Dodany: 01.10.2022 22:15|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

MORZA I OCEANY - konkurs nr 261


Przedstawiam konkurs numer 261, który przygotowała i poprowadzi Joyeuse.


MORZA i OCEANY W LITERATURZE


Przedstawiam konkurs MORZA i OCEANY w LITERATURZE

Wszechoceanem nazywamy całość wód morskich na powierzchni Ziemi, tj. oceanów i wchodzących w ich skład mórz. Wszechocean pokrywa ok 71% całości powierzchni naszej planety. Wyróżnia się 5 oceanów: Spokojny (Pacyfik), Atlantycki (Atlantyk), Indyjski, Arktyczny (Ocean Lodowaty Północny), Południowy (Południowy Ocean Lodowaty).

Morza to części oceanów przylegające do kontynentów, całkowicie lub częściowo otoczone lądami. Morza dzielimy na: morza otwarte - połączone z oceanem bardzo szeroko, np. Morze Północne; morza przybrzeżne - oddzielone od otwartego oceanu łańcuchem wysp, bądź półwyspami, np. Morze Beringa, Morze Japońskie; morza śródziemne, wśród których wyróżniamy: a) międzykontynentalne - leżące między kontynentami, np. Morze Śródziemne, Morze Czerwone b) wewnątrzkontynentalne - znajdującego się w granicach jednego kontynentu, np. Morze Bałtyckie, Zatoka Perska; morza międzywyspowe – ich granice wyznaczają wyspy lub archipelagi wysp, np. Morze Jawajskie. Są także morza i oceany w światach fantastycznych.
Morza są niesamowite, zadziwiające i piękne.

Do odgadnięcia jest 20 fragmentów z różnych książek. Do zdobycia 40 punktów. Każdy fragment to 2 punkty. Jeden za autora, drugi za tytuł.
Odpowiedzi proszę wysyłać na PW.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 15 października o godz. 23:59.
Zwycięzcą konkursu zostaje osoba (osoby), która odgadnie wszystko lub zdobędzie najwięcej punktów.
Wszystkie książki z których pochodzą konkursowe fragmenty, mam ocenione.

Zapraszam do zabawy.



Światy dziecięce


1.
Daleko na morzu woda jest tak błękitna jak płatki najpiękniejszych bławatków i tak przezroczysta jak najczystsze szkło, ale jest bardzo głęboka, tak głęboka, że jej dna nie sięga żadna kotwica; trzeba by ustawić wiele wież kościelnych jedne na drugich, aby sięgnęły od dna aż ponad wodę. Tam na dole mieszka lud morski.
Ale nie myślcie, że jest tam tylko nagie, piaszczyste dno, nie – rosną tam najpiękniejsze drzewa i rośliny o łodygach i liściach tak giętkich, że poruszają się przy najlżejszym ruchu wody tak jak żywe stworzenia. Wszystkie ryby małe i duże przemykają pomiędzy gałęziami jak ptaki w powietrzu. W najgłębszym miejscu stoi zamek króla mórz, mury ma z koralu, wysokie spiczaste okna z najczystszego bursztynu, a dach to są muszle, które otwierają się i zamykają, w miarę jak faluje woda; wygląda to prześlicznie, bo w każdej muszli znajdują się promienne perły, jedna jedyna byłaby już skarbem w koronie królewskiej. Król mórz, tam na dole, był od wielu lat wdowcem, ale jego stara matka zajmowała się gospodarstwem; była to mądra kobieta, ale dumna ze swego pochodzenia i dlatego nosiła w ogonie dwanaście ostryg, gdy inne wykwintne damy mogły nosić tylko sześć. Ale poza tym była godna szacunku, gdyż kochała bardzo małe morskie księżniczki, swoje wnuczki. Było ich sześć, wszystkie były ładne dziewczynki, ale najmłodsza była najładniejsza ze wszystkich, cerę miała tak przezroczystą i delikatną jak płatek róży, oczy tak błękitne jak najgłębsze morze, ale tak samo jak inne...


2.
Po obiedzie „X” zapalił fajkę i wybrał się nad morze. Szedł wolno i po raz pierwszy poczuł się samotny. Doszedł do kabiny kąpielowej, otworzył wąskie, skrzypiące drzwi. Pachniało pleśnią, wodorostami i minionym latem, smutny to był zapach. „Ach, wy domy” - pomyślał „X”. Usiadł na małych, stromych schodkach schodzących do wody. Morze było spokojne, szare, żadnych wysp w polu widzenia. „Nie byłoby chyba tak trudno odnaleźć tych, co się schowali, i sprowadzić ich do domu. Wyspy są na mapie. Jolkę dałoby się uszczelnić. Ale po co – myślał „X”. - Lepiej zostawmy ich. Oni pewnie też lubią spokój”.
Przestał szukać swoich pięciu taktów, niech przyjdą, kiedy im się spodoba. Były przecież i inne piosenki. „Może sobie trochę pogram dziś wieczór” - pomyślał.


3.
W końcu dosłyszał rozpaczliwy głos I.:
- G.
I wtedy zbudził się.
(…) Przez szyby kabiny nic nie było widać, tylko gęstą mgłę, rozświetlaną błyskawicami. Po szybach spływał deszcz. A samolot? Jego lot był teraz pełen gwałtownych szarpnięć, uderzeń, podskoków. Motory huczały z jękliwym wysiłkiem.
G. ujrzał tuż koło siebie rozszerzone strachem oczy I. Chciał jakoś ją uspokoić, coś mądrego powiedzieć – ale po prostu zabrakło mu słów. Jego gardło też ścisnął strach. Ale na szczęście w tej samej chwili odezwał się spokojny, choć napięty głos „Jaka”:
- Uwaga. Nie przejmować się. Jesteśmy nad Morzem Śródziemnym i właśnie weszliśmy w burzę. Schodzimy na możliwie najniższą wysokość, aby uniknąć strefy najgroźniejszej. Schodzimy ostro w dół. Jeśli od zmiany ciśnienia bolą was uszy, proszę otwierać i zamykać usta. Brodę przycisnąć do piersi. Wysokość: tysiąc metrów, dziewięćset metrów... osiemset... siedemset... sześćset... pięćset... Teraz już jest lepiej, ale jedziemy jeszcze niżej. (…)
- Uwaga! Morze! - zawołał „Jak”. - Wysokość: sto metrów.
Było szaro. Tuż nad nimi kłębiły się ciemne, pędzone wiatrem, siejące gęsty deszcz chmury. Pod nimi zaś rozpostarła się prawie czarna, popstrzona tylko białymi grzebieniami fal przestrzeń.
- Morze! - powiedział G. I milczała.
Huraganowy wiatr uderzał w skrzydła samolotu, bił o szyby deszczem jak seriami karabinu maszynowego – i mimo wzmagającego się co chwila huku motorów dokładnie było słychać ich drobny werbel. W dole zaś przewalało się, wznosiło górami fal lub zapadało w głąb samego siebie to piękne Morze Śródziemne, o którym zawsze słyszeli, jak jasne jest i błękitne, a które teraz przedstawiało się ich oczom w groźnej czerni i szaleństwie.


4.
Zdobycie pożywienia to sprawa życia i śmierci dla mieszkańca Grenlandii. Polowanie na zwierzęta morskie, tak jak to robią Eskimosi w dalekich zakątkach Grenlandii, nie jest rzeczą łatwą ani bezpieczną. Latem wypływają na morze w kajakach. Nic a nic niepodobnych do naszych. Szkielet buduje się przeważnie z żeber zwierzęcych powiązanych rzemieniami; obciąga się go skórami, pozszywanymi jak można najszczelniej. Otwór, w którym siedzi myśliwy, jest bardzo ściśle dopasowany do jego wymiarów. Jeśli łódka przedziurawi się w czasie polowania, myśliwy nie może wydostać się z niej i tonie.
Na wyprawę Eskimos ubiera się w specjalny skórzany kaftan, związany wokół kostek na rękach, pod brodą i dookoła otworu kajaka. W ten sposób tworzy on z myśliwym jedną wodoszczelną całość. Każdy uczy się tu polować z kajaka już od małego dziecka. Gdy tylko umie dobrze chodzić, dostaje swój pierwszy kajak; potem, w miarę jak podrasta, coraz to większy, aż wreszcie chłopak sam musi sobie zrobić łódkę na swoją miarę.
Przeraziłem się ogromnie, gdy zobaczyłem kiedyś z brzegu, że kajak „X” przewrócił się do góry dnem. Już chciałem pospieszyć mu na pomoc, gdy raptem roześmiana twarz chłopca ukazała się nad wodą i po chwili łódka płynęła normalnie.
Przypomniałem sobie wtedy, że myśliwi lubią popisywać się swoją zręcznością, która nierzadko ratuje im życie. Nieraz burza spotka ich na morzu, a fala wywróci kajak, wtedy jednym silnym ruchem wiosła lub ramienia umieją przywrócić go do zwykłej pozycji. Zdarza się jednak, że po dłuższej walce z falami, gdy siły myśliwego wyczerpią się, ginie w lodowatej wodzie.


Światy kryminalno-sensacyjne


5.
Płaskie, podłużne wyspy unosiły się na powierzchni ciemnego, opalizującego morza jak za sprawą czarodziejskiej sztuczki, nieco zamazane, migotliwe. Słynny archipelag rysował się przed nimi jak fatamorgana.
Kontury większych wysp widać było wyraźnie, poza tym niewiele dało się zobaczyć. (…)
Krajobrazy archipelagu podlegały permanentnej zmianie i nikt nigdy nie mógł powiedzieć: oto one, „X”, tak wyglądają. Nie były lądem, lecz przestrzenią nieokreśloną, w połowie ziemią, w połowie wodą. Gdy szalały zimowe sztormy, przewalały się przez nie olbrzymie fale, a spienione masy zamieniały wszystko w morze. „Zagubione w nicości, w nieskończonej dali” - tak je tutaj poetycko, a jednak precyzyjnie określano.
To był niezwykły wczesnomajowy dzień, niczym nie różnił się od prawdziwego letniego dnia, temperatura była niewiarygodnie wysoka, światło jasne, a kolory wspaniałe. Powietrze, też jakby letnie, lżejsze, niosło trochę mniej soli, jodu, zapachu wodorostów i alg, za to pewien rodzaj trudno definiowalnej atlantyckiej świeżości. (…)
Komisarz „Y” z policji w Concarneau niewiele z tego wszystkiego rejestrował. Tego poniedziałkowego ranka był w szczególnie złym humorze. Jeszcze przed chwilą jadł w A., właśnie zamówił trzecią cafe, przeglądał gazety - „Le Monde”, „Quest France”, „Telegramme” - gdy poderwał go przenikliwy sygnał komórki. Na „X” znaleziono ciała trzech osób. Dotychczas nic bliższego nie wiadomo, tylko to. Trzy ciała.
Wyruszył natychmiast. Kawiarnia, w której zaczynał swój każdy dzień, znajdowała się tuż przy porcie, więc kilka minut później wszedł na pokład policyjnej motorówki.


6.
Oszalałaś kompletnie?
Zbliżył się do niej, mając w oczach coś, co sprawiło, że się cofnęła i oparła o reling w miejscu, gdzie pokład zawijał się wokół narożnika nadbudówki. Poczuła się nieswojo, za plecami miała teraz tylko pustą przestrzeń, w dole bulgotała i pieniła się wzburzona okrętową śrubą woda. (…)
Nie mogę ci na to pozwolić.
A co zrobisz? Wyrzucisz mnie za burtę?
Naprawdę się zdziwiła, kiedy to zrobił. (…)
Niewyobrażalny ból jednocześnie eksplodował w pośladkach i udach, które przyjęły impet uderzenia, w głowie, do której słona woda wdarła się przez nos do zatok, gardła i ust, oraz w ramionach, które, szeroko rozłożone, pacnęły o fale. Wpadła głęboko w spieniony kilwater zaraz za rufą, w ogłuszający pod wodą huk mielącej wodę śruby. (…) Krzyknęła pod wodą ze strachu, pozbywając się resztek powietrza z płuc, machając rękami i nogami, żeby odsunąć się od tych ostrzy, wyrwać życiu jeszcze kilka chwil.
Chyba się udało, nie poczuła uderzenia, ale co z tego, skoro brakowało jej powietrza, musiała się natychmiast wynurzyć, ale nie wiedziała, gdzie jest powierzchnia. Szeroko otwarte z przerażenia oczy widziały tylko ciemność. (…)
Koniec przyszedł szybciej, niż sądziła. Opadła z sił. (...)
Wynurzyła się dokładnie w tym momencie, wciągnęła do płuc powietrze razem z drobinkami wody, zakrztusiła się boleśnie. (…)
Ratunku! - krzyknęła w stronę oddalającej się rufy „X”. - Ratunku!
Nie miało to żadnego sensu. Nawet w tym stanie doskonałe zdawała sobie z tego sprawę. Mimo to jeszcze kilka razy wezwała pomocy, machając w stronę statku. Światełka malały i blakły, zlewając się z rozgwieżdżonym niebem, dudnienie śruby cichło, spieniony kilwater uspokajał się, rozmywany przez fale. Nie minęło dużo czasu i Zofia „Y” unosiła się sama pośrodku atramentowoczarnego oceanu w nieznanym miejscu świata, bez łodzi ratunkowej, bez tratwy, bez kamizelki i bez kombinezonu, za to z obolałym tyłkiem i szczypiącymi zatokami. Patrzyła na oddalający się statek, który teraz mogła dostrzec już tylko wtedy, kiedy fala unosiła ją w górę. Gdy opadała łagodnie w jej dolinę, wokół miała jedynie ciemną i mokrą nicość.


7.
- Jutro wracasz do Londynu, nie? - zagadnął Polworth.
- No – odrzekł „X”. - Ale nie na długo. Joan chciała, żebyśmy wypłynęli z jej prochami łodzią Teda i rozrzucili je nad morzem.
- Fajny pomysł – powiedział Polworth.
- Słuchaj, stary... Dzięki za wszystko.
- Zamknij się – odparł Polworth. Zrobiłbyś dla mnie to samo.
- Masz rację – przyznał „X”. - Zrobiłbym.
- Łatwo ci mówić, kutafonie – stwierdził Polworth bez mrugnięcia okiem. - Moja mama już nie żyje, a ojciec zniknął chuj wie gdzie.
„X” się roześmiał.
- Chcesz, żebym go odszukał? Jestem przecież prywatnym detektywem.
- Kurwa, w życiu – powiedział Polworth. - Krzyżyk na drogę.
Pili piwo. Na chwilę chmury się rozstąpiły i nagle morze zmieniło się w dywan usiany diamentami, a unosząca się na nim mewa zaczęła przypominać origami z białego papieru. „X” zastanawiał się mimochodem, czy namiętne oddanie Polwortha Kornwalii nie jest nieświadomą reakcją na porzucenie go przez urodzonego w Birmingham ojca.
- A skoro mowa o ojcach... odezwał się Polworth. - Joan mi wspomniała, że twój zabiega o pojednanie.
(...)
Na unoszącej się na wodzie mewie, bez wątpienia przyzwyczajonej do tłumu turystów, warkotu i terkotania promu z Falmouth oraz kutrów pływających codziennie tam i z powrotem, krzyki i piski córek Polwortha nie zrobiły żadnego wrażenia. Jej bystre oczy wciąż były skupione na czymś daleko na morzu, niewidzialnym dla „X”. Dopiero gdy chmury znów się zamknęły i morze przyjęło żelazistą barwę, mewa odleciała. „X” odprowadzał ją spojrzeniem – z szeroko rozpostartymi, zakrzywionymi skrzydłami unosiła się w oddali, sunąc z zacisznej zatoki w stronę otwartego morza, gotowa wrócić do ciężkiej pracy niezbędnej do przetrwania.


8.
- Jest sztorm – rozjaśniła mroki jego niewiedzy recepcjonistka, - Regularne promy nie kursują. Wcale – uściśliła.
- A nieregularne? Chciał wiedzieć „X”.
„X” nie zamierzał w nieskończoność czekać na poprawę aury. Chciał jak najszybciej odnaleźć Walasek i wrócić do domu.
(...)
- To? - Detektyw wyciągnął przed siebie palec wskazujący.
- Nie to, tylko „Erin”! - powiedział O'Connor. - Jak moja stara. A czego się spodziewałeś? „Queen Mary II”?
Na uderzających o brzeg falach podrygiwało coś, w stosunku do czego miano „skorupa” stanowiło komplement ponad miarę. Szerokie toto było na półtora metra, długie na trzy. Deski przegniły, a elementy metalowe przeżarła rdza. Za to z pokładu dumnie powiewały dwie flagi: zielono-biało-pomarańczowa oraz bordowo-biała z napisem „Gaillimh” i rysunkiem jakiegoś statku, który bez dwóch zdań wyglądał solidniej niż łódka O'Connora.
- Tym? - upewnił się „X”. - W ten sztorm?
- Nie chcesz, to nie. - Pat się naburmuszył. - Ale kasy ci nie zwrócę. - Zatarł ręce.
Chcąc nie chcąc, „X” wziął psa na ręce i ulokował się z nim na pokładzie.
- Włóż to. - O'Connor rzucił w stronę „X” dwa pomarańczowe kapoki. - Jemu też. - Wskazał na G.
Irlandczyk sam nie zhańbił się kamizelką ratunkową. Już za trzecim razem udało mu się odpalić kaszlący silnik. Zostawiając na powierzchni wody tłuste plamy paliwa, ruszyli w głąb zatoki Galway. (…)
Bujało jak w wesołym miasteczku. Góra – dół, góra – dół. Łajba ślizgała się na atakujących ja falach. Słona, lodowata woda pryskała pasażerom w twarze (i pyski). „X” uchwycił się mocniej barierki. (…) Pat oderwał się na chwilę, ku zgrozie „X”, od steru i poklepał go z rozmachem po plecach.
- Nie bój, Polaczku! - pocieszył detektywa. - Nie ma się co martwić!
- Wcale się nie martwię – wysyczał przez zaciśnięte zęby upokorzony „X”.
Było to jednak wierutne kłamstwo. Trząsł się ze strachu. Jedną ręką przyciskał do siebie psa, który najwyraźniej nic sobie nie robił z tego rejsu godnego „Titanica”.


9.
Promienie wczesnego słońca przebiły się przez delikatną mgłę na wschodnim niebie i zabłysły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział na rufie i ćmił Gauloise'a; oczy miał nabiegłe krwią, ręce w ranach od lin, dziękował Bogu za widok gładkiego morza. (…) Zeszłej nocy nikomu nie było do śmiechu. Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie zapowiadały sztormu, bo gdyby zapowiadały, szukaliby schronienia gdzieś na wybrzeżu. (…)
- Patrzcie! Tam! - zawołał jego brat; najwidoczniej nie dane mu spać, a wszystko przez dziedzicznie dobry wzrok członków rodziny.
- Co znowu?! - krzyknął.
- Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski albo czegoś takiego! (...)
- Nie chce puścić deski!
- Nachyl się do niego! Rozewrzyj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
- Nie, on żyje... Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Usta mu się poruszyły, tylko nie słychać co mówi. I oczy też, ale wątpię, czy nas widzi.
- Puścił ręce!
- Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij przez burtę. Ostrożnie!
- Święta Panienko! Spójrzcie na jego głowę! - krzyknął rybak. - Rozłupana na pół!
- Musiał roztrzaskać ją o tę deskę podczas sztormu – odezwał się brat szypra.
- Nie – zaprzeczył szyper, oglądając ranę. - To wygląda jak ostre cięcie, ostre, czyste... Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
- Pewien jesteś?
- Trafił nie tylko w głowę – odrzekł kapitan łodzi, omiatając wzrokiem ciało nieprzytomnego. - Płyniemy do Ile de Port Noir, to najbliższa wyspa. Jest tam doktor w porcie.
- Ten Anglik?
- Tak, ciągle jeszcze przyjmuje.
(...)
Jeśli nie popełnił omyłki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były głębokie i groźne. Spowodowałyby śmierć, gdyby nie fakt, że pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione, oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się zadaniem względnie łatwym. (…) Za to rana czaszki stanowiła poważny problem. Nie dość, że została naruszona kość, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawały się ulec włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula trafiła milimetry w lewo lub w prawo, położyłaby kres ich żywotnym funkcjom na zawsze. (…)

Najpierw padły słowa. Zabrzmiały w sypialni o brzasku, gdy od morza nadciągnęła chłodna bryza.
- Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju? (...)
Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam się G.W. A ty?
- Ja?
- Pytałem, jak ci na imię.
Nieznajomy poruszył głową i zapatrzył się w białą ścianę, gdzie rysowały się ostre cienie wczesnego poranka. Później zwrócił niebieskie oczy na W. i powiedział:
- Nie wiem.
- O, mój Boże... (...)
- Kiedy byłeś w stanie śpiączki, długiej śpiączki, mówiłeś w trzech różnych językach: po angielsku, po francusku i w jakimś nosowym dialekcie, chyba orientalnym. Znaczy, że jesteś poliglotą i czujesz się znakomicie we wszystkich częściach świata. Myśl, pomyśl pod kątem geografii. W którym z tych języków czujesz się najlepiej?
- W angielskim, na pewno.
(...)
- Urodziłeś się z inną twarzą.
- Jak to?
- Chirurgia plastyczna. Silne szkło powiększające zawsze wykryje ślady. Zmienili cię, stary.
- Zmienili?
(...)
Mężczyzna, który stracił pamięć, podszedł do okna i spuścił żaluzje; w gabinecie ściemniało. W. pstryknął przełącznikiem i na białej ścianie ukazał się jasny kwadrat. Potem wsunął za obiektyw maleńki skrawek celuloidowej taśmy. (...)
- Skąd to masz?
- Od ciebie. Z ciebie. To maleńki negatyw wielkości, powiedziałbym, połowy szerokości trzydziestopięciomilimetrowego filmu. Był wszczepiony – chirurgicznie – tuż pod skórę nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane są twoim własnym charakterem pisma; to twój podpis. Możesz nim otworzyć skarbiec w Zurychu.


Nagradzani autorzy


10.
- To na te skały Q. zwabiali statki. - Zawołał.
Q. wydawało się, że czuje prąd sunący wzdłuż klifów; utkwił wzrok w powierzchni wody, jakby w jej głębinach spodziewał się zobaczyć nasiąknięte wodą kadłuby. Minęli popękaną skałę, którą Billy nazwał Net-Man.
- Zawsze, kiedy się coś zgubi, pływak czy garnek, czy kawałek liny, wszystko w jakiś niewyjaśniony sposób ląduje w szczelinach Net-Man. Pewnie jakieś zawirowanie prądu znosi tutaj te rzeczy, a one wciskają się w szczeliny.
- Teraz też coś jest – powiedział Q. - Jakby pudełko. Zaczekaj, Billy, to jest walizka.
Billy podpłynął do bulgoczącej skały i podał Q. bosak.
- Tylko się pospiesz.
Walizkę wyrzuciły wysoko na skałę fale pływu, który teraz się cofał. Spoczywała na niewielkim występie skalnym, jakby ją ktoś tam przed chwilą położył. Q. Zaczepił hak o rączkę z linki i pociągnął. Była tak ciężka, że spadła do wody. Kiedy tylko wynurzyła się na powierzchnię, ponownie zaczepił hakiem o ucho i przyciągnął walizkę bliżej łodzi. Wreszcie znalazła się na tyle blisko, że mógł chwycić ją ręką. Była ciężka, ale udało mu się wciągnąć ją na pokład. Billy nic nie powiedział i dalej manewrował między skałami.
Walizka poczerniała od morskiej wody. Wyglądała na kosztowną, mimo że uchwyt miała zrobiony z linki. Q. Spróbował otworzyć zamek, ale był zamknięty. Znowu nadeszła mgła, zasłaniając wszystko dookoła. Nawet postać siedzącego z tyłu łodzi Billy'ego bardziej przypominała ducha niż żywego człowieka. Zniknął horyzont, zniknęło niebo, żadnego kierunku.
- A niech mnie, Q., jesteś grabieżcą. Z tym bosakiem w dłoni wyglądasz jak prawdziwy Q.
- Jest zamknięta. Kiedy wrócimy, spróbujemy ją czymś otworzyć.
- A to może tak szybko nie nastąpić – stwierdził Billy.
(…)
Billy zatrzymał łódź, wyskoczył na pomost i założył linę cumowniczą na pachołek.
(…)
- Spróbuję otworzyć walizkę – powiedział Q.
- Ach, Q., ty grabieżco, potrafisz myśleć tylko o tej cholernej walizce. No dobra, otwórz ją. (…)
Q. zaciągnął walizkę pod jedyną latarnię na nabrzeżu. (…) Zdesperowany zamachnął się mocno i z całej siły uderzył w zamek. Rozległ się metaliczny trzask i wieko walizki nagle ustąpiło, roztaczając falę okropnego smrodu.
W słabym świetle dostrzegł zmasakrowane oko, płaską twarz i pokryte skorupą krwi wąsy Bayoneta Melville'a, którego głowa spoczywała na wyściółce z wodorostów.


11.
Dziewiąta noc była najdłuższa. Położyłem się na tratwie, a fale łagodnie uderzały o burtę. Nie byłem jednak pewny własnych odczuć. Po każdym rozbiciu się fali koło mojej głowy czułem, że katastrofa się powtarza. Mówią, że konający „przebiegają pamięcią całe własne życie”. Coś podobnego przytrafiło mi się owej nocy. Znowu byłem na niszczycielu, leżałem na rufie, między lodówkami i grzejnikami, z Ramonem Herrerą i widziałem na wachcie Luisa Rengifo, wszystko to w gorączkowym przypomnieniu południa z 28 lutego. Ilekroć fala rozbijała się o burtę, czułem, jak ładunek przesuwa się, jak idę na dno i starając się wydostać na powierzchnię, płynę ku górze.

Dziewięć dni morskiej samotności, udręki, głodu i pragnienia przewinęło się raz jeszcze, minuta po minucie, wyraźnie jak na kinowym ekranie. Najpierw wypadnięcie za burtę. Potem krzyki kolegów wokół tratwy, potem głód, pragnienie, rekiny i wspomnienia z Mobile, układające się w jeden ciąg obrazów. Starałem się zabezpieczyć przed wypadnięciem. (…)

Przed paroma dniami chciałem przywiązać się do tratwy. Tej nocy powinienem był to zrobić, ale nie miałem już sił podnieść się i poszukać linek siatki. Nie potrafiłem myśleć. Po raz pierwszy nie zdawałem sobie sprawy z własnej sytuacji. Uznać trzeba za cud, że fale nie porwały mnie tej nocy w takim stanie. Nie zauważyłbym tego. Rzeczywistość mieszała mi się z majakami. Gdyby jakaś fala wywróciła teraz tratwę, myślałbym może, że jest to jeszcze jedno przywidzenie, wydawałoby mi się, że znowu wypadam za burtę niszczyciela – jak tyle już razy tej nocy – i w jednej sekundzie stałbym się w wodzie łupem rekinów, od dziesięciu dni cierpliwie wyczekujących koło tratwy.

Znowu jednak tej nocy los mi sprzyjał. Leżałem bez czucia, przypominając sobie minuta po minucie dziewięć dni bezsenności i dopiero teraz mogę stwierdzić, że byłem wtedy taki pewny siebie, jakbym się mocno przywiązał do tratwy.


12.
Zawsze nazywał w myśli morze: la mar, bo tak nazywają je ludzie po hiszpańsku, gdy je kochają. Czasami ci, co je kochają, mówią o nim złe słowa, ale zawsze tak, jakby chodziło o kobietę. Niektórzy młodzi rybacy – ci, co używali boi jako pływaków do linek i mieli motorówki kupione wtedy, gdy wątroby rekinów przyniosły im dużo pieniędzy – mówili o nim el mar, co jest rodzaju męskiego. Mówili o nim jak o przeciwniku bądź miejscu, bądź nawet wrogu. Ale stary zawsze myślał o nim w rodzaju żeńskim, jako o czymś, co udziela albo odmawia wielkich łask, a jeśli robi rzeczy straszne i złe, to dlatego, że nie może inaczej. „Księżyc działa na nią jak na kobietę” - myślał.

Wiosłował równo i nie wymagało to wysiłku, bo dobrze utrzymywał szybkość, a powierzchnia oceanu była gładka, tylko prąd kłębił się od czasu do czasu. Pozwalał prądowi wykonywać jedną trzecią pracy i kiedy zaczęło świtać, stwierdził, że jest już dalej, niż się spodziewał być o tej godzinie.

„Przez tydzień obrabiałem wielką studnię i nic nie zdziałałem – pomyślał. - Dziś będę łowił tam, gdzie są ławice bonito i albacore'ów, a może przy nich znajdzie się i jakaś duża sztuka.”


13.
Godziny jedna za drugą spływały mu na balkonie. Patrzył, nasycał się, przekonywał. Mogłoby się zdawać, że pierwszy raz w życiu widział morze, bo północ wybiła już na a............. zegarach, a on jeszcze nie opuszczał swojej powietrznej wyżyny – i patrzył. W dole pod jego stopami grało morze. Soczewka latarni rzucała w ciemność olbrzymi ostrokrąg światła, poza którym oko starca ginęło w dali czarnej zupełnie, tajemniczej i strasznej. Ale dal owa zdawała się biegnąć ku światłu. Długie wiorstowe fale wytaczały się z ciemności i rycząc szły aż do stóp wysepki, a wówczas widać było spienione ich grzbiety, połyskujące różowo w świetle latarni. Przypływ wzmagał się coraz bardziej i zalewał piaszczyste ławice. Tajemnicza mowa oceanu dochodziła z pełni coraz potężniej i głośniej, podobna czasem do huku armat, to do szumu olbrzymich lasów, to do dalekiego, zmąconego gwaru głosów ludzkich. Chwilami cichło. Potem o uszy starca odbijało się kilka wielkich westchnień, potem jakieś łkania – i znów groźne wybuchy. Wreszcie wiatr zwiał mgłę, ale napędził czarnych, poszarpanych chmur, które przysłaniały księżyc. Z zachodu zaczynało dąć coraz mocniej. Bałwany skakały z wściekłością na urwisko latarni, oblizując już pianą i podmurowanie. W dali pomrukiwała burza. Na ciemnej, wzburzonej przestrzeni zabłysło kilka zielonych latarek, pouwieszanych do masztów okrętowych. Zielone owe punkciki to wznosiły się wysoko, to zapadały w dół, to chwiały się na prawo i na lewo. „X” zeszedł do swej izby. Burza poczęła wyć. Tam, na dworze, ludzie na owych okrętach walczyli z nocą, z ciemnością, z falą; w izbie zaś spokojnie było i cicho.


14.
Tak się odbywał nasz chrzest zawodowy i zaczynaliśmy latać. Były to najczęściej loty bez komplikacji. Zapuszczaliśmy się spokojnie, niczym zawodowi nurkowie, na dno naszego królestwa. (…)
Poznaliśmy jednak wszyscy i takie podróże, kiedy nagle, w świetle najbardziej osobistego punktu widzenia, w odległości dwóch godzin lotu od najbliższego lotniska, doznawaliśmy tak gwałtownego poczucia oddalenia, jakiego nie mielibyśmy w Indiach, i traciliśmy nadzieję powrotu.

Tak właśnie Mermoz, lecąc po raz pierwszy hydroplanem nad południowym Atlantykiem, znalazł się pod wieczór w okolicy Czarnego Kotła. Zobaczył wprost przed sobą splatające się coraz ciaśniej z minuty na minutę ogony cyklonów, tak jak się widzi dźwigający się cegła po cegle mur. Potem noc zapadła i zakryła te przygotowania. A kiedy w godzinę później Mermoz przemknął się pod chmurami, znalazł się na progu królestwa z bajki.
Trąby wodne wznosiły się na morzu jedna obok drugiej, pozornie nieruchome jak czarne filary świątyni. Nabrzmiałe na końcach, dźwigały ciemne i niskie sklepienie burzy, ale poprzez wyrwy w sklepieniu wpadały smugi światła i blask księżyca lśnił między filarami na zimnych płytach oceanu. Mermoz leciał poprzez te nie zamieszkane ruiny, kierując się od jednego potoku światła do drugiego, omijając gigantyczne filary, gdzie z pewnością huczało wniebowzięcie morza, przez cztery godziny szukając po śladach księżyca wyjścia ze świątyni. A był to widok tak zdumiewający, że po wydostaniu się z Czarnego Kotła Mermoz zdał sobie sprawę, że ani przez chwilę się nie bał.


Inne


15.
Dźwięk smutny i przerażający – jak westchnienie jakiejś olbrzymiej istoty wędrujące przez bezgwiezdny przestwór – przewiał nad pionowymi, wyniosłymi masztami nieruchomego brygu. Rozległ się głośniej, potem umilkł nagle na chwilę, a wyprężone olinowanie statku zawibrowało śpiewną nutą w odpowiedzi na ten groźny pomruk wichru. Długie i powolne zafalowanie wzniosło poziom wód, jakby morze odetchnęło głęboko wśród niespokojnego oczekiwania. W następnej chwili olbrzymia zawierucha wyskoczyła z ciemności na morze rozniecając na nim siną jasność piany i pierwsze uderzenie szkwału wpadło na bryg wśród kolącego deszczu i śmigających bryzgów fal. Jakby unieruchomiony nagłością dzikiego napadu, statek stał przez sekundę wyprostowany, wstrząsając się potężnie od szczytu masztów aż do stępki, zaś wysoko wśród nocy słychać było gwałtowny grzechot i łopotanie niewidzialnych płótnisk.
(…) L. odetchnął głęboko i krzyknął tryumfująco do Shawa, który walczył z wiatrem i deszczem u boku dowódcy:
- Da sobie radę. Nie sprzątać żadnych żagli.
Shaw usiłował coś powiedzieć. Połknął mnóstwo letniej wody, którą wiatr wpędzał mu do gardła. Bryg zdawał się żeglować skroś rozkołysanych fal, co przepływały sycząc między masztami i pędziły po pokładach ze wściekłym pędem i hałasem wodospadu. Z każdej rei i z każdej liny lały się poszarpane płachty wody śmigając ku stronie podwietrznej. Przemożny potop zdawał się trwać już wieki; w pewnej chwili stał się nie do zniesienia – i nagle ustał. W parę minut ulewa przebiegła przez bryg całą swą długością i można ją było teraz widzieć jako prostą, szarą ścianę, odchodzącą w noc pod dzikimi szeptami rozpraszających się chmur. Wiatr zelżał. Na północy, nisko w ciemnościach, trzy gwiazdy ukazały się rzędem, zjawiając się i niknąc między grzbietami grzywaczy jak dalekie głowy pływaków wśród pędzących fal przyboju; a cofająca się krawędź chmury, zupełnie prosta od zachodu aż po wschód, sunęła po kopule nieba niby olbrzymia, półkolista, żelazna kurtyna opadająca gładko, jakby wprawiona w ruch przez jakiś potężny mechanizm. Ożywcza i przenikliwa świeżość płynęła wraz ze skrzeniem świateł przez wzmożoną wspaniałość niebios, wzniosłą, czystą i dziwnie zdumiewającą – jak gdyby jakiś nowy świat został stworzony podczas krótkiego przelotu burzliwej chmury. Był to powrót do życia, powrót do przestrzeni, zdawało się, że ziemia wychodzi spod całunu, by zająć swe miejsce w spotęgowanym, olbrzymim roziskrzeniu wszechświata.


16.
Gdy tylko jest miejsce na górze, zaraz wychodzę na pomost. Rozglądam się dokoła jak z małej, pozbawionej drzew wysepki. Ani nadbudówki pokładowe, ani maszty i reje nie zasłaniają widoku na morze.
Codziennie, już od rana, niebo przybiera inną barwę. Są więc nieba zielone, witriolowozielone, pistacjowozielone. Czasami zieleń jest tak ostra jak podświetlona lemoniada marzankowa. (…)
Z barw żółtych sklepienie niebios oferuje wczesnym rankiem często chłodną żółć chromową. Wieczorne nieba mają żółć nasyconą jak mosiądz, również żółć kadmową albo indyjską. Czasami całe niebo jakby płonęło żółtym ogniem. (…)
Najwspanialsze są czerwone nieba. Rano i wieczorem mogą wypłynąć na niebo całe powodzie czerwieni o najwyższej intensywności. (…)
Rzadziej niż czerwone spotyka się fioletowe pożary nieba. (…)
Szare nieba mają niezliczone mnóstwo odcieni: ciepła szarość, chłodna szarość. (…)
Poza szarością błękit jest główną barwą nieba. Najwspanialej wygląda głęboki błękit nad szalejącym morzem, które wydyma się ku górze od pędzących podmuchów wiatru: wysoko, wysklepiony kobaltowy błękit bez chmur burzowych. Czasem błękit bywa tak nasycony, jak rozpuszczone w wodzie indygo. Zdarza się rzadko i dlatego tym bardziej cenny jest zielonkawy błękit nieba.
Równie zmienne jak barwy nieba są barwy morza. Szarzyzna morza parującego o przedświcie. Czarne, butelkowozielone, szare, fioletowe, białe morze...
Zmieniająca się stale struktura morza wprowadza do tego nowe odmiany: jedwabiste morze, porysowane morze, zmarszczone, zorane, zbałwanione morze. Falujące, drżące, spokojne morze.

Okręt taszczy nadal ładunek czternastu torped i stu dwudziestu granatów do osiemdziesiątkiósemki. Tylko amunicji 37 mm trochę nam ubyło wskutek strzelań próbnych. Ze stu czternastu ton paliwa zużyliśmy już wiele. Jesteśmy również lżejsi o znaczną część prowiantu.
Wielkoniemieckiemu dowództwu wojny morskiej nie przynieśliśmy jeszcze nic: nie zadaliśmy nieprzyjacielowi najmniejszych strat. Nie przynieśliśmy jeszcze honoru naszemu krajowi. Nie rozluźniliśmy duszącego chwytu Albionu, wawrzynowemu wieńcowi niemieckiej broni podwodnej nie dorzuciliśmy nowego listka i tak dalej...


17.
Przybywają nurkowie z pierwszej grupy i natychmiast zajmują pozycje przy trzech żółtych linach zwisających z pobliskiej platformy. Sędzia odlicza od dziesięciu w dół. Zawody czas zacząć.
To, co zaraz zobaczę, zaskoczy mnie i przerazi.
Obserwuję, jak chudy jak patyk Nowozelandczyk William Trubridge unosi się na powierzchni, bierze wdech, obraca się na brzuch i, kopiąc wodę bosymi stopami, zanurza się w krystalicznie czystej wodzie. Z trudem pokonuje pierwsze trzy metry, zagarniając wodę szerokimi wymachami rąk. Na głębokości sześciu metrów jego ciało rozluźnia się. Trubridge kładzie ramiona wzdłuż tułowia niczym spadochroniarz i stopniowo opada coraz głębiej, aż w końcu znika. Na powierzchni sędzia obserwuje ekran sonaru i śledzi zejście Trubridge'a, obwieszczając na głos kolejne progi osiągnięte przez nurka:
- Trzydzieści metrów... czterdzieści metrów... pięćdziesiąt metrów.
Trubridge dociera do końca liny na głębokości 93 metrów, wykonuje nawrót i płynie z powrotem ku powierzchni. Po trzech minutach pełnych dręczącego wyczekiwania jego drobna sylwetka znów majaczy pod powierzchnią niczym światło reflektora przebijające się przez mgłę. Nurek wystawia głowę nad powierzchnię, wydycha powietrze, bierze oddech, łączy kciuk i palec wskazujący na znak OK, a następnie ustępuje miejsca kolejnemu zawodnikowi. Trubridge pokonał właśnie 30 pięter w dół i z powrotem, wszystko to na jednym oddechu – bez akwalungu, bez przewodu doprowadzającego tlen, bez kamizelki ochronnej ani nawet bez płetw.
Ciśnienie na głębokości 93 metrów jest ponad dziewięć razy większe niż na powierzchni, wystarczająco duże, by zgnieść puszkę coca-coli. Na głębokości dziewięciu metrów płuca kurczą się do połowy swojego normalnego rozmiaru, a na głębokości 93 metrów są już wielkości dwóch piłeczek bejsbolowych. A jednak Trubridge i większość pozostałych nurków, których obserwuję pierwszego dnia zmagań, wyłania się na powierzchnię bez szwanku. Co więcej, nie nurkują na siłę, przychodzi im to naturalnie, jakby byli częścią świata tam na dole.
(…)
Przez następne cztery dni obserwuję, jak kolejni zawodnicy podejmują próby zejścia na głębokość około 90 metrów. Wielu z nich nie daje rady i zawraca. Wyłaniają się na powierzchnię zalani krwią cieknąca im z nosa, nieprzytomni albo z zatrzymaniem akcji serca. A zawody trwają dalej. I, jakim cudem, ten sport jest legalny.
Próby zejścia głębiej niż kiedykolwiek, uważane za możliwe nawet w gronie naukowców, są postrzegane przez większość zgromadzonych tu sportowców za warte ryzyka paraliżu lub śmierci. Ale nie przez wszystkich.
Poznaję kilku zawodników, którzy podchodzą do freedivingu bardziej zdroworozsądkowo. Nie są zainteresowani stawaniem twarz w twarz ze śmiercią. Nie dbają o bicie rekordów ani o pokonywanie rywali. Nurkują na wstrzymanym oddechu, ponieważ to najbardziej bezpośredni i intymny sposób nawiązania więzi z oceanem. Podczas tych trzech minut pod powierzchnią (które stanowią średni czas nurkowania na kilkadziesiąt metrów) ludzkie ciało tylko w niewielkim stopniu przypomina swoją lądową formę z właściwymi jej funkcjami. Ocean zmienia nas nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym.
Na zamieszkanej przez siedem miliardów ludzi planecie, której każdy centymetr lądu został opisany na mapach i której znaczną część zagospodarowano – i zbyt dużą zniszczono – morze pozostaje ostatnim dzikim miejscem, którego człowiek nie widział, nie dotknął i nie odkrył. Morze – ostateczna granica. (…) Cały stres i hałas, które odrywają nas od prawdziwego życia, pozostają na powierzchni. Ocean to ostatnie naprawdę spokojne miejsce na ziemi.


18.
Nagle rozległ się grzmot. Kot wymknął się przerażony z jej rąk i odskoczył. Pierwsze ostre jak igły krople zostawiały już czarne plamy na asfalcie. (…)
Kot galopował w stronę molo. Wyglądało to tak, jakby zamierzał skoczyć do wody. Marianne natychmiast za nim ruszyła.
- Nie rób tego! - krzyknęła przerażona, lecz on przygotował się do skoku i... wylądował w ostatniej łódce przycumowanej do molo.
Udało się jej wspiąć za nim przez rozkołysany reling na pokład. (…) Kot siedział na koi. Marianne zaczęła ściągać z siebie mokre ubranie. (...)
A potem owinęła się kocem, położyła obok kota i zasunęła zasłonę.
Skuliła się, żeby się ogrzać. Rudo-biały kot wczołgał się pomiędzy jej ramiona i zaczął mruczeć.
Kołysanie i chybotanie łodzi, cichy stukot deszczu, kokon ciemnej koi uspokajały ją.
Tylko troszkę odpocznę – pomyślała Marianne. - Tylko troszkę.
(…)
Takie właśnie światełko obudziło Marianne, która potrzebowała trochę czasu, żeby się zorientować, gdzie jest. Jasny blask wpadający przez bulaj zdradzał, że spała dłużej niż zamierzała.
Mocno okręciła koc wokół nagiego ciała i ostrożnie otworzyła drzwi kajuty – i znów znalazła się we śnie.
Była sama na małej białej łodzi, a wokół było tylko morze.

Czyjś krzyk sprawił, że aż podskoczyła.
Obok łodzi, mniej więcej dwadzieścia metrów dalej, wyłonił się spośród fal jakiś człowiek – z białymi włosami, wąsami i ogromnymi czarnymi oczami.
Marianne daremnie machała jeszcze przez kilka sekund rękami i z głośnym „Uh!” spadła z pokładu.
Pogrążała się w wodzie jak kamień. Gdy pierwszy łyk morskiej wody spłynął jej przełykiem, otworzyła oczy.
Nie! Nie!
Zaczęła wierzgać nogami, koc odwinął się i odpłynął. Ostatkiem sił wydobyła się nad powierzchnię i głęboko zaczerpnęła powietrza.
- Pomocy! - zawołała słabym głosem, lecz słona woda zdusiła jej okrzyk.
- Madame! - krzyknął mężczyzna, a ona, spanikowana, kopnęła go, trafiając we wrażliwe miejsce. Wrzasnął i zniknął pod wodą.
- Przepraszam – sapnęła. Udało jej się chwycić drabinkę na burcie. Mężczyzna pojawił się obok niej. Wielkie okulary słoneczne zsunęły mu się z nosa.
Marianne wdrapała się na pokład i próbując osłonić swoje nagie ciało rękoma, szybko pobiegła do kajuty i tam się zamknęła.

Simon nie mógł tego zrozumieć. Kobieta. Na jego łodzi. Naga. (...)
Drżącymi dłońmi wygładziła włosy, wzięła do ręki torebkę, a do drugiej nóż do masła i otworzyła drzwi kajuty.
- Bonjour, monsieur – powiedziała, starając się, by zabrzmiało to z godnością.
Simon nie zwracał na nią uwagi, dopóki nie opuścili szlaku, po którym pływały tankowce. Gdy dotarli do jego ulubionego miejsca, z którego widać było archipelag wysp Glenan, zwolnił i przyjrzał się nieznajomej. Mały tępy nożyk w jej ręku szczerze go rozbawił.
Odkręcił termos, nalał kawy z calvadosem do filiżanki i podał jej.
- Merci – powiedziała Marianne i dzielnie wypiła spory łyk. Nie spodziewała się alkoholu i zaczęła kasłać.
- Petra zo ganeoc'h? (Co pani jest?) - zaczął znowu Simon.
- Je suis allemande – wyjąkała Marianne. Dostała czkawki. - I... ja... je m'appelle Marianne.
Uścisnął jej rękę, po czym powiedział:
- Je suis breizh. M'appellle Simon. (Jestem Bretończykiem. Mam na imię Simon.)


Światy fantastyczne


19.
Zbliżali się do tego dziwnego statku. Czuł go. Czarny okręt znajdował się mniej niż dziesięć mil przed nimi i gdyby nie mgła, która znów snuła się nad falami, pewnie już by go widzieli. Podobno taki sam tuman mgły otaczał statek, gdy podchodziła do niego Górska Straż, jednak A. wolał myśleć, że te białe kłęby są naturalnym zjawiskiem, a nie zapowiedzią kolejnego starcia z Panią Lodu, bo w tej skórzanej łupince nie mieliby szans przeżyć. Po prostu, pocieszał się, masa ciepłej wody wpływająca na ocean Północy rodzi mgłę w kontakcie z zimnym powietrzem.
Na razie jednak nie czuł żadnych zaburzeń w okolicznej Mocy. Najmniejszych. Co, uwzględniając fakt, że najpewniej zbliżali się do jednej z najpotężniejszych istot, jakie kiedykolwiek pływały po morzach świata, było jednak niepokojące.
Ale złodziej nie zdradzał swoich podejrzeń obu żołnierzom.
(…)
Kilka godzin przed zmierzchem wpłynęli we mgłę, a po kolejnej godzinie po raz pierwszy ujrzeli wyłaniający się z mlecznej szarości zarys olbrzymiego kadłuba.
O Pani... Złodziej siedział na łodzi i patrzył na zbliżający się powoli ogrom. Jest dwa razy większy, niż się spodziewałem.
Do tej pory sądził, że gdy G. mówił o statku długim na pół mili, to przesadzał. Ale rufa, której zarys ukazał się we mgle, miała naprawdę sto pięćdziesiąt albo dwieście jardów szerokości. (…)
Czarna, gładka i na dodatek pokryta warstewką zamarzniętej wody burta wyglądała na przeszkodę nie do pokonania. Nawet wspomnienia B. P. nie podpowiadały mu, jak do cholery ma wejść na górę?
(…)
Co się da zrobić? Te burty były wyższe niż mury zamku, do cholery. G. opowiadał, że statek płynął przechylony, a tu niespodzianka: teraz trzeba by mieć zasrane skrzydła, żeby dostać się na pokład.
Bez trudu zrównali się z czarnym kolosem, a nawet zaczęli go powoli wyprzedzać. Płynęli ledwo kilkadziesiąt jardów od burty, więc A. skupił całą uwagę na obserwowaniu statku. Jeśli skręci w ich stronę, będzie musiał użyć Mocy, by nie zatopiła ich fala wywołana przez taki manewr.
Nagle J. na chwilę przerwał wiosłowanie i włożył do ust metalowy gwizdek. Przenikliwy, raniący uszy świst rozdarł powietrze.
I tak płynęli, wiosłując i gwiżdżąc, dopóki burta kasztelu wznosząca się nad pokładem ogromnego statku nie obrodziła zdumionymi twarzami.


20.
Siedziałem u wielkiego okna i patrzałem w ocean. Nie miałem nic do roboty. Raport, opracowany w pięć dni, był teraz wiązką fal, pędzącą przez próżnię gdzieś za gwiazdozbiorem Oriona. Kiedy dotrze do ciemnej mgławicy pyłowej, która rozprzestrzenia się na obszarze ośmiu trylionów sześciennych mil i pochłania każdy sygnał i promień światła, natrafi na pierwszy z łańcucha przekaźników. Stąd, od jednej radioboi do drugiej, skokami, liczącymi miliardy kilometrów, będzie mknął po krzywiźnie olbrzymiego łuku, aż ostatni przekaźnik, metalowa bryła, pełna ciasno upakowanych, precyzyjnych instrumentów, z wydłużonym pyskiem kierunkowej anteny, skupi go raz jeszcze i ciśnie dalej w przestrzeń, ku Ziemi.
(…)
Byłem pierwszy raz sam nad oceanem; wrażenie zupełne inne od tego, którego doświadczało się u okien. Może sprawiła to także niskość lotu; sunąłem zaledwie kilkadziesiąt metrów nad falami. Teraz dopiero nie tylko widziałem, ale czułem, że naprzemienne, tłusto lśniące garby i rozpadliny otchłani poruszają się nie jak morski przypływ czy chmura, ale jak zwierzę. Bezustanne, choć nadzwyczaj powolne, skurcze umięśnionego, nagiego kadłuba – tak to wyglądało; odwracający się sennie grzbiet każdej fali płonął czerwienią pian; kiedy wykonałem skręt, żeby wyjść dokładnie na kurs dryfującej z nadzwyczajną powolnością wyspy ….... , słońce uderzyło mnie prosto w oczy, zadrgało błyskawicami krwi w wypukłych szybach, a sam ocean stał się atramentowosiny z cętkami ciemnego ognia.
Koło, jakie zatoczyłem nie dość wprawnie, wyniosło mnie daleko na podwietrzną, a …... został w tyle, jako rozległa, jasna plama, odcinająca się od oceanu nieregularnym konturem. Stracił nadaną mu przez mgły różową barwę, był żółtawy jak zeschła kość, na chwilę znikł mi z oczu, zamiast niego zobaczyłem w oddali Stację, wiszącą pozornie tuż nad samym oceanem, niczym ogromny, staroświecki zeppelin.




==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu
Wyświetleń: 1588
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 15
Użytkownik: pawelw 01.10.2022 22:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Trochę później niż zazwyczaj, ale byłem dziś cały dzień poza domem. Nadal jednak jest pierwszy dzień października, więc zapraszam do konkursu.

Zazwyczaj oceany są tylko środkiem (i przeszkodą) do odkrywania nieznanych lądów, ale tym razem to właśnie na oceanach się skupiamy. Dwadzieścia nieznanych (chwilowo) mórz i oceanów czeka na odkrywców, a kapitan Joyeuse na pewno już niecierpliwie czeka na pierwsze odpowiedzi.

Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: ilia 04.10.2022 23:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Upływa czwarty dzień konkursu. Biorą w nim udział 4 osoby, same Panie. Konkurs nie jest trudny. Zawiera 20 fragmentów książek. Oprócz kilku mniej znanych książek, są to utwory sławnych i popularnych pisarzy. Wszystkie mam ocenione. Zapraszam.
Użytkownik: ilia 07.10.2022 18:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
W konkursie bierze udział 8 biblionetkowiczek. Oprócz jednego, wszystkie fragmenty zostały odgadnięte. Tym jednym jest numer 10. Mała podpowiedź - autor/autorka jest współczesnym pisarzem, w wieku sędziwym; dwa jego/jej utwory zostały sfilmowane, w tym książka konkursowa.
Języki w jakich zostały napisane książki z konkursu: polski - 7, angielski - 6, niemiecki - 3, duński - 1, szwedzki - 1, hiszpański - 1, francuski - 1.
Użytkownik: Marylek 07.10.2022 22:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Ale cisza na tym forum! Wszyscy odpłynęli?...
Kto pluśnie jakąś wzmiankę o 1, 9 oraz od 15 do 19?
Służę resztą ;)
Użytkownik: janmamut 08.10.2022 03:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Ale cisza na tym forum! W... | Marylek
1. W adaptacji Disneya jest czarna. Jedni się śmieją, inni oburzają.

9. On naprawdę nie wiedział kim jest, czyli...

16. A te 14 torped co sugeruje?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 08.10.2022 09:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Ale cisza na tym forum! W... | Marylek
Oprócz zamataczonych przez Mamuta mam jeszcze 15 - żagle, wzburzone morze, dylematy moralne bohaterów i język nie własny, ale używany jako własny. A tytuł dusiołka też się może kojarzyć z morzem, a konkretnie z czymś, co rzadko się w tamtej epoce zdarzało, gdy morze zaszalało.

Chętnie dowiem się czegoś o 6 i 8 (oraz 10, o ile już masz).
Użytkownik: Marylek 08.10.2022 10:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Oprócz zamataczonych prze... | dot59Opiekun BiblioNETki
6 - są rzeczy, których nie da się kupić, ale reszta to tylko...
8 - mamusia lubi czworonogi, a jeden jest nieocenionym pomocnikiem w wywęszaniu rozwiązań zagadek, nawet w niesprzyjających okolicznościach przyrody!
10 - ta mamusia, to niczym Wincenty Kadłubek znad morza...
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 08.10.2022 14:15 napisał(a):
Odpowiedź na: 6 - są rzeczy, których ni... | Marylek
Dzięki, idę myśleć! 19 na razie też nie mam.
Użytkownik: janmamut 10.10.2022 01:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, idę myśleć! 19 na... | dot59Opiekun BiblioNETki
Mam potwierdzone, ale nie znam dusiołka. Jeśli jednak najpierw poszukamy kogoś cierpiącego na roztrojenie (nie mylić z rozstrojeniem), dalej powinno być łatwo.
Użytkownik: janmamut 13.10.2022 00:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Dzięki, idę myśleć! 19 na... | dot59Opiekun BiblioNETki
Odszczekuję o 19. To o 18 było. Nie należy mataczyć w środku nocy.

Natomiast na rodzica 19 naprowadzą koza i owca.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 13.10.2022 08:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Odszczekuję o 19. To o 18... | janmamut
Nie szkodzi, do 18 też się mataczenie przyda :-).
Użytkownik: Marylek 08.10.2022 13:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Oprócz zamataczonych prze... | dot59Opiekun BiblioNETki
A we fragmencie 8 masz podaną narodowość :)

Ja wciąż szukam 19, resztą służę.
Użytkownik: ilia 12.10.2022 21:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Do końca konkursu zostały 3 dni. Niestety panuje cisza w komentarzach pod konkursem i w odpowiedziach przysyłanych do mnie.
Najłatwiejszymi fragmentami okazały się te z numerów 1, 4, 12, 13 - które odgadli wszyscy lub prawie wszyscy.
Najtrudniejszymi - nr 17, 18, 19 - tylko trzy osoby.
Użytkownik: carly 12.10.2022 22:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Czy jakaś dobra dusza poratuje rozbitka i pomataczy o rodzicach 7, 11, 14, 15?
Użytkownik: Marylek 12.10.2022 22:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy jakaś dobra dusza por... | carly
7 - mamusia bardzo popularna wśród młodszego pokolenia, choć nie tylko. Ponoć dzięki niej dzieciaki znów zaczęły czytać książki!
11 - ten zamorski rodzic też znany, choć nasz dusiołek nie jest jego sztandarowym dziełem, raczej znany jest z genealogicznie zakręconej epopei ;)
14 - Każdy w dziecięctwie czytał przystępniejsze dziecko rodzica. Nasz dusiołek związany jest bezpośrednio z jego profesją nieliteracką.
15 - Tutaj Dot zamataczyła powyżej tak, że znalazłam tatusia bezbłędnie :) Dodać mogę, że opanowanie wspomnianego "niewłasnego" języka w krótkim czasie jest naprawdę imponujące, "niewłasny" naród uważa go za swego!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: