Dodany: 15.01.2024 13:39|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

WŁODARZE MIAST I WSI, czyli BURMISTRZ, WÓJT i SOŁTYS W LITERATURZE - konkurs nr 274


Przedstawiam konkurs nr 274, który przygotowała i poprowadzi carly

WŁODARZE MIAST I WSI, czyli BURMISTRZ, WÓJT i SOŁTYS W LITERATURZE

Witajcie w Nowym Roku!
Kalendarz jest nieubłagany i już za chwilę obecni i przyszli włodarze naszych miast i wsi oślepią nas blaskiem swych uśmiechów umieszczając swoje podobizny na wszystkich możliwych płotach i tablicach zabiegając o sympatię i łaskawość mieszkańców.
Małym preludium do tego niech będzie ten konkurs, zobaczmy jak burmistrzowie, wójtowie i sołtysowie prezentują się literaturze!
Zasady udziału w zabawie pozostają niezmienne: należy rozpoznać 30 tytułów i ich autora/autorów, za odgadnięcie każdego zdobywa się po 1 punkcie, a w sumie do uzbierania jest 60 punktów. W przypadku krótszych form konieczne jest podanie konkretnego tytułu, nie samego zbioru. Zabawa trwa do 30 stycznia 2024r. do godziny 23.59. Odpowiedzi proszę przesyłać za pomocą prywatnych wiadomości. Jeżeli ktoś nie życzy sobie informacji, z którym z włodarzy bądź rodziców spotkał się w przeszłości proszę o informację w wiadomości.
Ucieszy mnie bardzo wasza aktywność na forum. :)
Wszystkie konkursowe dusiołki znajdziecie w moich ocenach.
Bawcie się dobrze!


1.
— Wiecie, dziwno to mnie, a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie nie bele jakie ma, i grontu tela, i posłuch u narodu — kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie…
— Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tym? Sołtysem byłem bez trzy roki, tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował siebie i konisków! Com się nakłyźnił i nabiegał, że i ten pies polowy nie więcej… A upadek w gospodarstwie był i marnacja, że jaże mi moja nie dała dobrego słowa…
— Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest, i profit.
— Bóg zapłać. Strażnikowi się kłaniaj, pisarza obłapiaj za nogi i bele ciaracha, co z urzędu — też… Wielgi mi honor! Nie płacą podatków, most się popsowa, wścieknie się pies, który weźmie kłonicą po łbie — kto winowaty?… Sołtys winowaty, do śtrafu sołtysa ciągają! Hale, jest profit. Dosyć ja pisarzowi i do powiatu nanosił i kur, i jajków, i gąskę niektórą…
— Prawdę mówicie, ale Pietrkowi wójtostwo do grdyki nie wraca, nie; grontu już dokupił i stodółkę dostawił, i konie ma kiej te hamany!…
— Juści, ino nie wiada, co mu z tego ostanie, kiej się urząd skończy…
— Myślicie…
— Oczy swoje mam i miarkuję se zdziebko…
— Dufny ci on w siebie i z dobrodziejem koty drze.
— A że mu się darzy, to ino bez kobietę; on se wójtuje, a ona w garści wszyćko dzierży.


2.
Wszyscy wpadli w złość, że ich X oszukał, i chcąc się na nim zemścić oskarżyli go przed sołtysem. Niewinny chłopina został skazany na śmieć: miał być w dziurawej beczce stoczony do wody. Zawleczono go na pagórek i sprowadzono księdza, który miał odprawić mszę za jego duszę. Gapie musieli się oddalić, a kiedy X ujrzał duchownego, natychmiast rozpoznał w nim owego klechę, którego widział u młynarki. Rzekł więc do niego:
- Ja was uwolniłem z szafy, to wy mnie z beczki uwolnijcie!
W tej samej chwili pasterz pędził tamtędy stado owiec, a chłop wiedział, że pragnie on od dawna zostać sołtysem; zaczął więc wrzeszczeć w niebogłosy:
- Nie, nie uczynię tego! Choćby cały świat żądał tego ode mnie, ja tego nie uczynię!
Pasterz słysząc to podszedł i zapytał:
- Czemu się tak drzesz? Czego nie chcesz uczynić?
X zaś odpowiedział:
- Oni chcą zrobić ze mnie sołtysa, ale wpierw muszę wejść do tej beczki, a ja nie chcę!
Pasterz rzekł:
- Jeśli tylko tyle potrzeba, żeby zostać sołtysem, to ja mogę zaraz wleźć do beczki.
X odparł:
- Jeśli zgodzisz się tam wejść, to zostaniesz sołtysem.
Pasterz, zadowolony, wlazł do beczki, a chłop zamknął wieko; po czym wziął sobie stado owiec i popędził je dalej drogą. Klecha zaś udał się do gminy i oświadczył, że msza została już odprawiona.


3.
Nagle przed X pojawił się Y, a za nim postępowali C., S. O. i D. Wyglądało to na ekspedycję karną i X pomyślał natychmiast o S., który wystąpił w partu żeby poślubić córkę R. „Są rozwścieczeni, bo pewnie myślą, że mam z tym coś wspólnego”- mówił sobie. Ale bojówka ani trochę nie myślała o S.
- Tutaj Bóg i inne polityczne sprawy nie mają nic do rzeczy i mieć nie mogą- zakomunikował Y, który sapał jak kolej wspinająca się do Mulino Nuovo.- Tutaj chodzi o dobro narodu. Jestem tu jako wójt, ksiądz jako obywatel.
X rozłożył ręce.
- Proszę mówić, obywatelu wójcie. Obywatel ksiądz słucha.
Y stanął przed stołem, za którym siedział X, a tamci stanęli za szefem. Nieruchomi, milczący, na szeroko rozstawionych nogach i z założonymi rękami.
- Wciąż ta sama sprawiedliwość historyczna!- powiedział X i Y stropił się.
- Sprawiedliwość historyczna i do tego jeszcze geograficzna!- mówił dalej Y.- I do tego jeszcze…
- Myślę, że wystarczy - odparł X, który słysząc o sprawiedliwości geograficznej od razu się uspokoił.- Wytłumacz o co chodzi.
Y odwrócił się do sztabu generalnego z wyrazem ni to sarkazmu, no to oburzenia na twarzy.
- I oni jeszcze by chcieli rządzić- powiedział. – Jak nawet nie wiedzą, co się dzieje pięćdziesiąt metrów od ich domu!


4.
Wójt
Miły panie, my prostacy,
A cóż wiemy nieboracy?
To mamy za wszytko zdrowie,
Co on nam w kazanie powie:
Iż, gdy wydam dziesięcinę,
Bych był nagorszy, nie zginę;
A damli dobrą kolendę,
Że z nogami w niebie będę.
Abo gdy w obiad przybieży,
A kukla na stole leży,
To ją wnet z stołu ogoli,
A mnie kęs posypie soli,
Jakoby mię nogieć napadł:
Mniema, bych już chleba nie jadł.
Potym mię pokropi wodą,
To już z Bogiem idę zgodą.
Alić przedsię jako gorze
Ciągni się wójcie, nieboże.


5.
W tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał za mąż i miał jeszcze w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą. Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie. Wójt trząsł się jak dziad, co ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka z wiśniowymi ustami nieco odchylonymi i z oczami czarnymi, w których niby ogień paliła się jej młodość. Po weselu dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który znać nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarii jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi nie bardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się — jak magnat, tak że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować wielmożnym dziedzicem. I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła i poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał. Nareszcie po półrocznym weselu zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynię, za każdą pensję miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano) albo klął i wzdychał pomiędzy opłotkami.


6.
 We wsi B.-G., w kancelarii wójta gminy, cicho było jak makiem siał. Wójt gminy, niemłody już włościanin, nazwiskiem F. B., siedział przy stole i z natężoną uwagą gryzmolił coś na papierze; pisarz zaś gminny, młody i pełen nadziei pan Z. stał pod oknem i opędzał się od much.
 Much było w kancelarii jak w oborze. Wszystkie ściany, popstrzone od nich, straciły swój dawny kolor. Również popstrzone było szkło na obrazie wiszącym nad stołem, papier, pieczęcie, krucyfiks i urzędowe księgi wójtowskie.
 Muchy łaziły i po wójcie tak jakby po jakim zwyczajnym sobie ławniku, ale szczególnie nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Z. Nad tą głową unosił się ich cały rój; siadały na rozdziale włosów, tworząc żywe, ruchome, czarne plamy. Pan Z. podnosił od czasu do czasu ostrożnie rękę, a potem spuszczał ją nagle; dawał się słyszeć plask dłoni o głowę, rój wzbijał się brzęcząc w powietrze, a pan Z. schyliwszy czuprynę, wybierał palcami trupy z włosów i rzucał je na ziemię.
 Godzina była czwarta po południu, w całej wiosce panowała cisza, bo ludzie wyszli na robotę; za oknem tylko kancelarii czochała się o ścianę krowa i od czasu do czasu ukazywała przez okno sapiące nozdrza, ze śliną wiszącą u pyska.
 Czasem zarzucała ciężki łeb na grzbiet, broniąc się także od much, przy czym rogiem zawadzała o ścianę. Wówczas pan Z. wyglądał przez okno i wołał:
 — A hej! Ażeby cię....
 Potem przeglądał się w lusterku, wiszącym tuż koło okna i poprawiał włosy.
 Na koniec przerwał milczenie wójt.
 — Panie Z. — rzekł z mazurska — niech ino pan napisze ten raport, bo mię jakoś nieskładno. Przecie pan je pisarz.
 Ale pan Z. był w złym humorze, a jak tylko był w złym humorze, wójt musiał sam wszystko robić.
 — To i cóż żem pisarz? — odparł z lekceważeniem. Pisarz jest od tego, żeby pisywał do naczelnika i do komisarza; a do wójta takiego jak wy, to wy sobie sami piszcie.
 Potem dodał z majestatyczną pogardą:
 — Albo to dla mnie wójt, to co? Chłop i basta! Zrób chłopa czym chcesz... a chłop zawsze będzie chłopem.


7.
Ale czas by wreszcie zajrzeć do niej do środka. W izbie szynkownej panuje niesłychany hałas i wrzawa. Na popołudniową pogadankę świąteczną, zeszła się cała gromada ryczychowska do Organiściny, i zajęła od końca do końca główny stół, co od przytulonego pod drzwiami szynkwasu ciągnął się aż po przeciwległą ścianę. Na głównym miejscu oczywiście rozparł się wójt z należytą powagą, za nim rzędem podług wieku i mienia celniejsi zasiedli gospodarze. Garbaty Organista ze zwichniętą na bakier z jarmurką, swym jednostajnym zawsze na poły dobrodusznym na poły szyderczym uśmiechem na ustach, snuje się z miejsca na miejsce i wnet temu wnet owemu z sporej blaszanej przylewa manierki. Już to po swoim zwyczaju dla wszystkich jest niezmiernie uprzejmy, ale szczególniejszą jakąś cześć i uwagę poświęca człowiekowi, co tuż przy boku wójta siedzi za stołem, a właściwie zdaje się rej wodzić w zgromadzeniu. Wszyscy słuchają bacznie na jego słowa i jak się zdaje, raczą się jego traktamentem. Z tem wszystkiem widać z jego stroju i powierzchowności, że nie należy wcale do gromady. Jest to niemłody już, silnej i krępej budowy człowiek, w czarnym okrągłym kapeluszu na głowie i krótkiej, szerokim rzemieniem przepasanej siermiędze zwyczajnego szarego koloru. Małe czarne plamy mazi rozsiane hojnie po twarzy, rękach i całej odzieży, każą się domniemywać w nim jednego z owych wiejskich przemysłowców, co jednokonnym wózkiem z niewielkim zapasem swego towaru, przeciągają odleglejsze od miasteczek okolice.


8.
Prowodyrem był wójt, nazywany tutaj malikiem. Sekundowało mu dzielnie trzech najbardziej doświadczonych tragarzy - D.Ch., M.K. i N. T. - tak się przedstawiali. Reszta milczała zbita w gromadkę przy drzwiach i na zewnątrz czajchany. Twardo obstawali przy swoich żądaniach. Dwa tysiące pięćset afgani i ani paisa mniej… Jeśli nie zapłacimy tyle, będziemy musieli sami nosić ładunki. On, malik, nie pozwoli nikomu na najęcie się a niższą opłatę. W K.D. wszyscy muszą go słuchać… Spojrzął wymownie na stojących w ciemnym kącie pobratymców. Skwapliwie przytaknęli. (…) W drzwiach czajchany stał malik i nakazującym ruchem ręki ponaglał do opuszczenia dziedzińca. Malik, jak przystało na naczelnika wsi, wyróżniał się zdecydowanie strojem od swoich podwładnych. Nosił się z europejska. Spodnie z rozporkiem z przodu, marynarka, jesionka w drobną pepitkę były widocznymi znamionami elegancji. Jedynie biały turban wieńczący głowę nawiązywał do tradycji muzułmańskiej. Na nogach miał skarpety i kamasze. Przestałem się dziwić, że mieszkańcy K.D. okazywali mu tak dalece idącą czołobitność. Był feudalnym władcą wśród nędzarzy. Cicho, bez sprzeciwu wymykali się w drogę. Po kilku minutach na placu stały jedynie kolorowe pojemniki. Ludzie stłoczeni za bramą zaglądali do środka.
- Ma posłuch - z zadowoleniem stwierdził Z.- Gdybyście wy tak chcieli mnie słuchać - z nutką żalu w głosie rzucił bezosobowo w przestrzeń.


9.
Przybycie kosmicznych okupantów jakoś się odwlekało i odwlekało. Aż do dzisiaj.
- No i kobyłka u fenca - burknął wójt, widząca jak UFO, pulsując światełkami, opadło na skwerek przed urzędem gminy.
Obciągnął na sobie garnitur, poprawił krawat. W poczekalni jego sekretarka D. stała przy oknie z nosem przyklejonym do szyby.
- Przyleciały te w dupę kopane kosmiczne dzbany - zameldowała, skubiąc w zadumie brodę. - Przygotować kwiaty, chleb bezglutenowy i sól? Czy może coś mocniejszego? Gdyby zamiast soli dać na przykład guaranę…
- A wuj wie, co oni jedzą. Zresztą najeźdźcom to chyba co najwyżej klucze do miasta się daje, a może i tego nie wypada? - Wójt poskrobał się po holotatuażu na ciemieniu. - Nie wiem, w książkach o tym nie pisali. Zresztą, może i pisali, tylko jeszcze nie wszystko przeczytałem. Ale przywitać chyba trzeba. Tylko spokojnie i bez pośpiechu. Miejmy swoją godność. Skoro oni tyle czasu olewali swoje okupacyjne powinności, to i ja nie będę gnał na złamanie karku!
- Dawniej kolaboranci na powitanie wrogich armii budowali bramy triumfalne - zauważyła sekretarka.
- Mamy coś takiego? - ożywił się wójt.
- Niestety nie. Zapewne z braku kolaborantów. Ale przodkowie P.… - przyciszyła głos - oni stawiali bramę Sowietom w czterdziestym czwartym. Babcia opowiadała.
- Ale tym razem jakoś się nie postarali - westchnął, na wszelki wypadek spoglądając kontrolnie przez okno. Niestety, bramy na trawniku nie było ani na lekarstwo. - Wszyscy w tej gminie olewają swoje obowiązki - poskarżył się. - A jeśli potem coś się przytrafi, to do mnie po ratunek biegną. Jak sarenki do wodopoju.
- Po to przecież szefa wybrali wójtem. - D. wzruszyła umięśnionymi czarnymi ramionami. - Żeby im pozdejmował issuesy z głów.
- Czyli jak zwykle, ze wszystkim muszę sobie radzić sam.


10.
Nazajutrz wczesnym rankiem burmistrz przechadzał się po mieście w towarzystwie radców miejskich. Przechodząc koło pomnika, rzucił nań okiem i krzyknął!
- Na Boga! Jakże nędznie wygląda szczęśliwy książę!
- Jak nędznie! - zawtórowali jednogłośnie radcy, którzy zawsze podzielali zdanie burmistrza i podeszli bliżej pomnika.
- Rubin wypadł mu z rękojeści miecza i oczu już nie ma ani pozłótki - rzekł burmistrz - wygląda teraz jak ostatni żebrak.
- Jak ostatni żebrak - powtórzyli radcy.
- I w dodatku nieżywy ptak leży u jego nóg - oburzył się burmistrz. - Będziemy musieli co prędzej wydać rozporządzenie, że ptakom wzbronione na tym miejscu umierać. - A sekretarz burmistrza na poczekaniu wniosek ten zaprotokołował.
Wkrótce usunięto pomnik szczęśliwego księcia. - Przestał być ładny, więc jest bezużyteczny - objaśnił profesor historii sztuki.
Następnie przetopiono pomnik w giserni, a burmistrz zwołał zgromadzenie, celem obrad nad tym co począć z metalem.
- Oczywiście musimy mieć inny pomnik - rzekł burmistrz - niechże więc będzie mój!


11.
- Rozmawialiśmy wczoraj o najsłynniejszych winnicach w R. Wprawdzie nigdy nie byłem w tej części kraju, ale widać dużo o nim myślałem, a mocne wino, które wypiliśmy, wprawiło mnie w mroczny nastrój. Najbardziej zdumiewające jest to, że w moim śnie byłem burmistrzem pobliskiego miasteczka W. i tak bardzo się z nim utożsamiłem, że mógłbym ci go opisać równie dokładnie jak siebie samego. Otóż ten burmistrz był średniego wzrostu i prawie tak gruby jak ja; nosił rozszerzany na dole płaszcz zapinany na miedziane guziki i spodnie z nogawkami nabijanymi po bokach metalowymi ćwiekami. Na jego łysej głowie tkwił trójrożny kapelusz. Był żałośnie poważnym człowiekiem, który pił tylko wodę, cenił tylko pieniądze i myślał tylko o powiększeniu swojego majątku. We śnie byłem więc tym burmistrzem, nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru. Ja sam, jako H., gardziłem sobą w tym wydaniu - taki byłem okropny! Czy nie lepiej jest żyć radośnie i nie przejmować się tym, co przyniesie los, niż gromadzić złoto i zalewać się żółcią? No ale dobrze. Jestem więc burmistrzem. Wstaję z łóżka i od razu zaczynam się martwić , czy aby na pewno robotnicy przystąpili już do pracy w winnicy. Na śniadanie zjadłem skórkę chleba. Skórkę chleba! Co za marny posiłek, co za skąpstwo! Przecież w rzeczywistości zjadam co rano kotlet i popijam go butelką wina. Zresztą nieważne. Biorę - to znaczy burmistrz bierze druga skórkę chleba i wkłada ją do kieszeni. Każe swojej starej gospodyni zamieść pokój i na jedenastą przygotować obiad: chyba gotowaną wołowinę i ziemniaki. Słabe jadło! Nieważne… No więc wychodzi.


12.
Co dzień między drugą a trzecią nad ranem, gdy koszmar się kończył, czytała w piwnicy. Nastąpiła druga niegroźna wizyta w domu burmistrza. Wszystko było cudownie. Do czasu. Przy następnych odwiedzinach X, tym razem bez Y, sytuacja się wyjaśniła. Był to dzień odbierania prania. Żona burmistrza otworzyła drzwi, ale w jej ręce tym razem nie było torby. Zamiast tego odsunęła się na bok i kredowobiałą dłonią zrobiła gest zapraszający dziewczynkę do środka.
– Przyszłam tylko po pranie. – X czuła, jak krew tężeje jej w żyłach. Miała wrażenie, że zaraz, tu, na schodach, rozpadnie się na kawałki. Wtedy kobieta po raz pierwszy w życiu się do niej odezwała. Dotknęła jej zimnymi palcami i powiedziała:
– Warte – czekaj.
Kiedy była pewna, że dziewczynka posłuchała, odwróciła się szybko i zniknęła w głębi domu.
– Bogu dzięki – odetchnęła X. – Zaraz to przyniesie. – „To” odnosiło się do prania.
Ale kobieta wróciła z czymś zupełnie innym. Trzymała w rękach stos książek, sięgający od pępka do
piersi. Na tle wielkich drzwi wyglądała niesamowicie bezbronnie. Na twarzy o jasnych, długich rzęsach malował się leciutki wyraz zachęty.
Ta twarz mówiła: chodź i zobacz. Zamierza mnie torturować, pomyślała X. Chce mnie zwabić do domu, rozpalić w kominku i wepchnąć mnie tam razem z książkami. Albo zamknąć mnie w piwnicy bez wody i jedzenia. Z jakiegoś powodu jednak – zapewne znęcona widokiem książek – sama nie wiedząc jak, znalazła się w środku. Skrzyp butów na drewnianym parkiecie sprawił, że się skuliła. A kiedy jedna z obluzowanych klepek wydała wyjątkowo głośny dźwięk, prawie się zatrzymała. Żona burmistrza szła dalej, rzuciwszy jej tylko kontrolne spojrzenie przez ramię. Wreszcie doszła do pomalowanych na orzechowo drzwi. Teraz jej twarz wyrażała pytanie. Jesteś gotowa? X wyciągnęła szyję, jakby to umożliwiało jej przeniknięcie wzrokiem drzwi. Zostało to odebrane jako sygnał do otwarcia.


13.
G., powróciwszy do więzienia, poszedł wprost do v. B. i tam puściwszy wodze swego gniewu lżył go, wygrażał się, przyobiecał go wsadzić do lochu, a nawet chłostę. K. nie słyszał go prawie, pozwolił się lżyć, wygrażać, był więcej jak obojętnym, był martwym na wszystko. Przeszukawszy wszędzie córki, G. poszedł do J., lecz gdy i on również zniknął, powziął podejrzenie, iż porwał mu R. DZiewica tymczasem odpocząwszy przez godzinę w Roterdamie, puściła się w dalszą drogę. Przybyła na noc do Delſt, a z rana stanęła w Harlem w cztery godziny po Bokstelu. R. kazała się natychmiast zaprowadzić do prezesa towarzystwa ogrodniczego burmistrza van Herysem. Zastała zacnego obywatela nad czynnością, którą powinniśmy opisać: Prezes układał raport do towarzystwa ogrodniczego. Ten raport pisany przez prezesa na pięknym papierze, pisany był własnoręcznie i najstaranniej. R. kazała się oznajmić pod skromnym i prostym nazwiskiem G., lecz jakkolwiek było dość dźwięczne, prezes odmówił jej przyjęcia. Zresztą w Holandii bardzo trudno dostać się bez oznajmienia. Lecz R. nie zraziła się tym, postanawiając doprowadzić do skutku swoje zamiary, przysięgła sobie, że nie będzie zważać na obelgi, niczym się nie zniechęci.
— Powiedz panu prezesowi — odzywa się dziewica — że przychodzę z nim pomówić o X.
Te wyrazy równie magiczne, jak: Sezamie otwórz się, z tysiąca i jednej nocy, zjednały jej wstęp do prezesa van Herysen, który wyszedł na jej spotkanie. Był bo niski mężczyzna, chuderlawy, ciało jego przedstawiało łodygą kwiatu, a głowa kielich, ręce obłąkowate, wiszące, podobne były do liści tulipanowych, kiwanie się głowy na długiej szyi uzupełniało podobieństwo z tym kwiatem, uginającym się od powiewu wiatru.


14.
Tłum zapełnił wnętrze kościoła: sędziwy, podupadły pocztmistrz, który pamiętał lepsze czasy; burmistrz z żoną — bo miasto posiadało obok innych niepotrzebnych rzeczy także i burmistrza; sędzia pokoju; wdowa D., przystojna, szczupła, zacna, czterdziestoletnia pani, zamożna, gdyż do niej należała stojąca na wzgórzu jedyna piękna willa w mieście, — a przy tym bardzo gościnna i znana z najwystawniejszych przyjęć, jakimi X mógł się poszczycić; pochylony wiekiem i otaczany powszechnym szacunkiem major W. z żoną; adwokat R., dygnitarz niedawno przybyły ze świata; dalej jakaś piękność wiejska, za którą tłoczyła się cała sfora młodych, elegancko ubranych zdobywców serc; dalej wszyscy młodzi urzędnicy, którzy dotąd stali w przedsionku i z nudów gryźli gałki swych lasek, tworząc zbity wał wypomadowanych i głupkowato uśmiechniętych wielbicieli, dopóki ostatnia dziewczyna nie przeszła przez ogień ich spojrzeń; na koniec zjawił się wzór chłopców, W.M., prowadząc matkę pod rękę z taką przesadną troskliwością, jakby była ze szkła. Zawsze prowadził matkę do kościoła i był przedmiotem podziwu wszystkich starszych pań. Chłopcy nie cierpieli go właśnie dlatego, że był taki wzorowy, a także dlatego, że go im stawiano ciągle za wzór. Biała chusteczka do nosa zwisała mu według niedzielnej mody z tylnej kieszeni — niby przypadkiem. Y nie miał chusteczki do nosa i chłopców, którzy jej używali, uważał za mazgajów.


15.
 A inne zawody? Nie będzie oczywiście popierała świadomego macierzyństwa akuszerka, która żyje z porodów, o ile nie z poronień. Będzie mu przeciwny ambitny burmistrz w miasteczku, który pragnie, aby cyfra mieszkańców rosła możliwie najszybciej; i niedouczony nauczyciel, który coś zasłyszał o polityce populacyjnej, a który zresztą boi się proboszcza; i paniusia-dewotka, która sama umie sobie radzić, ale która okrzykuje się ze zgrozą, gdy słyszy o tych masońskich wymysłach. Aptekarz waha się: na ruchu ludności można zarobić, ale na środkach zapobiegawczych także; najlepiej mu się dzieje, gdy połączy obie te rzeczy, sprzedając środki zapobiegawcze, które nie skutkują... Fabrykanci kołysek, smoczków, mączki Nestle’a i trumien z pewnością nie będą za regulacją urodzeń.


16.
Dla bretońskiego i francuskiego świata nauki schwytanie w Morbihan mieniaka tęczowca było wydarzeniem wielkiej wagi. Muzeum w Quimper złożyło ofertę kupna, ale X, choć lubił złoto, to miał kompletnego bzika na punkcie motyli i wyśmiał dyrektora. Ze wszystkich zakątków Bretanii i Francji zaczęły napływać listy z zapytaniami i gratulacjami. Francuska Akademia Nauk przyznała mu nagrodę, a Paryskie Towarzystwo Entomologiczne - honorowe członkostwo. Ale ponieważ był bretońskim wieśniakiem cechującym się w dodatku ponadprzeciętnym uporem, zaszczyty te zupełnie nic dla niego nie znaczyły. Dopiero gdy mieszkańcy niewielkiej miejscowości St. Gildas wybrali go na burmistrza i zgodnie z panującym w Bretanii zwyczajem X opuścił swoją krytą strzechą chałupę, by objąć urząd i służbowe mieszkanie w niewielkiej oberży w Groix, zupełnie przewróciło mu się w głowie. Burmistrz w miasteczku liczącym prawie sto pięćdziesiąt dusz! Toż to tak, jakby został władcą imperium! Stał się nieznośny, co noc upijał się w sztok i znęcał się nad L.T., swoją siostrzenicą, czego po starym, wrednym barbarzyńcy takim jak on można się było spodziewać. Jakby tego nie wystarczyło, niemal do szału doprowadzał Y, bez ustanku opowiadając o schwytaniu Apatura iris.


17.
Staruszek to był jakiś uczynny i pokazał mu grzecznie, którędy trzeba prosto iść, gdzie skręcić w prawo, a gdzie w lewo i nasz krawczyk w pół godziny już był przed ratuszem. Woźny, który tam stał na wejściu, nie chciał go tak zaraz puścić, ale gdy nasz krawczyk powiedział, że przyszedł w ważnej sprawie do samego pana burmistrza, od razu mu drzwi szeroko otworzyli, na schody wprowadzili i do sali przyjęć proszą. Dwunastu panów rajców siedziało na krzesłach, a pośrodku sam pan burmistrz na fotelu. Wszyscy jednak mieli tak nieruchawe i ospałe miny, że się wesołemu krawczykowi od razu ziewać się chciało. Powstrzymał się jednak i dobrze zrobił, bo właśnie pan burmistrz na niego popatrzył i pyta, powoli cedząc słowa:
- Coś za jeden, mój chłopcze, i po co przychodzisz?
Krawczyk, że to był zawsze śmiały, ukłonił się, jak umiał najpiękniej, igiełką błysnął, nożycami zadzwonił i mówi:
- Jestem krawczyk. Mam igłę, nici i nożyce. A przyszedłem rozruszać mieszkańców waszego miasta i ciebie, panie burmistrzu.
- Trudno to będzi e- powiada sennie pan burmistrz - wątpię, czy potrafisz. Tu już było stu doktorów i nic nie poradzili… Było też i stu uczonych i nic nie wymyślili… Ba! Było nawet stu gimnastyków, ale i ci nic zrobić nie mogli… Żeby mieszkańców naszego miasta, i mnie, burmistrza, rozruszać, trzeba by zgadnąć co nam dolega - a tego nikt jeszcze nie zgadł.


18.
Świętowanie zaczęło się tydzień wcześniej i najważniejszym akcentem było uroczyste przyjęcie w ratuszu. Zdjęcie A. ukazało się na pierwszej stronie „Somerset Gazette” tego ranka, a w programie BBC Points West przeprowadzono z nim wywiad; żona z dumą siedziała obok. Jego Ekscelencja burmistrz miasta Street, radny Ted Harding i przewodniczący rady miejskiej radny Brocklebank czekali na wschodach ratuszach, aby powitać jubilata. A. zaprowadzono do siedziby burmistrza, gdzie go przedstawiono Dawidowi Heathcote-Amory’emu, tutejszemu posłowi do parlamentu brytyjskiego oraz do Parlamentu Europejskiego, chociaż, gdy zapytano go później, nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska. Sfotografowano A. jeszcze kilkakrotnie, a potem zaprowadzono do wielkiej Sali recepcyjnej, gdzie czekało ponad stu zaproszonych gości, aby zgotować mu powitanie. Gdy zjawił się w drzwiach, zerwała się burza oklasków i ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkał, ściskali mu ręce. Dwadzieścia siedem minut po trzeciej, dokładnie wtedy, kiedy A. się urodził w 1907 roku, starzec, otoczony przez pięcioro dzieci, jedenaścioro wnucząt i dziewiętnaścioro prawnucząt, zagłębił nóż ze srebrnym trzonkiem w trzypiętrowym torcie.


19.
Posłałem do burmistrza: jeżeli nie brał mieczem po szyjej, to go pewnie i nie minie i mandat najdalej tygodnia będzie miał z całym miastem, jeżeli mi nie będzie wygoda i z końmi, także i podwody. Aż tu idą burmistrze, nie wyszło pół godziny, kłaniają się. Pytam się, przy którym prezydencyja. Skaże jeden: „Ów sam jest”. Kiedy go wytnę obuchem: padł; kazałem go związać i wziąć pod wartę: „Atoż ty pojedziesz ze mną do Warszawy; a wy idźcie, starajcie się, żeby mi była wygoda i na jutro podwody, bo ja stąd nie wyjdę, póki tego nie będzie”. Aż tu Moskwa: „Oj, milenkiże, su, prystaw, umieje korolewskie i carskoje zderżaty wieliczestwo”. Potem zaś idzie poruczników dwóch; dopiero podgadawszy sobie, mówią: „Jużże się Waść nie turbuj; my każemy miastu, żeby dali prowiant, ale podwody nie mogą być stąd”. Et interim zaraz kazałem przy nich zawołać podwodników, którzy dopiero dwie mili odprowadzili wozy, i mówię im: „Nu, dziatki, za to, że prawu i zwyczajowi dosyć czyniąc, nie wyłamowaliście się z powinności i owszem poszliście ochotnie, dlatego respektując, żeście z ubogiego miasta, czynię wam w tym folgę, że was niedaleko ciągnę; ale przyszedłszy tu do wielkiego miasta, już tu znajdę w potrzebach moich wygodę, a was wolnymi czynię; powracajcie sobie z P. Bogiem do domów”. Skoczą do nóg podwodnicy, poczną dziękować, a wtem do koni. Lecą tu mieszczanie, dowiedziawszy się, proszą: „ Zmiłuj się, zgodziemy się na piniądze, a tych pociągni dalej”. Dają 200, dają 300— nic; dają w ostatku 400, a tu podwodnicy, kto tylko może konia dopaść, w nogi z miasta; drugi i szli odbieżał. Dopiero ja rzekę, jakbym nie wiedział, że ich już nie masz: „Idź, niech się trochę zatrzymają ci podwodnicy!” Powiadają: „Już nie masz, tylko jeden, co mu koń zachorował”. Dopiero mieszczanie w strach, proszą, żeby ich pogonić. Jam tego uczynić nie chciał. Proszą mię tedy oni porucznicy, żebym kazał burmistrza wypuścić. Deklarowałem, że go w ten czas wypuszczę, kiedy będę in toto satisfactusi w prowiancie, i w podwodach; jeżeli mi zaś w czymkolwiek nie będzie wygoda, pewnie pojedzie ze mną do Warszawy, wziąwszy manele na nogi. Dają oni racyje; ja też daję. Mówią, że tu podwód tak wiele nie może być; a ja mówię, że trzeba, aby były, i muszą być. Powiadają sposób, żeby posłać do pobliższych miast, aby się też do tego przyłożyli; ja mówię: „Quod peto, da, Cai; non peto consilium”. Rozgniewali się: „Ej, toś Waść nieużyty”. Ja też mówię: „Ej, toś Waść niezbyty”. Poszli, zakazali, żeby się mieszczanie nie ważyli nic dawać tak prowiantów, jako i podwód. Przyszedł samasz i powiedział to oraz też i to, że „chcą WMM Pana wygnać z miasta, biorąc ten kłopot na siebie”, czy to jego była życzliwość, czy to mię też tak próbując, kazali powiedzieć. Nie konfunduję się ja tym; kazałem owę ulicę wozami zatarasować tak jak szeroka, wóz pole woza, i od rynku, i od przyjazdu, że już i konny przejechać nie mógł. O prowiant nie proszę, bo w ulicy stoję najdostatniejszej; musi tu wszystko być. Interim woła kowala, których kilka była w tej ulicy; kazałem burmistrzowi włożyć dwoje kajdan na nogi.


20.
W dniu wyjazdu przyszedł do niego burmistrz w towarzystwie wielu wystrojonych urzędników. Przemaszerowali ulicą, po czym stanęli przed domem, w którym mieszkał X. Wszyscy mieszkańcy miasteczka przyszli zobaczyć, co będzie dalej.
Sześciu paziów dmuchnęło w lśniące trąbki, żeby zebrani przestali gadać. Potem X wyszedł na ganek, a burmistrz odezwał się do niego w te słowa:
— XYZ! Z ogromną radością przekazuję panu (który uwolniłeś morza od S.B.!) ten oto drobiazg, w dowód wdzięczności mieszkańców naszego dumnego miasteczka.
Burmistrz wyciągnął z kieszeni małe zawiniątko, rozwinął papier i podał X zjawiskowy zegarek wysadzany prawdziwymi diamentami.
Następnie wyciągnął z kieszeni większą paczuszkę i zapytał:
— A gdzie jest pies?
Wszyscy zaczęli szukać D. Ostatecznie znalazła go D.-D.. Był na drugim końcu
miasteczka, w stajni, otoczony przez krąg okolicznych psiaków, które wpatrywały się
w niego z milczącym uwielbieniem.
Kiedy doprowadzono go już do X, burmistrz otworzył swój pakunek. W środku znajdowała się obroża z czystego złota! Mieszkańcy miasteczka zaszemrali z zachwytem, a burmistrz schylił się i własnoręcznie zapiął obrożę na szyi psa.
Wygrawerowano na niej słowa: „D. — Najmądrzejszy Pies Świata”.
Potem tłum ruszył za X i jego zwierzętami na plażę, żeby odprowadzić ich na statek. Kiedy już rudy rybak, jego siostra i młody chłopiec wielokrotnie podziękowali X i jego psu, prędki okręt o czerwonych żaglach znów skierował się w stronę P. Wypłynął na szerokie morze przy akompaniamencie miejscowej orkiestry, która urządziła na brzegu pożegnalny koncert.


21.
Było po trzeciej nad ranem gdy A.E. obudził telefon. „Cholera - pomyślał, sięgając po słuchawkę. - Kolejny zmarnowany weekend”. Samotnie, bez żony i dzieci - wybył za miasto, w nadziei, że znajdzie trochę czasu dla siebie. Może nawet uda mu się wyskoczyć na ryby. W domu miał dwójkę latorośli - pięcioletnią córkę i półrocznego syna - w związku z czym nawet gdy nie był w pracy miał pełne ręce roboty. A jako zastępca przewodniczącego ispołkomu X - odpowiednik zastępcy burmistrza - E. non stop cierpiał na biurokratyczne bóle głowy. Do X przybył z K., gdzie pracował w dziale planowania budżetu miejskiego. Dla trzydziestoletniego księgowego i jego rodziny był to niezły awans. Wyrwał się z zapyziałego mieszkania komunalnego, w którym każdego ranka ustawiała się kolejka do ubikacji, wprost w wiejską okolicę, gdzie było czyste powietrze. Miał prestiżową pracę, sekretarkę i samochód - zdezelowany wprawdzie, ale chodził - do dyspozycji. Mimo wszystko nowe obowiązki były dla niego uciążliwe. Musiał panować na budżetem, wydatkami i wpływami X, jak również pełnić funkcję przewodniczącego komisji planowania, nadzorować transport, opiekę zdrowotną, komunikację, sprzątanie dróg, biuro zatrudnienia i dystrybucję materiałów budowlanych. Zawsze coś szło nie tak, jak trzeba, a mieszkańcy X lubili narzekać. Teraz dzwoniła do niego M.B., sekretarka ispołkomu. Obudził ją sąsiad, który przybył właśnie z elektrowni jądrowej. Doszło do wypadku: pożaru, a może eksplozji.


22.
Na dziedzińcu zamku biskupów krakowskich pojawia się czarne widmo jednego z dawnych burmistrzów miasta. Człowiek ten chciał koniecznie zapobiec małżeństwu swojej ukochanej córki, Salomei, z innowiercą. Wykorzystując wpływy i wrodzony spryt, urzędnik doprowadził do osadzenia niedoszłego zięcia w lochach zamku. W tamtych czasach oznaczało to dla młodego człowieka dożywocie (trwające zresztą nie więcej niż rok). Burmistrz zapobiegł mezaliansowi, ale krótko cieszył się ze swojego zwycięstwa. Salomei, gdy dowiedziała się o aresztowaniu ukochanego, pękło z żalu serce. Wkrótce po niej, ze zgryzoty i smutku zmarł sam burmistrz (co dowodzi, że i politykom nie były kiedyś obce ludzkie uczucia). Od tego czasu jego duch snuje się wśród zamkowych ruin, spod ziemi zaś słychać jęki i zawodzenia niewinnie skazanego młodzieńca.


23.
Gdy zegar na wieży ratusza wybija drugą, burmistrz wchodzi na mównicę i zaczyna czytać. Rok po roku wysłuchujemy tego samego. Burmistrz przedstawia historię P., państwa, które powstało na gruzach miejsca zwanego niegdyś Ameryką Północną. Wylicza katastrofy, susze, burze, pożary, podniesienie poziomu oceanów, co pochłonęło sporą część kontynentu, brutalną wojnę o resztki żywności. W rezultacie powstało P., wspaniały K. otoczony pierścieniem trzynastu dystryktów. Dopiero wtedy obywatele zaczęli się radować pokojem i dobrobytem. Później nadeszły Mroczne Dni, powstanie dystryktów przeciwko K. Dwanaście uległo, trzynasty zmieciono z powierzchni ziemi. Traktat o Zdradzie zapewnił nam nowe prawa, gwarantujące pokój, a co rok, dla przypomnienia, że Mroczne Dni nie mogą się powtórzyć, rozgrywamy Głodowe Igrzyska. Zasady igrzysk są proste. Za udział w powstaniu każdy z dwunastu dystryktów musi dostarczyć daninę w postaci dwojga uczestników, chłopca i dziewczyny. Dwadzieścia cztery ofiary, zwane trybutami, zostaną uwięzione na ogromnej arenie pod gołym niebem, na której może się znaleźć wszystko, począwszy od spalonej słońcem pustyni, skończywszy na skutym lodem pustkowiu. Przez kilka tygodni uczestnicy turnieju walczą na śmierć i życie. Zwycięża ostatni trybut zdolny utrzymać się na własnych nogach. K. zabiera dzieci z naszych dystryktów i na naszych oczach zmusza je do bratobójczej walki. W ten sposób rządzący przypominają nam, że jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. Mamy pamiętać, że nie przeżyjemy następnego powstania. Bez względu na to, jakich słów używają, przesłanie jest jasne: „Patrzcie, odbieramy wam dzieci i składamy je w ofierze, a wy nie możecie nic zrobić. Wystarczy jedno wasze krzywe spojrzenie, a wybijemy was do nogi. Tak jak w Trzynastym Dystrykcie”. Chcąc nas dodatkowo upokorzyć i udręczyć, K. zmusza do traktowania Głodowych Igrzysk, jakby to było święto, ważne wydarzenie sportowe, czym wyzwala wzajemną niechęć dystryktów. Ostatni żywy trybut otrzymuje gwarancję dostatniego życia, a jego rodzinne strony zostają obsypane nagrodami, przede wszystkim żywnością. Przez cały rok K. przesyła do zwycięskiego dystryktu podarunki w postaci zboża, oleju, a nawet rarytasów, takich jak cukier, podczas gdy reszta dystryktów walczy z głodem.
— To dla nas czas żałowania za błędy i okazja do wdzięczności — przemawia burmistrz.


24.
B. to człowiek, który przed dwudziestu laty wszedł do miasteczka, skierował się prosto do biura burmistrza, niezapowiedziany wkroczył do gabinetu, położył na biurku szal z jedwabiu w kolorach nieba o zachodzie i zapytał
– Wie pan, co to jest?
– Coś dla kobiet.
– Myli się pan. Coś dla mężczyzn: pieniądze.
Burmistrz kazał go wyrzucić. B. w dole rzeki wybudował przędzalnię, pod osłoną lasu wielką szopę do hodowania jedwabników, a przy skrzyżowaniu z drogą do V. kościółek pod wezwaniem świętej Agnieszki. Zatrudnił prawie trzydziestu robotników, sprowadził z Włoch tajemniczą drewnianą maszynę, składającą się z samych kół i trybów i przez siedem miesięcy nie odezwał się więcej. Potem wrócił do burmistrza i położył na biurku trzydzieści tysięcy franków w starannie posegregowanych banknotach o dużych nominałach.
– Wie pan, co to jest?
– Pieniądze.
– Myli się pan. To dowód, że jest pan głupcem.
Po czym zebrał je, wsunął do torby i ruszył ku wyjściu. Burmistrz zatrzymał go.
– Co, u diabła, powinienem zrobić?
– Nic: będzie pan burmistrzem bogatego miasta.


25.
B. W. w nieoznakowanym policyjnym wozie obserwował, jak na choince stojącej przed ratuszem migoce „1951". Tylne siedzenie było zawalone alkoholem na imprezę na komendzie – efekt naciągania sklepikarzy przez cały dzień. Na rozkaz P., żonaci mężczyźni mieli wolne w Wigilię i Boże Narodzenie. Na służbie byli tylko kawalerowie, z czego grupę detektywów wysłano do ściągnięcia włóczęgów. Szef chciał spacyfikować miejscowych obwiesiów, by nie zepsuli przyjęcia burmistrza B. dla pokrzywdzonych dzieci, zjadając wszystkie ciastka. Do tego jeszcze w poprzednie Boże Narodzenie jakiś porąbany Murzyn wyciągnął fiuta, odlał się do dzbanka lemoniady dla dzieciaków z sierocińca, a pani B. zaproponował: „Zabaw się ze mną, suko". I tak swoje pierwsze święta jako szef Wydziału Policji Los Angeles W. H. P. spędził, transportując żonę burmistrza na pogotowie, by podano jej coś na uspokojenie. Dlatego w tym roku był już mądrzejszy i wystawił jego, B.


26.
Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu.
Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury.
— Rozstąpcie się, ludzie! — zawołał ktoś w tłumie — ksiądz idzie!
Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc mu nadążyć, przystawał w tyle zadyszany.
— Usuńcie się ode drzwi!
Ksiądz wyjął klucz z kieszeni i drżącą ręką ciężki zamek otworzył. Pilno mu było sprawdzić co najważniejsze, czy świętokradca nie tknął i nie rozsypał komunikantów.
Burmistrz pospieszył z nim. Pokazało się, że cyborium było nie naruszone; proboszcz odetchnął spokojniej. Skarbczyk, zaryglowany grubą żelazną sztabą i zamknięty na dwie kłódki, znaleziono także w całości, złodziej zabrał tylko to, co było na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła. Tłum, kilkaset głów liczący, prowadził pojmanego złoczyńcę. Gdyby nie ceklarze i stróże nocni, którzy go wzięli między siebie, poszarpano by go żywcem na sztuki. Łagodna, raczej ospała ludność miasteczka, popadłszy w szał, zdolna była do najsroższego okrucieństwa.
— Pasy drzeć z łotra! — wołano.
— Oczy wyłupić!
— Ręce odrąbać świętokradcy!
— Na gałąź!
— Żywcem spalić!
Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem:
— Spokój! Milczeć!
Najbliżsi usłyszeli rozkaz, posłali go wstecz, strażnicy ze swej strony uciszali rozhukaną
zgraję, szumiało jeszcze i wrzało kilka minut, wreszcie zmęczyli się i umilkli. Burmistrz,
stanąwszy obok proboszcza, zawołał:
— Dość tych hałasów! Zbrodnia żeście pojmali, a sami sprawujecie się jak zbóje. O cóż krzyczycie? Wszak stoi skrępowany przed wami; jutro odwiezie go straż do grodu, sędziowie wydadzą wyrok sprawiedliwy, topór go nie minie, to pewna. Tedy nie szukajcie na nim pomsty, a zachowajcie spokój.


27.
Obywatel
Ani mi się podoba, ani jest rozumny
nasz nowy burmistrz — pyszny jest i dumny,
dla miasta nic nie robi, z dniem każdym jest gorzej,
utrudnienia wciąż nowe i przeszkody tworzy;
bądź uległy, posłuszny, ciągle płać podatki —
Jak to tak dalej pójdzie — trza zbierać manatki.


28.
Burmistrz zobaczył łunę z oddali:
„Co to się pali? Gdzie to się pali?
Na Sienkiewicza? Na Kołłątaja?
Czy też w Alei Pierwszego Maja?
Może spółdzielnia? Może piekarnia?
Łuna już całe niebo ogarnia”.


29.
X, burmistrz miasta I., był wielką osobą, tak wielką, iż nawet najlepszy szybkobiegacz nie zdołałby spotkać podobnego mu, choćby chodził od wschodu do zachodu słońca i to w dniu 21-ym czerwca, to jest w dniu, według kalendarzy, najdłuższym w całym roku. Tego dnia rano, o którym mowa, pan X był bardzo zirytowany, gdy w mieście doszło do rewolucji. Chłopcy z największej szkoły uknuli spisek w celu powybijania okien jednej z przekupek, wygwizdali strażnika, rzucali kamieniami na policję, która wystąpiła, by stłumić powstanie, była zaś reprezentowana przez człeczynę w butach z wykładanymi cholewami, który to człeczyna pełnił obowiązki policjanta najmniej od pół wieku. Pan X siedział na kanapie, pałając gniewem i majestatycznie marszcząc brwi, gdy oznajmiono mu, iż jakaś dama chce się z nim rozmówić w interesie osobistym, ważnym i niecierpiącym zwłoki. Pan X, przybrawszy postawę spokojną i zarazem groźną, dał rozkaz wprowadzenia damy; rozkaz ten, jak wszystkie rozkazy królów, cesarzy i innych możnych tego świata, został bezzwłocznie wykonany. Panna W., bardzo wzruszona, stanęła przed wielkim człowiekiem.
- M.! zawołał urzędnik.
M. był to służący niepoczesnej powierzchowności, z wielkim tułowiem i krótkimi nogami.
- M.!
- Słucham, wasza wielmożność!
- Podaj krzesło i wyjdź z pokoju!
- Słucham, wasza wielmożność!
- Teraz racz pani przedstawić swą sprawę - rzekł burmistrz.
- Bardzo to dla mnie przykre, że muszę mówić o tej sprawie, ale obawiam się, iż odbędzie się tu pojedynek.
- Tu, w I.?
- Tak.
- Pojedynek w I.! - zawołał burmistrz zdziwiony do najwyższego stopnia - To być nie może. Nic podobnego nie może się w tym mieście zdarzyć! Czy pani znana jest energia i sprawność władz miejscowych? Czy pani nie słyszała, że czwartego maja b. r., przybrawszy tylko sześćdziesięciu specjalnych konstablów, rzuciłem się między dwóch bokserów i, z narażeniem własnej osoby, wśród rozhukanej tłuszczy, powstrzymałem bójkę między D. z M. i B. z S.? Pojedynek w I.! Nie przypuszczam, by się znalazło dwóch śmiałków, którzy by ważyli się dopuścić takiego gwałtu w tym mieście.


30.
 Rano było bardzo jeszcze, gdy już ktoś zapukał do drzwi mistrza, który noc całą strawiwszy bezsennie, siedział jeszcze u stołu, czytając w swej duszy dziwne naciskające się uczucia.  Otworzyły się. Był to ów pan burmistrz, któremu X doradził kadzić trupim zębem, a rada ta nie pomogła, bo nie było czarów w domu, nie diabli w nim tańcowali i hałasowali na górze, ale jejmościne gachy, bo burmistrz był stary, a pani burmistrzowa młoda jeszcze, i bardzo a może nadto wesoła. Poznał się wreszcie burmistrz na tym i tak mówił stanąwszy u drzwi:
 — Sapientissime! Wiem już co mi się w domu dzieje — młoda żona mi szaleje. Jeśli chcesz tej mojej biedzie zaradzić, albo mnie zrób młodym, albo ją uczyń starą. Pono to jednak bezpieczniej żebym ja odmłodniał, bo to dobre przysłowie, że w starym piecu diabeł pali. Jejmość moja szaleć może jak przywykła, a ja na to nie potrafię dać rady. Jak będę młodym, jeśli mnie jejmość nie pokocha, to może przynajmniej gaszkowie bać się będą. Wiem ja, - mówił dalej burmistrz - iż ty wszystko mocą swoją możesz, uczyń też to dla mnie, jak waszmościna łaska.
 — Rzecz to nie tak łatwa, ani ją tak z kopyta do skutku przyprowadzić można - rzekł mistrz poważnie. -Przerobić człowieka starego na młodego, dzieło to trudne, długie i kosztowne.
 — Ja już kosztów na to żałować nie myślę, odpowiedział burmistrz, gotów jestem gdyby mi zabrakło, zastawić się i sfantować, byle tego dopiąć; boć to warto, byleby drugi raz w życiu być młodym. Ależ jakież to mogą być koszta, mój mistrzu? - podchwycił prędko skrobiąc się po łysinie.
 — Znaczne dosyć - rzekł X - potrzeba na to ziół rzadkich i drogich, maści zamorskich, potrzeba długich przygotowań; nim się wszystko przysposobi i pościąga z różnych stron, rok może upłynąć.
 — Rok! - zawołał pan S. - Tak długo!
 — Przecież warto na to poczekać - rzekł X.
 — Zapewne - szeptał pod nosem burmistrz - ale jeśli ja umrę nim się to zrobi?
 — Potrzeba też - mówił dalej mistrz - jednego zaufanego pomocnika. Tego ja znajdę w moim słudze. Waszmość ułóż swoje interesa i wybieraj się jakby w długą podróż. Znajdziemy tymczasem dom jaki wygodny na ustroniu, spokojny, gdzie nam nikt nie przeszkodzi. Waszmość jeśli cenisz swoje życie, powinieneś milczeć jak kamień i nikomu o tym wcale nie wspominać.
 — Będę milczał jak grób - rzekł burmistrz z ukłonem. - Co się tycze podróży, udam że pojadę za skórami do Wilna, co też nie raz już czyniłem. Dom najmiemy za miastem, ja go sam najlepiej wynajdę, a ten worek - rzekł kładąc na stole zieloną kaletę - na pierwsze koszta wystarczy zapewne.
 — Idź waszmość ze swojej strony się gotować, - rzekł mistrz - a nie dowiaduj się do mnie aż za kilka miesięcy. Ja tymczasem przygotuję wszystko do wielkiego dzieła.
 A w duchu pomyślał: — Pierwsza to będzie i ciekawa próba na tym opasłym wieprzu, gdyby się nawet nie udała, nie wielka szkoda kawałka nadpsutego mięsa.


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu

Wyświetleń: 932
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 16
Użytkownik: pawelw 15.01.2024 13:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
"Demokracja, demokracją, ale ktoś tym wszystkim musi rządzić." (Ktoś poznaje skąd to?)
Trzydziestu rządzących lokalnymi społecznościami znalazło się w styczniowym konkursie, a całą tą grupką rządzi carly.

Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy laureat będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: carly 16.01.2024 19:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Pierwsze odpowiedzi wskazują, że konkurs mieści się w kategorii łatwych:) Zapraszam do udziału!
Użytkownik: carly 19.01.2024 11:14 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Wszystkie dusiołki zostały rozpoznane:)

Czas na pierwsze podpowiedzi:

14 dusiołków napisano w języku polskim, 10 w angielskim, a po 2 w językach: niemieckim, włoskim i francuskim.

Choć dusiołków jest 30, to rodziców mamy aż 32.
Użytkownik: carly 22.01.2024 19:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Kilka podpowiedzi do dusiołków sprawiających problemy:

8- Z. i rodzic dusiołka stali się specjalistami w zimowej formie swojego fachu

13- tytuł budzi skojarzenia z bańką spekulacyjną z XVII wieku, a o najsłynniejszym dziele rodzica słyszeli nawet ci, którzy szerokim łukiem omijają biblioteki

17- może czas wymienić okulary na nieco bardziej kolorowe?

21- miejsce akcji ujawnione jest dość wyraźnie we fragmencie

22- dusiołek we fragmencie ujawnia swój tytuł, będący grzeczniejszą wersją tytułu 9
Użytkownik: janmamut 22.01.2024 21:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Kilka podpowiedzi do dusi... | carly
A ja tylko zwrócę uwagę, że kontrkonkurs się pojawił. :-)
Użytkownik: carly 26.01.2024 08:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Ostatni weekend konkursu:)

Czas na podpowiedzi czołgowe!


16- o nasłynniejszym dziele rodzica przypomniał światu serial N. Pizzolatto

17- rodzic zajmował się nie tylko twórczością literacką, ale również inicjował powstanie jednego z najbardziej cenionych pomników dzieci, ofiar II wojny światowej

25- sfilmowana, film zdobył 2 Oscary, ale wyścig o najważniejszego Oscara przegrał z jednym z największych komercyjnych hitów wszechczasów

29- pierwsza powieść ( i ogromny sukces) jednego z najsłynniejszych i najbardziej popularnych pisarzy zarówno we własnym kraju jak i na świecie
Użytkownik: KrzysiekJoy 26.01.2024 16:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Ostatni weekend konkursu:... | carly
Nikt, o nic nie pyta. Forum konkursowe martwe. A szkoda, bo konkurs ciekawy, oprócz łatwych fragmentów, są trudniejsze dusiołki, które można w jakiś ciekawy sposób podpowiedzieć. Szkoda, że czasy matactw, chyba już definitywnie umarły.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 26.01.2024 22:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Nikt, o nic nie pyta. For... | KrzysiekJoy
Już pytam :-).
Coś możesz powiedzieć na temat 2, 8 i/lub 27?
Użytkownik: KrzysiekJoy 26.01.2024 23:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Już pytam :-). Coś może... | dot59Opiekun BiblioNETki
8. "Zawadą" w odgadnięciu może być mylący opis stroju malika. Jakiś letni taki, a -38.83C, robi przecież swoje.
Użytkownik: KrzysiekJoy 26.01.2024 23:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Już pytam :-). Coś może... | dot59Opiekun BiblioNETki
A 2 i 27. Po selekcji geograficznej wyjdzie Ci gdzie zostały napisane te dzieła. Będzie łatwiej.
2. Rezolutny mieszkaniec wsi.
27. Czy warto sprzedać się ciemnym mocom?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.01.2024 18:56 napisał(a):
Odpowiedź na: A 2 i 27. Po selekcji geo... | KrzysiekJoy
Dzięki, co prawda jeszcze nic nie wymyśliłam, bo z czasem krucho, ale mam zamiar przysiąść i pogłówkować wieczorem!
Użytkownik: ilia 27.01.2024 21:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Czy ktoś mógłby coś powiedzieć o numerach 7, 11, 18, 24?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.01.2024 21:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy ktoś mógłby coś powie... | ilia
Z tych mam tylko 18. Gdyby akcja dusiołka rozgrywała się w bieżącym roku, bohater już nie dostałby tego, co w tytule.
A rodzic, sądząc po tytule całości, jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
Użytkownik: ilia 30.01.2024 00:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Z tych mam tylko 18. Gdyb... | dot59Opiekun BiblioNETki
Naprawdę główkowałam na różne sposoby i przeczesałam wszystkie książki carly w języku angielskim i... nic.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 30.01.2024 08:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Naprawdę główkowałam na r... | ilia
A mataczyłam dostatecznie jasno, żeby było widać, że dusiołka nie da się wypożyczyć z biblioteki samego, tylko w towarzystwie?
Rodzic ma na swoim koncie kilka takich przypadków, ale akurat obie nie miałyśmy z nimi do czynienia. A Ty miałaś z jednym z bardziej znanych dzieciątek, które ujrzało światło dzienne dwa razy, w różnych wersjach "genderowych".
Użytkownik: carly 27.01.2024 22:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy ktoś mógłby coś powie... | ilia
Szukając tytułu 7 warto popatrzeń na tytuły 9 i 22, przy 11 polecam zacząć od zidentyfikowania języka, z 24 jest podobnie jak z 11, dodatkowo ujawnia swój tytuł wprost we fragmencie:)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: