Dodany: 04.08.2023 14:39|Autor: dot59
Bo chodzi o to, żeby pomagać
„Kapelusz pełen nieba” wcześniej najwyraźniej czytałam tylko raz, dawno temu i nie w tłumaczeniu Cholewy, bo w mojej notatce z tamtych czasów bohaterka nosi imię Akwila. I praktycznie nic z niego nie zapamiętałam poza tym, że fajnie się czytało i że znowu musiała unicestwić jakieś niebezpieczne magiczne… stworzenie, zjawisko?
No więc tak, musi, a „to coś” jest to ulnik, którego chyba najtrafniej można określić jako… pewien rodzaj bezcielesnej zbiorowej świadomości, atakującej ludzkie umysły – jak się zdaje, głównie silne i pojemne – i stopniowo je zawłaszczającej. Najwyraźniej teraz upodobał sobie Tiffany. Powszechnie wiadomo, że ulnika pokonać nie można. Niemniej jednak Nac Mac Feeglowie po długich i poważnych dyskusji postanawiają wysłać misję ratunkową, „żeby ta wielka ciut dziewecka nie doznała jakiej ksywdy”[1]. A czeka ich ładny kawałek drogi, bo Tiffany nie ma w domu – udała się na naukę do niejakiej panny Plask, zamieszkałej w górskiej chatce spory kawałek drogi od Kredy. I na razie nie opanowała zbyt śpiewająco żadnej czarodziejskiej umiejętności, bo codzienność czarownicy według jej nowej nauczycielki to głównie wypełnianie obowiązków… powiedzmy, akuszersko-felczerskich… w stosunku do miejscowej ludności. Zupełnie inne zdanie w tej kwestii mają pozostałe okoliczne czarownice i adeptki czarownictwa, zwłaszcza niejaka Annagramma, uczennica pani Letycji Skorek, mająca zgoła niepochlebną opinię o babci Weatherwax („Miesza ludziom w głowach. Ogłupia ich tak, by myśleli, że jest dobra. (…) ubiera się jak strach na wróble. (…) To przestarzałe czarownictwo, nic więcej”[2]). Tiffany sama nie wie, co myśleć, bo jakoś ufa właśnie pani Weatherwax, a nie przemądrzałej koleżance, ale z drugiej strony, jakże chciałaby już być prawdziwą czarownicą i na przykład wykorzystać magię do robienia wspaniałego sera, a nie obcinać staruszkom paznokcie i leczyć zasmarkane nosy wiejskich dzieci… I tę jej słabość wykorzystuje ulnik. A w walce z nim nie pomoże jej Annagramma ani jej mistrzyni, która „opowiada swoim dziewczętom o kosmicznych równowagach, kręgach, kolorach, różdżkach i… i zabawkach, niczym więcej”[3] – lecz właśnie skromna, nieco zgryźliwa „zwyczajna stara kobieta z pomarszczoną twarzą i szorstkimi dłońmi”[4], która w trakcie tych kilku ciężkich dni pozwoli Tiffany mówić do siebie „babciu” i wytłumaczy, że „początkiem i końcem, początkiem i końcem jest pomaganie ludziom, kiedy życie znajdzie się na krawędzi. Nawet ludziom, których nie lubisz”[5].
I coś takiego jest w tej opowieści, że już po paru pierwszych stronach właściwie byłam pewna co do potrzeby podniesienia wcześniejszej oceny. Zabawna jest także, oczywiście, zwłaszcza te wszystkie sceny z udziałem Nac Mac Feeglów – jednakowoż bez przesady (bo przecież, jak już dawno zauważyła Tiffany, „rzeczy, które za bardzo starają się być śmieszne, często wcale takie nie są”[6]) – a poza tym… jak by to powiedzieć… uczuciowa. Nawet powsuwane między wiersze rozmaite życiowe mądrości, w wielu innych powieściach ze Świata Dysku do granic możliwości przekorne, w tym przypadku stają się jakieś nostalgiczne: „Nos jest wielkim myślicielem. I specjalistą od wspomnień – znakomitym. Tak dobrym, że zwykły zapach potrafi rzucić we wspomnienia tak mocno, że aż boli. (…) Zapach owczej wełny, terpentyny i tytoniu Wesoły Żeglarz może ponieść umysł daleko, aż do cichego miejsca, które było ciepłe, bezpieczne, wolne od zagrożeń…” [7]. A nawet gdy brak ulników i innych zagrożeń, chciałoby się mieć przy sobie kogoś takiego, jak babcia Weatherwax, żeby postawił człowieka do pionu, pokazał, co w życiu ważne. Nawet niemagicznym sposobem. Dzięki, babciu. Dzięki, sir Terry.
[1] Terry Pratchett, „Kapelusz pełen nieba”, przeł. Piotr W.Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, 2011, s. 70.
[2] Tamże, s. 100.
[3] Tamże, s. 175.
[4] Tamże, s. 189.
[5] Tamże, s. 175.
[6] Tamże, s. 60.
[7] Tamże, s. 162.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.