Dodany: 05.07.2022 12:29|Autor: fugare
Zobaczyć „Człowieka z Tollund”
Kiedy kilka lat temu, przeczytałam powieść Donny Tartt „Szczygieł”, zapragnęłam zobaczyć niewielki obraz namalowany przez Fabritiusa, wokół którego osnuta jest intryga. Nie byłaby to bardzo egzotyczna wyprawa, bo wystawiony jest w muzeum w Hadze, a stamtąd już blisko do duńskiego Silkeborga, do którego tak bardzo chciała się wybrać pewna bohaterka książki. Wciąż jeszcze nie zrealizowałam swojego zamiaru i może właśnie dlatego tak dobrze ją rozumiem.
Ta niewielka książeczka zwróciła moją uwagę, kiedy wychodziłam już z księgarni. Leżała przy kasie, miała trochę pozaginane narożniki okładki, a księgarze opatrzyli ją dodatkowo odrobinę stygmatyzującą naklejką o treści: „Jestem ostatnia, ale nie najgorsza!”. Z zakupem nie wiązało się żadne ryzyko, ani finansowe, bo była przeceniona i kosztowała mniej więcej tyle, ile dwa bilety komunikacji miejskiej, ani czytelnicze, bo to jest zawsze wpisane w spotkanie z nową książką, o czym przekonał się każdy, komu zdarzyło się wynudzić jak mops nad lekturą, którą reszta świata uznała za arcydzieło. Jak to dobrze, że nie wiedziałam wówczas, jaka informacja kryje się na okładce pod wspomnianą naklejką! Na stronie tytułowej umieszczono bowiem dopisek: „Powieść o tym, jak odnaleźć siebie, miłość i szczęście w każdym wieku”[1]. Ta uwaga, zapewne zdaniem wydawcy (Czarna Owca) rekomendacja, byłaby w moich oczach dyskwalifikująca, bo uznałabym, że to romans, albo coś jeszcze gorszego, czyli książka „inspirująca” lub poradnikowa beletrystyka. Na szczęście o nim nie wiedziałam i tak to przypadek, a właściwie dubeltowy zbieg okoliczności, sprawił, że książka „Spotkajmy się w muzeum” Anne Youngson wróciła ze mną do domu.
Otwiera ją strofa wiersza Seamusa Heaneya w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka zatytułowanego „Człowiek z Tollund” i już na wstępie zmuszeni jesteśmy - chyba, że interesowaliśmy się wcześniej archeologią europejską, ze szczególnym uwzględnieniem tzw. bagiennych mumii - do sprawdzenia kim jest, lub może raczej był, „Człowiek z Tollund”. Muszę przyznać, że absolutnie nie dziwię się, że tak bardzo zainspirował autorkę, bo wielokrotnie wracałam, już po lekturze, do jego fotografii i przeczytałam wszystkie informacje na ten temat, do których udało mi się dotrzeć. To właśnie pragnienie zobaczenia go z bliska towarzyszyło przez wiele lat bohaterce Tinie i jej przyjaciółce, ale jak to często bywa, realizacji tego planu zawsze coś stawało na przeszkodzie. W tym miejscu muszę już chyba zaspokoić ciekawość zniecierpliwionego tym przydługim wstępem czytelnika, i wyjaśnić, że „Człowiekiem z Tollund” nazywane jest odkryte w 1950 r. na terenie torfowisk w Danii, zmumifikowane ciało mężczyzny z okresu epoki żelaza, czyli sprzed około 2300 lat. Mężczyzna został prawdopodobnie powieszony - o czym świadczy rzemienny sznur na jego szyi - a następnie pogrzebany na terenie torfowiska. Nie jest to powszechna forma pochówku z tamtego okresu, kiedy zwłoki kremowano. Jedna z naukowych hipotez mówi, że został poddany rytuałowi ofiarnemu, inna, że był przestępcą ukaranym w ten sposób przez społeczność. Niesamowity jest nie tylko fakt zachowania się w warunkach beztlenowych przez tyle wieków tkanek miękkich ciała mężczyzny w zmumifikowanej postaci; równie fascynujący jest pełen powagi i niezwykłego spokoju wyraz jego twarzy, a można zobaczyć dokładnie jej rysy, zmarszczki, przymknięte powieki. Ta niesamowita twarz stała się inspiracją dla poety i autorki, a później, w co nie wątpię, dla czytelników tej książki, którzy dotarli do jej fotografii.
„Człowieka z Tollund” można oglądać w Muzeum w Silkeborgu – niedużym mieście w centralnej Danii. To właśnie tam pracuje kurator wystawy Anders Larsen, który przez przypadek odebrał list Tiny. Po śmierci bliskiej przyjaciółki postanowiła napisać do profesora Petera Vilhelma Globa, archeologa i autora książki „Ludzie z bagien”, kierującego niegdyś pracami przy odkryciu „Człowieka z Tollund”. Nie liczyła na odpowiedź, chciała raczej podzielić się z kimś swoimi refleksjami na temat życia i upływającego czasu, a że zgodnie z jego prawami profesor, gdyby żył musiałby przekroczyć wiek stu lat, co zdarza się nieczęsto, na jej list grzecznościowo odpowiedział pracujący w muzeum kurator wystawy - Andres. Pomiędzy tym dwojgiem dojrzałych ludzi, nawiązała się listowna rozmowa - niezobowiązująca, ale pełna szczerości i refleksji. Oboje znajdowali się właśnie w takim momencie swojego życia, kiedy, często na skutek jakichś wydarzeń, człowiek zatrzymuje się i zastanawia, czy miejsce, w którym się znalazł, jest właśnie tym do którego chciał dotrzeć. I czy na pewno jest tu z wyboru, na skutek świadomych decyzji, czy tylko płynął z prądem wydarzeń, na które nie bardzo mógł, lub może nie umiał wpłynąć? Dwie z pozoru różne osoby: mieszkająca na angielskiej farmie żona rolnika i duński kurator wystawy dzielą się rozmyślaniami na temat różnych wydarzeń z życia swojego i bliskich, prowadząc trwającą ponad rok korespondencję. Nie odnajdują w niej, bo też i wcale nie poszukiwali, tak jak zdawała się podpowiadać sugestia na okładce, miłości czy szczęścia, raczej zrozumienie, oparcie, możliwość wyartykułowania - zwłaszcza przed sobą samym - swoich problemów.
To ciepła, inteligentna i mądra opowieść z elementami delikatnego autoironicznego humoru, takiego przy którym można się leciutko, empatycznie uśmiechnąć. Autentyczne są w niej: Muzeum w Silkeborgu i jego eksponaty, postać profesora Petera Vilhelma Globa i wiersz poety Seamusa Heanneya. Polecam ją zwłaszcza osobom doceniającym powieści epistolarne, w których z pozoru nic się nie dzieje, ale właśnie w tym bezruchu można dojrzeć to, co dla bohaterów i czytelników bywa najważniejsze: akceptację, życzliwość, przyjaźń i bezinteresowne zaciekawienie drugim człowiekiem.
[1] Anne Youngson, „Spotkajmy się w muzeum”, przeł. Magdalena Słysz, wyd. Czarna Owca, Warszawa 2019, z okładki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.