Dodany: 12.03.2023 21:12|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Poirot zawsze chce wiedzieć, dlaczego


Na ostatnie dwie tury kilkuletniej przygody z twórczością Agathy Christie zostawiłam sobie dwie ostatnie powieści z cyklu z Poirotem, nigdy dotąd nieczytane. O pierwszej z nich, „Słonie mają dobrą pamięć”, wielokrotnie słyszałam i czytałam, że słabsza, nieudana wręcz, że lepiej przeczytać streszczenie w Wikipedii, niż tracić czas na tak nudną lekturę. Przyznam, że podchodziłam do niej z dużymi obawami.

I na początek natrafiłam na coś, co u autorki niezmiennie lubię, czyli dyskretne podżartowywanie sobie ze swoich skądinąd poważnie traktowanych bohaterów – w tym przypadku z pani Oliver, właśnie wybierającej się na obiad w gronie literatów:
„…niby rozwiane wiatrem loki, które sczesywała do tylu, by odsłonić czoło intelektualistki (przynajmniej miała nadzieję, iż to, co odsłania, jest czołem intelektualistki)" [1].
Udział w tym obiedzie jest dla niej kłopotliwy nie tylko z powodu trudności z doborem fryzury i kapelusza, i nie tylko z racji problemów, jakich prędzej czy później doświadczy każdy, kto nie ma genetycznie uwarunkowanych mocnych zębów:
„Zęby? Wyglądały dobrze i miały tę zaletę, że nigdy nie bolały. Białe, ładne zęby - całkiem jak prawdziwe. Ale w rzeczywistości nie były prawdziwe. A zęby, które nie są prawdziwe – tak przynajmniej uważała pani Oliver – nie zostały zrobione z pierwszorzędnego tworzywa. Zawsze była zdania, że psy mają zęby z autentycznej kości słoniowej, natomiast ludzie – tylko z kości. W przypadku sztucznej szczęki – z plastiku. W każdym razie rzecz polegała na tym, że lepiej unikać zawstydzającego wrażenia, jakie można by wywołać, ufając zbytnio protezie. Sałata, solone migdały, czekoladki z twardym środkiem, ciągnące się karmelki i cudownie lepkie bezy – to wszystko oznaczało kłopoty” [2].
Najgorszą zmorą wszelkich spotkań są bowiem… wielbiciele, a raczej wielbicielki:
„W tej właśnie chwili mogły dopaść ją i zaatakować inne kobiety. Zasypać wyrazami uwielbienia, a pani Oliver zawsze czuła się rozpaczliwie bezradna, gdy oczekiwano od niej właściwych reakcji. Po prostu nie było czegoś takiego jak »właściwa reakcja«. W rzeczywistości rozmowa przypominała posługiwanie się przewodnikiem dla podróżnych z listą właściwych zwrotów.
Pytanie: »Koniecznie muszę to pani powiedzieć. Uwielbiam pani książki. Są po prostu cudowne«.
Odpowiedź zmieszanego autora: »To bardzo miło z pani strony. Bardzo się cieszę«.
»Musi pani wiedzieć, że od miesięcy czekałam na to spotkanie. To po prostu wspaniałe«.
»Och, to bardzo miło z pani strony. Naprawdę bardzo miło«.
I dalej w podobnym tonie. Zupełnie jakby żadna ze stron nie była w stanie mówić o czymkolwiek innym. Wszystko musiało dotyczyć twoich książek albo książek tej drugiej kobiety, jeśli tylko było wiadomo, co napisała”[3].
(tu mimo woli nasuwa się refleksja: a jak by opisała Lady Agatha, a za nią i pani Ariadna Oliver, będąca w dużej mierze jej alter ego, dzisiejszą rzeczywistość, gdy pisarz nie tylko ma wręcz obowiązek regularnie stawiać się na spotkania z czytelnikami, ale także wystawiać się na ich nieustającą obserwację i krytykę za pośrednictwem swoich profili w mediach społecznościowych, gdzie ma dzielić się nie tylko informacjami o wzmiankowanych spotkaniach czy o postępach w pisaniu nowej książki, ale także o życiu prywatnym? Coś mi mówi, że chyba bez zachwytu…).

Ale wracajmy do pani Oliver, którą nagle zagaduje nieznana jej dama, pragnąca od niej uzyskać informacje o dramatycznym zdarzeniu z przeszłości, dotyczącym rodziny jednej z licznych chrześniaczek Ariadny, niejakiej Celii Ravenscroft. Jak się bowiem okazuje, syn pani Burton-Cox pragnie Celię poślubić, zaś jej samej spędza sen z oczu pytanie, czy to ojciec przyszłej synowej najpierw zastrzelił żonę, a potem siebie, czy było na odwrót. Zaś sama bohaterka, choć wcale nie ma chęci pomagać tej niezbyt sympatycznej kobiecie, uznaje, że może warto byłoby to zrobić dla Celii. Ona sama nic na ten temat nie wie, bo ostatni kontakt z rodzicami Celii miała przy okazji jej chrzcin, jakieś dwadzieścia kilka lat wcześniej, a z nią samą jeszcze ze trzy razy w ciągu 12 czy 14 lat, jakie upłynęły od tragedii. Tylko czy po kilkunastu latach ktoś będzie jeszcze umiał (i chciał) udzielić odpowiedzi na kłopotliwe pytania? I w ogóle kogo i o co pytać? Żeby rozstrzygnąć wątpliwości, musi porozmawiać z zaprzyjaźnionym detektywem. Czyli wiadomo, z kim. A przy tej okazji pada tytułowe zdanie, zaś sam dialog pięknie obrazuje chaotyczny sposób myślenia i mówienia pani Oliver:
„– Właściwie – zaczęła pani Oliver – myślałam o słoniach.
– Słoniach?
Jak często przedtem, Poirot pomyślał, że pani Oliver jest po prostu nieobliczalna. Skąd raptem słonie?
– Myślałam o słoniach na wczorajszym obiedzie – powiedziała pani Oliver.
– Dlaczego myślała pani o słoniach? – spytał zaciekawiony Poirot.
– Dokładnie to myślałam o zębach. Wie pan, kiedy próbuje się coś zjeść, a ma się sztuczną szczękę... nie jest to zbyt łatwe. Trzeba wiedzieć, co wolno i czego nie wolno jeść.
– Ach! – Poirot westchnął głęboko. –- Tak, tak, dentyści mogą wiele pomóc, ale nie są w stanie zrobić wszystkiego.
– Właśnie. A potem pomyślałam, że nasze zęby to zwykła kość, nie są więc zbyt mocne. I jak miło byłoby być psem, który ma prawdziwe kły, a potem pomyślałam o morsach i... i tak dalej. I o słoniach. Bo kiedy myśli się o kłach, to zaraz przychodzą na myśl słonie, prawda? Wspaniale, wielkie kły z kości słoniowej.
– To prawda – odrzekł Poirot, nadal nie rozumiejąc, o czym pani Oliver właściwie mówi.
– Więc pomyślałam sobie, że musimy dotrzeć do ludzi, którzy są jak słonie. Ponieważ słonie, jak to się mówi, mają dobrą pamięć” [4].

Poirot trochę sobie z niej żartuje – „Obudzi się pani w środku nocy i, o ile panią znam, zacznie snuć najbardziej nieoczekiwane i nieprawdopodobne teorie i zmieniać je w arcyciekawą powieść detektywistyczną. Kryminał. Dreszczowiec. Co tylko możliwe”[5], podobnie jak i sam z siebie: „Każdy wcześniej czy później mówi mi wszystko. Jestem tylko obcokrajowcem, więc to nie ma znaczenia. To proste, ponieważ jestem obcokrajowcem” [6] – ale kiedy już przechodzą do snucia realnych planów rozwiązania przedawnionej sprawy, robi to jak zwykle solidnie i z namysłem. Zaś jego chwilowa partnerka detektywistyczna działa tak, jak myśli i jak postępuje na co dzień, czyli totalnie bez logiki i na żywioł – co jej obecną sekretarkę przyprawia niemal o rozstrój nerwowy („Raczej nie chowa się notesów do puszek po herbacie – stwierdziła panna Livingstone, objawiając swojej pracodawczyni życiowe prawdy” [7])
– jednakże połączone siły obojga przyniosą satysfakcjonujące rozwiązanie. Może nie dla pani Burton-Cox, ale przynajmniej dla młodej pary…

Sama intryga kryminalna nie jest może jakoś szczególnie wymyślna, a ustalony po latach motyw zdarzenia na klifie nazbyt melodramatyczny, ale jak zwykle, tym, co najbardziej przyciąga i frapuje, jest dar obserwacji, z jakim autorka niezmiennie – od pierwszych do ostatnich lat swej aktywności twórczej – portretuje ludzkie typy i relacje między nimi. To niekoniecznie muszą być postacie charakterystyczne, takie, jak dwójka głównych bohaterów, niekoniecznie też od pierwszego wrażenia będą budzić naszą sympatię czy antypatię; część z nich to figury zupełnie nic nieznaczące poza tą jedną rolą: coś, co powiedzą w rozmowie z Poirotem czy panią Oliver, przyczyni się do rozwiązania zagadki. Ale chodzi o to, JAK one to mówią. Tutaj zmuszone są przypominać sobie wydarzenie, które miało miejsce nie przed miesiącem czy kwartałem, lecz przed kilkunastu laty, i którego nawet nie były świadkami. Te, jak twierdzą niektórzy czytelnicy, nudne dialogi, w znacznej części złożone ze zdań wyrażających niepewność i niewiedzę – że podobno ktoś/coś, że może było tak, a może inaczej, że o czymś mówiono, ale…, że jedni sądzili, że…, podczas gdy inni zaprzeczali – są w rzeczywistości ogromnie autentyczne (pomyślmy sami, jak byśmy odpowiadali, gdyby pytano nas o szczegóły czegoś, co przydarzyło się tyle lat wcześniej…), a sposób wypowiadania się każdej z indagowanych osób przy okazji zdradza nam coś o niej samej: jak patrzy na świat, na innych ludzi, na siebie samą.

Czytając uważnie, można wyłapać w tekście parę nieścisłości. Bo na przykład najpierw dowiadujemy się, że matką Celii „była Molly Preston-Grey, znajoma pani Oliver, choć niezbyt bliska”[8], potem pani Oliver oznajmia: „Chodziłam do jednej szkoły z żoną [Ravenscrofta] i znałam ją dość dobrze. Przyjaźniłyśmy się”[9], ale zaznacza, że nie bardzo pamięta, jaka była, by w końcu stwierdzić: „Molly, moja Molly, też mogła cierpieć na jakieś zaburzenia psychiczne? Nigdy w to nie uwierzę. Ona taka nie była. Była pełna uczuć, kochająca, bardzo piękna, wrażliwa i... och. po prostu była przemiłą osobą”[10]. Ale tu można sobie zadać pytanie: czy to niedopatrzenie autorki, czy też celowe ukazanie, jak zmienia się nasze spojrzenie na fakty, które – jak sądzimy – pamiętamy, pod wpływem nowych faktów przekazanych nam przez innych?
I jeszcze jedna niezgodność chronologiczna: akta policyjne podają, że w chwili śmierci państwa Ravenscroftów „generał zbliżał się do sześćdziesiątki, jego żona miała trzydzieści pięć lat” [11] – czyli musiał być od niej co najmniej o dwadzieścia, ale pewnie raczej o dwadzieścia kilka lat starszy; dalej dowiadujemy się, że poznał i poślubił ją „jeszcze jako młody podoficer, może kapitan” [12]. Chociaż… mówiący to lekarz zna sprawę z relacji swego ojca, który, zetknąwszy się z Molly i jej siostrą, miał już pewnie ze siedemdziesiąt lat, więc może czterdziestoletni żołnierz faktycznie był dlań „młodym”?
Prawdziwą nierozstrzygniętą wątpliwością jest natomiast wiek pani Oliver, która w „Kartach na stół” – rozgrywających się trzydzieści kilka lat wcześniej – jest już znaną pisarką i osobą w średnim wieku (jeśli nawet trochę młodszym, niż wówczas autorka, to i tak obecnie powinna mieć przynajmniej po siedemdziesiątce; zgadzałoby się to z jej refleksjami dentystycznymi, ale nie z informacją, że chodziła do szkoły z nieboszczką Molly Ravenscroft, bo ta, gdyby żyła, dopiero zbliżałaby się do pięćdziesiątki…).
Nie wiadomo też, co się stało z siostrzenicą pani Ravenscroft, w pewnym momencie znikającą ze wspomnień wszystkich, którzy znali rodzinę, nie pyta też o nią ani Poirot, ani pani Oliver – i to, jak sądzę, jest także chyba niedopatrzeniem samej autorki.

Ale miejmy dla niej trochę wyrozumiałości: pisząc tę powieść, miała ponad osiemdziesiąt lat. I wciąż zachowywała swoją bystrość obserwacji, i wciąż potrafiła żartować albo wkładać w usta swoich bohaterów refleksje, które skłaniają do zastanowienia nie tylko nad tym, kto zabił:
„Ciekawość. To bardzo intrygujące uczucie. - Poirot westchnął. - Pomyśleć tylko, ile zawdzięcza mu historia. Ciekawość. Nie wiem, kto ją wymyślił. Zwykle łączy się ją z piekłem. Ciekawość - pierwszy stopień do piekła. Sam uważam, że ciekawość wymyślili Grecy. Chcieli wiedzieć. O ile wiem, przed nimi nikt nie pragnął wiedzieć zbyt wiele. Chciano jedynie znać prawa obowiązujące w danym kraju i wiedzieć, jak uniknąć ścięcia czy wbicia na pal, czy czegokolwiek niezbyt przyjemnego, co mogło się przydarzyć poddanemu. Albo przestrzegano praw, albo nie. Ale nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego. Od tamtych czasów wielu postawiło to pytanie i wiele stało się z tej przyczyny. Łodzie, pociągi, aeroplany, bomba atomowa, penicylina i leki na najprzeróżniejsze choroby. Mały chłopiec obserwuje parę unoszącą pokrywkę nad czajnikiem mamy. A potem są już pociągi i, w konsekwencji, strajki kolejarzy. I tak dalej” [13].

[1] Agatha Christie, „Słonie mają dobrą pamięć”, przeł. Agnieszka Bihl, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2000, s. 7.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Tamże, s. 12-13.
[4] Tamże, s. 35-36.
[5] Tamże, s. 31-32.
[6] Tamże, s. 27-28.
[7] Tamże, s. 45.
[8] Tamże, s. 19.
[9] Tamże, s. 28.
[10] Tamże, s. 162.
[11] Tamże, s. 72.
[12] Tamże, s. 170.
[13] Tamże, s. 32.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 170
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: