Clint: Życie i legenda (
McGilligan Patrick)
to grubaśna i bardzo drobiazgowa (by nie rzec – małostkowa) biografia jednego z moich ulubionych aktorów. Opisane są wszystkie filmy i przedsięwzięcia, a także wyboista droga do sławy Eastwooda. Nie ma się co dziwić rozmiarom – w końcu Clint w tym roku skończy 92 lata! Sama książka jednak tak dobra jak aktor nie jest – przy ocenie walczyła we mnie sympatia do niego i antypatia do sposobu przedstawiania tej postaci. Owszem, odbrązawianie pomnikowych postaci to wartościowy zabieg, ale ileż można? Oto szczegóły:
Gdzieś tak w okolicach 1/3 książki zorientowałem się, że McGilligan zasadniczo nie lubi Clinta – praktycznie jedynym pozytywem, który o nim pisze, to wielki szacunek do zwierząt (przytacza np. wypuszczenie na wolność ćmy i muchy, gdy ktoś chciał je ubić). Poza tym jest nieustanny koncert nt. rozwiązłości Eastwooda, jego skąpstwa, lenistwa, porywczości, narcyzmu, niewłaściwych (bo republikańskich) poglądów, wykorzystywania czarującego sposobu bycia do ugłaskiwania krytyków, nielojalności wobec niepokornych współpracowników itd. Clint ciągle psuje, miesza, wysługuje się, podejmuje niewłaściwe decyzje, arbitralnie ingeruje w pracę i decyzje innych, no do niczego się nie nadaje – a jego filmy robią furorę, on odnosi same sukcesy, jest coraz bardziej uznawany. WTF? Cóż, dla mnie postać Eastwooda niewiele straciła po tej lekturze, natomiast biograf jest przeze mnie oceniany bardzo nisko – cóż nim kierowało? Przychodzą na myśl same niskie pobudki. Oraz podejrzenie, że materiał (czy też wypowiadający się) był dobierany wg klucza negatywnego zdania o Clincie. Oto fragment takiej jadowitej filipiki o jednym z filmów:
"Jak na tak szybką produkcję «Droga do Nashville» okazała się filmem okropnie długim. Trudno cynicznie się wyrażać o filmie, który przez całe 122 minuty jest nieznośnie poważny i tak bardzo chce nas zadowolić. Równie trudno być nim urzeczonym.
Jako aktor Clint ciągle był leniwy i cała jego gra była oszustwem, a postać Reda Stovalla na użytek widzów złagodzono. W książce mógł być wychudzony jak strach na wróble, ale w filmie ma twarde rysy, dzięki czemu Clint prezentuje się jako niezaprzeczalnie seksowny gość, o czym «zaświadczy kilka scen w negliżu» (...).
Chociaż kinomani nastawili się już, że [Stovalla] kochają, scena na łożu śmierci wydaje się nieomal powierzchowna, za mało wzruszająca, brakuje w niej głębi ze strony aktora, który unikał grania ofiar losu.
Do śpiewania zabrał się Clint osobiście - a jakże. Śpiewał z miną osoby cierpiącej na zaparcie, zduszonym głosem. Stovall nie przypomina Hanka Williamsa, a raczej przypadkowego uczestnika «wieczoru amatorów».
- Clint nie umie śpiewać i nie umie stworzyć tej postaci - przyznaje Carlile. - Tym razem zawiódł żałośnie." i tak dalej, w tym samym tonie [351]
Biograf z lekka łagodzi swoje tony (a raczej w końcu dorzuca nieliczne jak rodzynki w cieście cieplejsze uwagi) na ostatnich 50 stronach (z ponad 600). Za mało i zbyt późno – jak na dorobek i uznanie dla Eastwooda. Paradoksalnie "Listy z Iwo Jimy" są jedynym filmem Clinta, który zyskuje pełną pochwał aprobatę autora – tymczasem są określane jako jeden z gorszych w recenzjach i opiniach.
Szkoda, jestem rozczarowany…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.