekty sygnału, związek pomiędzy nimi a jego treścią, wszystko to była dla nich czarna magia. - Co prawda i dla nas też - zauważył jak zawsze złośliwy [R.]. W końcu zgodziliśmy się na dalszą pracę, wysłuchano nas, doktor praw [W.E.] znikł z Projektu (to był jeden z naszych warunków), zastąpiony zresztą zaraz przez inną cywilną osobę, mr [H.P.]. W ten sposób wymieniliśmy siekierkę na kijek. Budżet został zwiększony, ludzie Kontrprojektu (którym też potrząsaliśmy groźnie przed speszonymi odrobinę mocodawcami) zostali wcieleni do naszych ekip, on sam zaś przestał podobno istnieć, a właściwie i nie tak było, ponieważ według oficjalnej wersji nigdy nie istniał. Nażołądkowawszy się więc, poobradowawszy, postawiwszy warunki, które miały być skrupulatnie dotrzymane, wróciliśmy do “siebie” - na pustynię, i tak rozpoczął się, już po Nowym Roku, kolejny ostatni rozdział [X].


21.
- Kiedyś poprosiła mnie pani, żebym panią zawiadomił, jeśli kiedykolwiek postanowię zmienić pracę - rzekł. - Przyszedłem więc, by powiedzieć, że odchodzę.
Spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego; dopiero po chwili zdołała zapytać cicho:
- Dlaczego?
- Z przyczyn osobistych.
(…)
- Myślę zatem, że mógłby pan rozważyć ponownie swoją decyzję po usłyszeniu mojej propozycji.
- Przykro mi, panno [X]. Nie mogę.
- Czy jednak wysłucha jej pan?
- Tak, jeśli takie jest pani życzenie.
- Czy uwierzy mi pan na słowo, że postanowiłam zaoferować panu stanowisko, które zamierzałam zaoferować, zanim poprosił pan o spotkanie ze mną? Chcę wiedzieć.
- Zawsze będę wierzył w pani słowo, panno [X].
- Chodzi o posadę dyrektora okręgu w Ohio. Jeśli tylko pan zechce, jest pańska.
Jego twarz nie wyrażała żadnej reakcji, jak gdyby słowa, które padły, nie znaczyły dla niego więcej niż dla dzikusa, który nigdy nie słyszał o kolejach.
- Nie chcę jej, panno [X].
Minęła chwila, nim odezwała się ponownie. W jej głosie brzmiało napięcie.
- Przedstaw swoje warunki, [K.]. Podaj cenę. Chcę, żebyś został. Cokolwiek może ci zaoferować inna kolej, mogę i ja.
- Nie zamierzam pracować dla innej kolei.
- Myślałam, że kochasz swoją pracę.
Był to pierwszy objaw emocji z jego strony - zaledwie lekkie rozszerzenie źrenic i dziwnie cicha emfaza w głosie, który powiedział:
- To prawda.
- Więc powiedz mi, co mam robić, by cię zatrzymać?!
Było to spontaniczne i tak jaskrawo szczere, że spojrzał na nią tak, jakby coś się w nim poruszyło.
- Być może jestem niesprawiedliwy, przychodząc tu i mówiąc pani, że odchodzę, panno [X]. Wiem, że prosiła mnie pani, żebym to zrobił, bo chciała pani mieć szansę przedstawienia mi kontrpropozycji. Skoro więc przyszedłem, wyglądało na to, że jestem gotów się targować. Ale tak nie jest. Przyszedłem, bo... bo chciałem dotrzymać danego pani słowa.
Ten krótki moment utraty kontroli nad głosem był niczym nagły rozbłysk, uświadamiający jej, jak wiele znaczyły dla niego jej zainteresowanie i propozycja i jak trudno mu było podjąć tę decyzję.


22.
Moje zgadywanie nie było tak zupełnie wzięte z sufitu. Miałem pewną metodę, którą do dziś stosuję, kiedy ktoś stara się coś mi wytłumaczyć: krok po kroku wyobrażam sobie przykłady. Matematycy podawali przykład jakiegoś genialnego twierdzenia, którym się strasznie ekscytowali. Gdy wymieniali założenia, ja budowałem sobie konstrukcję, która je wszystkie spełniała. Gdy była mowa o zbiorze, podstawiałem sobie w głowie piłkę, gdy o zbiorach rozłącznych - dwie piłki. Potem, w miarę przybywania warunków, piłki przybierały w mojej głowie różne kolory, porastały włosami et cetera. Potem matematycy recytowali jakieś durne twierdzenie, które nie było prawdziwe dla mojej włochatej zielonej piłki, więc mówiłem: „Fałszywe!”.
Jeżeli twierdzenie było prawdziwe, strasznie się podniecali, a ja przez chwilę pozwalałem im się nacieszyć, po czym podawałem im mój kontrprzykład.
- Ach, zapomnieliśmy ci powiedzieć, że to homomorficzny Hausdorff drugiej klasy.
- W takim razie to trywialne! - odpowiadałem. - Trywialne! - Wtedy już kojarzyłem, o co w twierdzeniu chodziło, chociaż nie miałem pojęcia, co to jest homomorficzny Hausdorff drugiej klasy.
Moje domysły były w większości przypadków trafne, bo chociaż matematycy uważali twierdzenia topologii za sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, nie były wcale takie trudne, na jakie wyglądały. Można się oswoić z różnymi dziwnymi własnościami tego mikroszatkowania i z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć, jaki będzie rezultat.


23.
Przez chwilę w pokoju zapanowała znowu cisza, cisza śmiertelna, i zaraz wybuchła wrzawa, swawola, homeryczny śmiech, istny orkan wesołości. Łysy milcząco objął [T.], ucałował go, obrońca tak się śmiał, że aż zgubił cwikier. Takiemu oskarżonemu nie można po prostu mieć niczego za złe - sędzia i prokurator tańczyli wokół pokoju, łomotali w ściany, potrząsali sobie ręce, włazili na krzesła, tłukli butelki, wyprawiali z zadowolenia najbardziej niedorzeczne figle.
- Oskarżony znów się przyznaje - zakrakał na cały pokój prokurator sadowiąc się teraz na oparciu krzesła. – Drogiemu gościowi należy się najwyższa pochwała, gra on rzeczywiście znakomicie. Sprawa jest jasna, osiągnęliśmy ostateczną pewność - ciągnął dalej na chyboczącym się krześle. Wyglądał jak zwietrzały barokowy posąg. - Przypatrzmy się naszemu szanownemu, drogiemu [A.]. Był zdany na łaskę i niełaskę tego gangstera, przebranego za szefa i tłukł się citroenem po okolicy. Jeszcze przed rokiem! Mógłby być z tego dumny, nasz przyjaciel, ten ojciec czworga dziatek, ten syn robotnika fabrycznego. I słusznie. Jeszcze podczas wojny był domokrążcą, a nawet nie domokrążcą - nie miał licencji, był więc tylko włóczęgą, sprzedającym towary tekstylne nielegalnego pochodzenia, małym pokątnym handlarzem. Koleją od wioski do wioski albo pieszo przez polne drogi, całymi kilometrami, przez mroczne lasy w drodze do odległych osiedli, przez ramię przewieszona wytarta skórzana torba czy nawet zwykły koszyk, w ręku rozlatująca się walizka. Teraz porósł w piórka, wrósł w interes, był członkiem partii liberalnej, w przeciwieństwie do swego ojca marksisty. Lecz któż wypoczywa na gałęzi, na którą wreszcie się wdrapał, kiedy ponad nim, blisko szczytu - żeby się poetycko wyrazić – rozpościerają się dalsze konary z jeszcze lepszymi owocami ? Wprawdzie zarabiał dobrze, mknął w swym citroenie od jednego sklepu tekstylnego do drugiego, maszyna nie była taka zła, lecz nasz drogi [A.] widział, jak z prawa i z lewa wynurzają się nowe modele, przelatują ze świstem obok niego, mijają go i prześcigają. W kraju rósł dobrobyt, któż nie chciałby w nim uczestniczyć ?
- Tak było właśnie, [K.] - promieniał [T]. - całkiem dokładnie tak. Prokurator był teraz w swoim żywiole, szczęśliwy, zadowolony jak szczodrze obdarowane dziecko.
- Łatwiej było powziąć postanowienie niż je przeprowadzić - wyjaśnił, wciąż jeszcze siedząc na poręczy krzesła. - Szef nie dopuszczał go wyżej, złośliwie, wytrwale go wykorzystywał, dawał mu zaliczki na konto nowych kontaktów, umiał coraz bardziej, bezlitośnie przywiązywać go do siebie!
- Bardzo słusznie - krzyczał w oburzeniu przedstawiciel generalny. - Panowie nawet nie wyobrażają sobie, jak mnie usidlił ten stary gangster!
- Trzeba było iść na całego - powiedział prokurator.
- I to jak jeszcze - potwierdził [T.].
Odezwania oskarżonego rozogniły prokuratora, stał teraz na krześle, powiewając jak chorągwią serwetą spryskaną winem, na kamizelce jego widniały resztki sałatki, sosu pomidorowego, ryby.
Nasz drogi przyjaciel wystąpił najprzód w dziedzinie interesów, również i tutaj niezupełnie fair, jak sam przyznaje. Możemy sobie w przybliżeniu przedstawić, jak to wyglądało. Nawiązał potajemni kontakt z dostawcą swego szefa, sondował, obiecywał lepsze warunki, siał zamęt, porozumiewał się z innymi agentami tekstylnymi, zawierał przymierza i kontrprzymierza. Następnie wpadł na pomysł, aby obrać jeszcze inną drogę.
- Jeszcze inną drogę ? - zdumiał się [T.]. Prokurator skinął głową. - Ta droga, moi panowie, prowadziła poprzez kanapę w mieszkaniu [G.] prosto do jego małżeńskiego łoża.
Wszyscy się roześmiali, najgłośniej [T.].


24.
Przyjrzyjmy się teraz jednak środowisku podlegającemu gwałtownym zmianom w wyniku działania pasożytów. W świecie rojącym się od pasożytów istnieje silna presja selekcyjna w kierunku nabywania przeciw nim odporności. Dobór naturalny będzie preferował te króliki, które są najmniej podatne na atak obecnych w ich otoczeniu pasożytów. Istotne jest przy tym, że nie zawsze będą to te same pasożyty. Epidemie pojawiają się i zanikają. Dziś może to być myksomatoza, w przyszłym roku króliczy odpowiednik dżumy, w kolejnym roku króliczy AIDS i tak dalej. Potem, po upływie dziesięciu lat, może to być znów myksomatoza i cykle mogą się w ten sposób powtarzać w nieskończoność. Również sam wirus myksomatozy może wyewoluować w kierunku przeciwstawienia się powstającym u królików przystosowaniom przeciw myksomatozie. Hamilton przedstawia obraz kolejnych rund kontrprzystosowań i kontr-kontrprzystosowań, ciągnących się w nieskończoność i wciąż niestrudzenie aktualizujących definicję „najlepszego” królika.
Koniec końców, jest coś, co znacząco odróżnia przystosowanie polegające na zyskiwaniu odporności na chorobę od przystosowania do środowiska fizycznego. Może istnieć dość ściśle określona „najlepsza” długość nóg królika, nie istnieje jednak ścisła definicja królika o „najlepszych” z punktu widzenia odporności na choroby atrybutach. W miarę jak zmienia się najgroźniejsza aktualnie choroba, zmianom podlega „najlepszy” w danym momencie królik. Czy pasożyty są jedyną siłą, która wywiera w ten sposób presję selekcyjną? A na przykład zależności między drapieżnikami a ich ofiarami? Hamilton przyznaje, że istnieją tu pewne podobieństwa do pasożytów, tyle że nie ewoluują tak szybko, jak potrafią to czynić tamte. U pasożytów są też większe szanse na ewolucję precyzyjnych kontrprzystosowań na poziomie pojedynczych genów.


25.
Wkrótce pojawił się niski i szczupły profesor o melancholijnej twarzy. Sprawdził listę, otarł chusteczką pot z czoła. Miał chorą nogę i zawsze podpierał się metalową laską. Wykład "Historia teatru, część II" nie był może porywający, ale porządnie przygotowany i wart słuchania. - Ciągle te upały - powiedział profesor i zaczął mówić o roli deus ex machina w utworach Eurypidesa. Tłumaczył, jak koncepcja boga u Eurypidesa różni się od tej u Ajschylosa czy Sofoklesa. Po mniej więcej piętnastu minutach otworzyły się drzwi i do sali weszła [M.]. Miała na sobie ciemnoniebieską sportową koszulę, kremowe bawełniane spodnie i te same okulary przeciwsłoneczne, co poprzednio. Rzuciła profesorowi uśmiech mówiący "przepraszam bardzo za spóźnienie" i usiadła obok mnie. Z torebki na ramię wyjęła zeszyt i podała mi. W zeszycie była kartka: "Przepraszam za środę. Gniewasz się?".
Mniej więcej w połowie wykładu, kiedy profesor rysował na tablicy, jak zbudowana była scena w teatrze greckim, drzwi znowu się otworzyły i weszło dwóch studentów w hełmach. Wyglądali zupełnie jak para komików. Jeden wysoki, chudy i blady, drugi niski, śniady, pyzaty, z wąsami, które do niego nie pasowały. Wysoki niósł ulotki agitacyjne. Niski podszedł do profesora i powiedział, że zamierza przeznaczyć drugą część wykładu na debatę polityczną.
Współczesny świat boryka się z problemami znacznie poważniejszymi niż tragedia grecka. Nie żądał, po prostu informował. Profesor odparł, że osobiście nie uważa, aby we współczesnym świecie istniały problemy poważniejsze niż te opisane w tragedii greckiej, ale zdaje sobie sprawę, że jego opinia nie ma znaczenia, więc niech robią, co chcą. Po czym opierając się o biurko, zszedł z katedry, wziął laskę i wyszedł, powłócząc nogą.
Podczas gdy wysoki student rozdawał ulotki, Pyzaty stał na katedrze i przemawiał. Ulotki napisano tymi szczególnymi kwadratowymi literami, które potrafią tak wszystko uprościć. "Nie dopuśćmy do sfingowanych wyborów rektora!", "Zjednoczmy wszystkie siły w nowym strajku studenckim!", "Rozbijmy imperialistyczną zmowę przemysłu z edukacją!". Idee były wspaniałe i nie miałem nic do zarzucenia treści, lecz ulotki nie przekonywały. Nie budziły zaufania, nie miały mocy, która mogłaby pociągnąć tłumy. Przemówienie Pyzatego było takie samo. Ta sama śpiewka - melodia się nie zmienia, inna jest tylko kolejność wersów. Pomyślałem, że ich prawdziwym wrogiem nie jest państwo, a brak wyobraźni.
- Chodźmy stąd - zaproponowała [M.]. Kiwnąłem głową, wstałem i skierowaliśmy się ku wyjściu. Kiedy byliśmy przy drzwiach, Pyzaty coś do mnie powiedział, lecz nie zrozumiałem, o co mu chodzi. [M.] rzuciła: - Na razie - i pomachała mu ręką.
- Słuchaj, czy my jesteśmy kontrrewolucjonistami? - zapytała, kiedy wyszliśmy z sali wykładowej. - Czy powieszą nas na latarniach, jeżeli rewolucja zwycięży?
- Wolałbym coś zjeść, zanim mnie powieszą - powiedziałem.
- Jest taka knajpka, do której chciałabym cię zabrać, ale to kawałek stąd. Dojazd zajmie trochę czasu. Nie masz nic przeciwko temu?
- Nie szkodzi. Dopiero o drugiej mam zajęcia.
Wsiedliśmy do autobusu, pojechaliśmy do [Y.].
Midori zaprowadziła mnie do restauracji znajdującej się w małej uliczce na tyłach stacji, gdzie podawano zestawy obiadowe w tradycyjnych pudełkach z przegródkami. Usiedliśmy i zanim zdążyliśmy cokolwiek zamówić, dostaliśmy zestaw dnia w lakierowanym na czerwono kwadratowym pudełku i zupę w miseczce. Rzeczywiście warto było tu specjalnie przyjechać.


26.
Znowu nastąpiła w przemówieniu mała przerwa. Mówczyni ściągnęła brwi. Jej wysmukła, zgrabna i piękna postać przechyliła się nieco na bok. Zabrzmiał znowu głos metaliczny, spokojny:
- Jestem z zawodu lekarką i jako lekarka poznałam z bliska i z własnego doświadczenia zgniliznę dzisiejszego świata. Przyszłam do przekonania, iż w dzisiejszym świecie panuje straszne zwyrodnienie. Klasa robotnicza zwyradnia się w nędzy i ciemnocie. Obecny ustrój kapitalistyczny prowadzi całą ludzkość do upadku. Tutaj, w tym mieście Warszawie, 85 procent dzieci w wieku szkolnym ma początki suchot. Przeciętna długość życia robotnika wynosi 39 lat, przeciętna długość życia księdza 60 lat. W roku 1918 na 33 000 wypadków śmierci w Warszawie 25 000 było zmarłych na suchoty. Cała klasa robotnicza przeżarta jest nędzą i chorobami. Życie, jakie na tej ziemi pędzi robotnik, ginący z nędzy, powoduje zwyrodnienie, a używanie, nadmiar, przesyt doprowadza również burżuazję do zwyrodnienia. Masy robotnicze pozbawione są kultury. Ich twórcze siły nie są wykorzystane. Poziom kultury burżuazji obniża się również. Pieniądz rządzi wszystkimi i wszystkim.
Te enuncjacje towarzyszki-lekarki wywarły na słuchaczach silne wrażenie. Co więcej, wytworzyły jakieś poruszenie umysłów, które dotychczas znajdowały się w stanie biernego słyszenia wyrazów - "klasa", "proletariat", "burżuazja", "robotnik", "walka klas" itd. Lecz na skutek tych enuncjacji i [X] poczuł w sobie właściwą mu przekorność. Każde bowiem uwydatnienie pewnych prawd za pomocą mówionego słowa - uwydatniało zarazem braki i wady argumentacji, a nadto przywodziło na pamięć rzeczywiste obrazy, zaprzeczające z gruntu słowom głoszonym jako prawdy. Każde niemal słowo budziło w umyśle słuchacza kontrsłowo, a każda prawda głoszona domagała się wysunięcia i postawienia kontrprawdy. Gdy towarzyszka mówczyni na chwilę umilkła zbierając argumenty do dalszych wywodów, [X] podniósł rękę prosząc o głos.
Towarzysz pierwszy mówca - który miał na tym zebraniu przyrodzony niejako stopień przewodniczącego, ze względu, zapewne, na zasługi położone dla sprawy emancypacji robotników - ze zdziwieniem wejrzał na młokosa przerywającego wykład tak świetnej propagatorki. Ale [X] nastawał z żądaniem głosu. [L.] zaniepokoił się. Blady i przestraszony wyskoczył z tłumu na środek pokoju i machając rękami dawał znaki milczenia zuchwałemu koledze. Nic to nie pomogło. Przewodniczący rzekł:
- Teraz mówi towarzyszka. Później udzielę towarzyszowi głosu.
- Dlaczegóż nie teraz? Ja tylko parę słów...


27.
Pewnej nocy, po dniu szczególnie pracowitym - król obmyślał bowiem nowe rodzaje orderów, jakimi zamierzał siebie odznaczyć - przyśniło mu się, że jego stryj, [C.], zakradł się do stolicy, korzystając z ciemności, okryty czarną opończą, i krąży ulicami w poszukiwaniu popleczników, aby zawiązać ohydny spisek. Z piwnic wyłaziły szeregi zamaskowanych, a było ich tylu i taką przejawiali żądzę królobójstwa, że [X] zadrżał i przebudził się z wielkiego strachu. Świt już nadchodził i słonko złociło białe obłoczki na niebie, więc powiedział sobie: - Sen - mara!
- I zabrał się do dalszego projektowania orderów, a te, które wymyślił poprzedniego dnia, wieszano mu na tarasach i balkonach. Gdy jednak po całodziennym mozole znów ułożył się na spoczynek, ledwo zadrzemawszy, ujrzał królobójczy spisek w pełnym rozkwicie. A doszło do tego tak: kiedy [X] przebudził się ze spiskującego snu, uczynił to niecały; śródmieście, w którym ulągł się ów antypaństwowy sen, wcale się nie ocknęło, lecz nadal spoczywało w jego koszmarnych uściskach, a tylko król na jawie nic o tym nie wiedział. Tymczasem spora część jego osoby, a mianowicie stare centrum miejskie, nie zdając sobie sprawy z tego, że stryj-zbrodzień i jego machinacje to tylko majak i przywidzenie, nadal trwała w błędzie koszmaru. Tej drugiej nocy zobaczył [X] we śnie, jak stryj krząta się gorączkowo, skrzykując krewnych. Jawili się wszyscy co do jednego, skrzypiąc pośmiertnie zawiasami, i nawet ci, którym brakowało najważniejszych części, podnosili miecze przeciw prawowitemu władcy! Ruch panował niezwykły. Gromady zamaskowanych skandowały szeptem buntownicze okrzyki, w lochach i piwnicach szyto już czarne chorągwie rokoszu, wszędzie warzono jady, ostrzono topory, gotowano druciki-truciki i szykowano się do walnej rozprawy ze znienawidzonym [X]. Król przeraził się powtórnie, obudził się, drżąc cały, i chciał już wezwać Złotą Bramą Ust Królewskich wszystkie swe wojska na pomoc, by rozniosły buntowników na mieczach, ale się zaraz zreflektował, że to na nic.
Wojsko nie wejdzie przecież w jego sen i nie będzie mogło rozgromić krzepnącego tam spisku. Jakiś czas próbował więc samym wysiłkiem woli przebudzić te cztery mile kwadratowe swego jestestwa, które uporczywie śniły o spisku, ale daremnie. Zresztą, prawdę mówiąc, nie wiedział: daremnie czy niedaremnie, bo kiedy czuwał, nie dostrzegał spisku, pojawiającego się dopiero, gdy morzył go sen.
Czuwając, nie miał zatem dostępu do zbuntowanych rejonów i nic w tym dziwnego, jawa nie może bowiem wniknąć w głąb snu i wtargnąć tam potrafiłby tylko inny sen. Uznał król, że w takiej sytuacji najlepiej będzie zasnąć i wyśnić kontrsen, nie byle jaki, rozumie się, lecz monarchistyczny, oddany mu, z rozwianymi sztandarami, i takim snem koronnym, skupionym wokół tronu, zdoła dopiero w proch zetrzeć samozwańczy koszmar.


28.
- Czy jest wśród nas zdrajca? - zapytała. - Analizowałam naszych ludzi z wielką uwagą. Kto może być zdrajcą? Nie [G.]. Na pewno nie [D.]. Ich adiutanci nie zajmują odpowiednich pozycji strategicznych, by brać ich pod uwagę. I nie ty, [T.]. Nie może to być [P.]. Ja w i e m, że to nie ja.
(…)
Odetchnął głęboko i dopiero potem odpowiedział:
- Jeśli jesteś niewinna, przyjmij moje najpokorniejsze przeprosiny.
- Spojrzyjmy teraz na ciebie, [T.] - powiedziała. - Człowiek cieszy się życiem, kiedy ma swoje miejsce, kiedy wie, gdzie jest jego miejsce w porządku wszechrzeczy. Zniszczyć miejsce, to zniszczyć człowieka. Spośród wszystkich tych, co kochają księcia. [T.], nam dwojgu najłatwiej jest zniszczyć sobie to miejsce nawzajem. Czyż nie mogłabym podejrzeń pod twoim adresem wyszeptać księciu w nocy do ucha? W chwili, kiedy byłby najpodatniejszy na takie szepty, [T.]? Czy muszę ci to jaśniej zobrazować?
- Grozisz mi?- warknął.
- Skądże znowu. Ja po prostu zwracam twoją uwagę, że ktoś atakuje porządek naszego życia. Sprytnie i diabolicznie. Proponuję odeprzeć ten atak wprowadzając taki ład do naszego życia, by tego rodzaju ciernie nic znalazły w nim najmniejszej szczeliny.
- Oskarżasz mnie o rozsiewanie szeptem bezpodstawnych podejrzeń?
- Bezpodstawnych, tak.
- I odpowiesz kontrszeptami?
- To twoje życie składa się z szeptów, nie moje, [T.].
- Więc podajesz w wątpliwość moje kwalifikacje?
Westchnęła.
- [T.], chcę. abyś przeanalizował swoje emocjonalne zaangażowanie w tę sprawę. Człowiek jest z natury zwierzęciem bez logiki. Twoja projekcja logiki na wszystkie sprawy jest nienaturalna, ale niestety nieodzowna z racji swej użyteczności. Jesteś ucieleśnieniem logiki, [m.]. Jednakże twoje rozwiązania problemów to koncepcje w bardzo dosłownym sensie wyrzucane przez ciebie na zewnątrz, gdzie trzeba je gruntownie badać, roztrząsać i prześwietlać ze wszystkich stron.
- Chcesz mnie teraz uczyć mego fachu? - spytał nawet nie starając się ukryć lekceważenia w głosie.
- Cokolwiek jest poza tobą, możesz to zobaczyć i zastosować do tego swoją logikę - powiedziała. - Lecz taki już mamy charakter, że przy zetknięciu z problemami osobistymi okazuje się, iż te najintymniejsze sprawy jest nam najtrudniej wydobyć na światło naszej logiki. Zaczynamy się plątać i winimy wszystko prócz rzeczywistego mola, który tkwi gdzieś głęboko i nas gryzie.

29.
,,Wielce Szanowna Instytucjo!
Mam zaszczyt zawiadomić Was, że w Wilnie mieszka znana komunistka i agentka bolszewickiego NKWD, która utrzymywała łączność z sowieckimi oficerami i pracowała dla wojskowego wywiadu.
Uprzejmie proszę o unieszkodliwienie tej podlej i chytrej agentki przez zastrzelenie jej lub wysianie do obozu pracy przymusowej, gdzie powinna zdechnąć, żeby nie mogła szkodzić armii hitlerowskiej.
Jako dowody jej podstępnej, kontrfaszystowskiej działalności podaję następujące fakty:
Pierwszy: agentka ta utrzymywała stalą łączność z komunistami i armią rosyjską. Na przykład: bardzo się przyjaźniła i oddala wielkie usługi słynnemu komuniście i bohaterowi Armii Czerwonej, lejtnantowi [Z.]. Drugi: zebrane informacje wywiadowcze przekazywała, do użytku wywiadu i kontrwywiadu NKWD, przez majora z Komendantury miasta Wilna, [P.S].
Uprzejmie proszę o aresztowanie jej i unieszkodliwienie. A gdyby wypierała się swej podłej roboty kontrfaszystowskiej, to proszę należy cię ją przycisnąć i na pewno przyzna się do łączności z wyżej wskazanymi komunistami i stalinowcami.
Uważam, że obecnie może ona być bardzo niebezpieczna dla bohaterskiej Armii Niemieckiej i dla jej wielkiego WODZA, Adolfa Hitlera”.



30.
Wsiadłem do pociągu i umieściłem się w przedziale. Znajdowali się tam: oficer artylerii, dorastająca panienka, brodacz - z wyglądu kupiec, brat zakonny, starzec o szlachetnych rysach i garbus, prawie krasnal, a w kącie skromny, mizerny człowiek.
Kiedy pociąg ruszył, panienka, właściwie dziecko jeszcze, plasnęła w ręce i, podskakując na ławce z prostej, naiwnej radości, wołała:
- Jedziemy! Jedziemy! - Warkoczyki podlatywały jej przy tym do góry.
Mnich wykonał znak krzyża. Szeroki brunatny rękaw zesunął mu się na przegubie ręki, ukazując opaloną skórę, a na przedramieniu - fragment tatuażu.
Nabierając rozpędu, pociąg wpadł na żelazny most. Rozległ się nieprzyjemny łoskot. W dole migotała rzeka.
- W młodości huśtałem się na krześle i za bardzo przechyliłem się do tyłu - wyjaśnił garbus. Jego skwapliwość wydała mi się nie na miejscu. (…)
Wtem, zupełnie niespodzianie, ogarnęła nas zupełna ciemność. Pociąg wpadł w tunel. Łomotało zniekształcone echo. Straciłem poczucie kierunku.
Jakaś ręka szukała mojego ramienia, aż znalazła i uścisnęła je lekko.
- Na litość boską, wyjdźmy teraz stąd - rozległ się szept.
Wstałem, nie mając pojęcia, gdzie jestem. Prowadzony, wiedziałem tylko, że otworzyliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi. Byliśmy najprawdopodobniej na korytarzu.
- Kim pan jest?!
- Ciszej, to zawodowcy. Czy pan myśli, że oficer - to oficer, a garbus - to garbus? Nie, oni wszyscy udają jedni drugich. Jadę z nimi od pierwszej stacji.
- Dlaczego udają?
- Mylą się nawzajem. Wszyscy są pracownikami wywiadów, kontrwywiadów oraz tajnej służby.
- Wszyscy?
- Wszyscy. Dawniej - owszem, udawaliśmy jedni przed drugimi to i owo, ale nigdy nie tak, nie na tyle. Jakże rozwinęło się ostatnio udawanie. Człowiek pierwotny niczego nie udawał.


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu


Wyświetleń: 1049
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 23
Użytkownik: pawelw 15.03.2024 14:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Kto by się spodziewał, że zbitka liter "ntrprz" może wystąpić w polskim słowie? A jest takich więcej.
Zapraszam do konkursu (kontr)konkursu, którego tematem jest temat, a przy okazji można sobie połamać język.


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od PWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: mafiaOpiekun BiblioNETki 16.03.2024 21:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Ciekawy konkurs. ;)
Pierwsze typy już wysłałam. ;)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 19.03.2024 19:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Cóż tak na tym forum cicho? Wszyscy wszystko wiedzą? A skoro wiedzą, to może powiedzą coś o 9, 27 i/lub 30?
Użytkownik: Sznajper 20.03.2024 00:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Cóż tak na tym forum cich... | dot59Opiekun BiblioNETki
O 9 i 30 sam chciałbym się czegoś dowiedzieć, ale 27 chętnie pomataczę.

Konkretnego fragmentu nie kojarzę, bo czytałem tak dawno, że równie dobrze dziadunio mógłby mi to czytać na dobranoc, ale styl i język jest tak uderzający, że z miejsca rozpoznałem autora, a co za tym idzie i książkę. Było to zupełnie automatyczne.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.03.2024 17:14 napisał(a):
Odpowiedź na: O 9 i 30 sam chciałbym si... | Sznajper
Dzięki, namierzyłam!
Użytkownik: Sznajper 20.03.2024 18:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, namierzyłam! | dot59Opiekun BiblioNETki
A dowiedziałaś się może czegoś o 30?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.03.2024 19:06 napisał(a):
Odpowiedź na: A dowiedziałaś się może c... | Sznajper
Na razie nie - nikt nie mataczy, to może jeszcze nikt nie ma?
Użytkownik: pawelw 20.03.2024 23:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Na razie nie - nikt nie m... | dot59Opiekun BiblioNETki
Już niektórzy mają.
To jest autor chyba jednak bardziej kojarzony z innymi formami chociaż w podręcznikach bywały różne jego dzieła i formy. Zazwyczaj sprawia problemy z rozpoznaniem, pomimo moich upartych prób propagowania go przez wrzucanie do konkursów.
Użytkownik: janmamut 21.03.2024 14:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Na razie nie - nikt nie m... | dot59Opiekun BiblioNETki
Paweł napisał coś bardzo istotnego. Ten autor powinien być w jego konkursie. A później to już jakoś pójdzie.

A 23, z dziwnym poczuciem humoru, masz?
Użytkownik: KrzysiekJoy 21.03.2024 15:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Paweł napisał coś bardzo ... | janmamut
Rodzica 23 można porównać do Rodzica 30. Obaj stworzyli utwory, które są klasyką dramatu. 23 i 30 to ich krótkie formy literackie.
Użytkownik: janmamut 22.03.2024 00:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Rodzica 23 można porównać... | KrzysiekJoy
Bardzo dziękuję! Bardzo zwodniczy ten fragment, gdy zna się rzecz tylko z opisu.
Użytkownik: Miciuś 21.03.2024 15:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Paweł napisał coś bardzo ... | janmamut
Nie mam jeszcze, na razie porozgryzałam same znane i część znanych rodziców.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 21.03.2024 15:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie mam jeszcze, na razie... | Miciuś
To ja powiedziałam, nie Miciuś, bo nie zauważyłam, że w międzyczasie się zalogował na moim laptopie i chciał się wpisać na wątek z książką miesiąca.
Użytkownik: minutka 20.03.2024 19:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Czy ktoś może coś napisać o 5, 8 i 16, podobno to czytałam, ale nie kojarzę. Znam też ponoć autora 30, lecz fragment nic mi nie mówi.
Użytkownik: Sznajper 20.03.2024 20:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy ktoś może coś napisać... | minutka
Żeby odnaleźć 16, trzeba wczytać się w pierwszy ustęp, bo choć jest zakręcony i powyginany, to bardzo ważny.
Użytkownik: minutka 23.03.2024 13:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Żeby odnaleźć 16, trzeba ... | Sznajper
Dziękuję, wreszcie zajarzyłam.
Użytkownik: Sznajper 20.03.2024 21:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy ktoś może coś napisać... | minutka
W 5. mnie z początku zmylili ci Niemcy, bo przecież w tamtych czasach były co najwyżej jakieś plemiona germańskie. I historyk powinien o tym wiedzieć, nawet lekko ułomny.
Użytkownik: KrzysiekJoy 21.03.2024 11:08 napisał(a):
Odpowiedź na: W 5. mnie z początku zmyl... | Sznajper
Dokładnie, bardzo mylące ''aby złożyć mi gratulacje z powodu zwycięstwa nad Niemcami'' brzmi tak jakby oni przyszli złożyć mu gratulacje za zwycięstwo w jakimś meczu piłki nożnej. Ot, takie, "zająknięcie się'' rodzica.
Użytkownik: minutka 21.03.2024 23:10 napisał(a):
Odpowiedź na: W 5. mnie z początku zmyl... | Sznajper
Dziękuję, też mnie zmylili Niemcy.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.03.2024 21:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy ktoś może coś napisać... | minutka
Namiary geograficzne na 8 masz, pozostaje tylko posłużyć się jednym innym zmysłem, niż potrzebny do wędrowania po mapie, i trafisz.
Użytkownik: minutka 21.03.2024 23:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Namiary geograficzne na 8... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję, trafiłam.
Użytkownik: pawelw 23.03.2024 23:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Do końca konkursu jeszcze kilka dni, więc jeszcze jest czas na zastanowienie się.

Najbardziej opiera się 19. Rodzic ma dużo wspólnego z rodzicem 22, a w pewien pokrętny sposób, też z rodzicem 13.

Drugi największy problem to 29. To jest dość wrednie dobrany fragment, bo z treści tego listu może się wydawać, że autor listu ma zupełnie inny światopogląd, niż ma faktycznie.

Słabo w stosunku do popularności jest rozpoznawany 7. Może dlatego, że nie było tego fragmentu w ekranizacji. A sama ekranizacja to dzieło najwyższej klasy, podobnie jak 10.
Ekranizacji jest więcej, niektóre znakomite (np. 5 i 17, które starsi mogą pamiętać z TV). O dwóch jest jest głośno obecnie.

Słabo też idą 21, a to przecież kultowa książka z równie kultowym pytaniem o tożsamość, i 9 gdzie mrówki to wcale nie jest dalsza sprawa.
Użytkownik: pawelw 27.03.2024 08:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nu... | pawelw
Już tylko godziny dzielą nas od końca konkursu. Jeśli ktoś jeszcze chce dosłać odpowiedzi to jest na to czas tylko dzisiaj do końca dnia.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: