Dodany: 18.11.2019 21:03|Autor: idiom1983

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Generał w labiryncie
García Márquez Gabriel

4 osoby polecają ten tekst.

Wyzwoliciel niepotrzebny od zaraz


Kiedy niedawno recenzowałem "Judasza" Amosa Oza, nawiązałem w swoim tekście do postaci Simona Bolívara, bohatera walk o niepodległość krajów Ameryki Południowej. Zestawiłem w nim jego postawę z kolejami losu Szealtiela Abrabanela, który na kartach powieści Oza usilnie zabiegał o izraelsko-arabskie porozumienie. Niejako w kontynuacji tamtego wątku chciałbym teraz napisać kilka słów o powieści Gabriela Garcii Marqueza "Generał w labiryncie", poświęconej legendarnemu "El Libertadorowi". Nie tak głośna i poczytna jak "Sto lat samotności", niezekranizowana jak "Miłość w czasach zarazy", zajmuje w twórczości kolumbijskiego noblisty miejsce szczególne. Podejmuje bowiem w swojej zawartości dwa nad wyraz ważkie zagadnienia. Pierwszym jest trudny proces wybijania się na niepodległość. Drugim - jeszcze trudniejszy problem zagospodarowania krwawo wywalczonej wolności.

W pamiętnym dla Polski i świata roku 1989, kiedy "Generał w labiryncie" ukazał się drukiem, opinię publiczną absorbowały historyczne wydarzenia o epokowym znaczeniu. Tego samego 4 czerwca, kiedy w Polsce, na skutek wcześniejszych porozumień Okrągłego Stołu, odbywały się pierwsze od ponad pół wieku częściowo wolne wybory parlamentarne, Komunistyczna Partia Chin gąsienicami czołgów zmasakrowała na Placu Niebiańskiego Spokoju, pokojowo protestujących studentów, głoszących prowolnościowe i prodemokratyczne hasła. Kiedy walił się w gruzy mur berliński, namacalny symbol dzielącej Europę na dwie części żelaznej kurtyny, aksamitna rewolucja w Czechosłowacji wyniosła do prezydentury dysydenta Vaclava Havla, dyktator Rumunii Nicolae Ceaucescu zginął rozstrzelany przez pluton egzekucyjny, Jugosławia trzeszczała w posadach, a kraje nadbałtyckie ogłaszały niepodległość od Związku Radzieckiego, grupy przestępcze z całego świata rozpoczęły penetrowanie nowo powstałych w ten sposób rynków dla swojej gangsterskiej działalności. Pojałtański porządek świata, jaki zwycięskie wojenne mocarstwa narzuciły maluczkim, nie pytając ich ani o zgodę, ani o zdanie, definitywnie przechodził do historii. Milionom ludzi w wielu krajach cisnęło się na usta jedno naturalne w tej sytuacji pytanie: "Co teraz będzie?".

Odpowiedź na nie półtora wieku wcześniej musiał znaleźć również Simón Bolívar: żołnierz, generał, polityk, mąż stanu, prezydent, niespełniony uczuciowo wdowiec, wyzwoliciel i dyktator w jednej osobie. Ojczysta Wenezuela i Boliwia uwieczniły jego nazwisko w swoich nazwach. Przez jednych hołubiony, przez innych przeklinany, w takim samym stopniu obrastał chwalebną legendą, jak i negatywnymi kontrowersjami. Obdarzony niekwestionowaną przez nikogo charyzmą, mimo licznego niedowiarstwa, dokonał tego, co uroczyście ślubował przed boskim majestatem. Wywalczył dla byłych hiszpańskich kolonii niepodległość od położonej po drugiej stronie Atlantyku europejskiej metropolii. Kiedy w patriotycznym uniesieniu z wielu serc zaczynają płynąć szczytne ideały, a narodowy sztandar, notabene zaprojektowany przez samego Bolívara, jednoczy pod swoimi barwami arystokratycznych Kreolów, w prostej linii wywodzących się od konkwistadorów i potomków Indian, wykształconą inteligencję i niepiśmiennych rolników, prącą do bogactwa klasę średnią i dopiero co wyswobodzonych z łańcuchów byłych niewolników, wiara przekuwa się w siłę, która jest w stanie dokonywać cudów. Wszystko to zostaje okraszone nadzieją, że wywalczona wspólnym staraniem ojczyzna sama w sobie rozwiąże wszystkie konflikty, problemy, waśnie i niesnaski. Kiedy jednak na polach bitew cichnie huk wystrzałów, a pod międzynarodowymi traktatami, regulującymi nowy porządek i granice państw obsycha atrament z podpisami prominentnych polityków, każdy zaczyna skrobać rzepkę korzyści, jakie niesie ze sobą wolność wyłącznie dla siebie. Bez moralnych dylematów i wyrzutów cokolwiek rzadko używanego sumienia. O ile bowiem dyplomatyczne porozumienia są w stanie sprawić, że ludzie odłożą do kąta swoją śmiercionośną broń i choć na krótką chwilę przestaną się zabijać, żadną miarą nie są władne uczynić tego, żeby poróżnione rasy, języki, religie, kultury i grupy społeczne, obarczone ciężkim brzemieniem ciągnących się przez pokolenia wzajemnych krzywd i przelanej krwi, mogły nagle, tak ni stąd ni zowąd, zapałać do siebie krystalicznie czystą, braterską miłością. Naiwna utopia w zderzeniu z brutalną rzeczywistością pryska niczym mydlana bańka. Nad ogromnymi połaciami rozległego kraju, upstrzonymi naturalnymi barierami takimi jak: wysokie góry, nieprzebyta dżungla, głębokie rzeki i jeziora, rozległe lasy, bagna i mokradła, rząd federalny sprawuje czysto iluzoryczną i teoretyczną kontrolę. Wyznaczeni do zarządu poszczególnych prowincji gubernatorzy bardzo szybko stają się władcami udzielnych księstw, decydując de facto o życiu i śmierci, wolności i mieniu podległych sobie obywateli. Własne korzyści i swoje zyski stawiają wyżej niż ogólnopaństwowy interes. Bolívar sprawnie dowodził pułkami, dywizjami, korpusami i armiami. Z zawiłymi meandrami polityki, toczonej w parlamentarnych kuluarach i zaciszu rządowych gabinetów, nie idzie mu niestety już tak dobrze. Okazuje się, że łatwiej jest pokonać wrogów na polu bitwy, niż przekonać własnych rodaków do swoich racji.

W takich to okolicznościach García Márquez zaznajamia czytelnika ze swoim pierwszoplanowym bohaterem. Po odniesieniu zwycięstwa, nieudanym puczu i zamachu na swoje życie, osaczony przez wrogów i opuszczony przez przyjaciół, zapomniany i niepotrzebny, przytłoczony bagażem życiowych doświadczeń i ciężką chorobą, przyprószony siwizną, pozbawiony dziedzica nazwiska i misji, której poświęcił całe życie, Bolívar czuje, że jego czas na tym świecie powoli dobiega końca. Mimo wszystko ciągle nie przestaje wyznawać marzenia, jakim było utworzenie jednego państwa ze wszystkich pohiszpańskich kolonii. Nazywany przez przeciwników konserwatystą, wie, że ze świecą szukać bardziej wolnościowego od niego liberała, który chce państwa z korzyścią dla wszystkich, a nie tylko dla wąskiej oligarchii szlachetnie urodzonych arystokratów. Jak zwykle w takich przypadkach, altruizm pojedynczej jednostki przegrywa z egoizmem całych mas społeczeństwa.

Czy wizje snute przez Bolívara były tylko pobożnym życzeniem, oderwanym od rzeczywistości zbiorem fantastycznych mrzonek, zbyt pięknych, aby udało się je zrealizować? A może jednak przenikliwy umysł tego człowieka, daleko wyprzedzając czasy, w których przyszło mu żyć, już wtedy wskazał jedyną słuszną drogę postępowania, jaką południowoamerykańskie społeczeństwa winne były kroczyć?

W 1823 roku, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy niepodległość krajów Ameryki Południowej stała się faktem, w USA ogłoszono tzw. doktrynę Monroe. Zgodnie z jej założeniami oba kontynenty amerykańskie miały się od tej pory stać wyłączną strefą wpływów rządu w Waszyngtonie, w zamian za brak ingerencji tegoż w politykę europejską. Destabilizacja sytuacji politycznej na kontynencie południowoamerykańskim do kształtu przez siebie pożądanego stała się od tej pory cichym priorytetem administracji każdego amerykańskiego prezydenta. USA, żywotnie zainteresowane wyparciem wpływów hiszpańskich z Ameryki Południowej, niechętnie patrzyły na to, jak spuściznę po Hiszpanach zaczyna zajmować ogromne państwo o ogromnym potencjale ludnościowym, gospodarczym i militarnym. Mogło ono skutecznie rzucić wyzwanie największym potęgom ówczesnego świata, takim jak: Wielka Brytania, Francja, Rosja, czy właśnie Stany Zjednoczone. Zakusy Amerykanów trafiły na podatny grunt odśrodkowych tendencji, które raczej wcześniej niż później musiały wypłynąć na wierzch. Spośród wielu czynników decydujące i pierwszorzędne znaczenie miał zwłaszcza jeden. Wycieńczony przez gruźlicę Bolívar zmarł 17 grudnia 1830 roku. Zaledwie kilkanaście dni wcześniej w Królestwie Polskim sprzysiężenie podchorążych w pamiętną noc listopadową wywołało powstanie przeciwko rosyjskiemu zaborcy. Ich aspiracją była odbudowa państwowości dla dumnego narodu, który utracił swoją niepodległość. Tymczasem Bolívar, obejmując urząd prezydenta tzw. Wielkiej Kolumbii, stał się głową państwa pozbawionego jakiegokolwiek narodu. Ten bowiem musiał dopiero uformować swoją narodową tożsamość, a proces ten, jak pokazują koleje dziejów, trwa nieustannie aż do dnia dzisiejszego.

W wojnie paragwajskiej, największym konflikcie zbrojnym na kontynencie, toczonym w latach 1864-1870, Paragwaj, pokonany przez koalicję Argentyny, Brazylii i Urugwaju stracił połowę ludności i 90% mężczyzn. Wojna o saletrę z lat 1879-1884 pochłonęła ogromne ofiary w ludziach i gigantyczne straty materialne. Pokonana Boliwia utraciła dostęp do morza i istotną rolę w politycznej układance. W wojnie o Chaco z lat 1932-1935 między Boliwią a Paragwajem, ogromna liczba ludzi straciła życie w walce o kauczukonośne tereny, na których koniec końców ostatecznie poszukiwanych zasobów naturalnych nie znaleziono. Wszystkie te konflikty prowadziły skonfliktowane ze sobą rządy, korporacje, przedsiębiorstwa czy bogata finansjera, często wspierana przez zagraniczny kapitał. Tymczasem przedstawiciele jednego i tego samego plemienia, rozdzieleni prowizoryczną granicą, ustaloną przy zielonym stoliku, w mundurach wrogich sobie armii, walczyli zawzięcie na śmierć i życie. Mało kto honorował humanitarne konwencje, a miarą zwycięstwa była liczba zabitych wrogów. Starców, kobiet i dzieci również. Zachłannie liczono zarobione miliony, wydobyte kopaliny i zwyżki akcji giełdowych indeksów. Grobów poległych żołnierzy nie liczył nikt.

W powieściach Márqueza pierwszorzędne znaczenie odgrywa aura. Z każdego zdania obrośniętego codziennością, czarodziejskim sposobem wyziera niezwykłość. Nie inaczej jest na kartach "Generała w labiryncie", gdzie klimat można porównać do zapadającego nieśpiesznie zmierzchu. Ów zmierzch symbolizuje nie tylko koniec mijającego właśnie dnia, ale i koniec życia niezwykłego człowieka, a także koniec idei, w którą ten człowiek niezłomnie wierzył i pokładał wszystkie swoje nadzieje na przyszłość. Tylko nierozwiązane problemy pozostają takie same.

Pierwszoplanowym bohaterem "Generała w labiryncie", jak chyba każdej powieści Márqueza, jest również wszechobecna samotność. Trapi ona nie tylko samego Bolívara, któremu miłość ukochanej kobiety zabrała febra, ale i inne postacie, tak samo, jak generał owładnięte wątpliwościami, nieskore do porozumienia, dotknięte poczuciem niesprawiedliwości, zdradzone i wykorzystane przez fałszywych przyjaciół i prawdziwych przeciwników. Ten aspekt powieści obrazuje uniwersalną prawdę o politycznych elitach, którym bardzo daleko do doskonałości.

A jednak koleje losu niestrudzonego generała i ideały, jakie manifestował swoją postawą, są tak zajmujące, że u schyłku XX wieku laureat literackiej nagrody Nobla postanawia napisać o nim książkę. Tym prostym sposobem również mole książkowe z kraju nad Wisłą mogą poznać sylwetkę "Wyzwoliciela niepotrzebnego od zaraz". Dla czytelników, którzy dopiero zamierzają się literacko zaprzyjaźnić z genialnym Kolumbijczykiem, nie jest to dobry wybór na początek znajomości. Jak mawia klasyk: nigdy nie ma drugiej okazji, żeby zrobić dobre pierwsze wrażenie, a kolejne randki mogą być jeszcze bardziej nieudane. Jednak ci, którzy posmakowali literackiego stylu piewcy dziejów rodziny Buendia z osady Macondo i posiadają w sobie choćby szczyptę historycznego zacięcia, zanurzą się w tej książce jak w przyjemnej gorącej kąpieli.

Zamachy stanu, rządy wojskowych junt, pałacowe przewroty, ogromne nierówności społeczne, autorytaryzm ocierający się o bezprawie, fikcyjny wymiar sprawiedliwości ściśle podporządkowany rządzącym i gwałtowne protesty doprowadzonych do ostateczności, zrewoltowanych ludzkich mas, stały się immanentną cechą tamtejszego życia politycznego. Wojna domowa konserwatystów z liberałami, o której często i chętnie pisał Marquez w swoich innych powieściach, przynajmniej raz doświadczyła każdy południowoamerykański kraj. Przy czym granica pomiędzy bohaterskimi bojownikami o wolność a terrorystami bez żadnych moralnych zasad jest cienka, płynna i nad wyraz nieostra. Tupamaros w Urugwaju, Świetlisty Szlak w Peru, Argentyna, czule przytulająca nazistowskich zbrodniarzy z Adolfem Eichmannem na czele, Wenezuela, lewicowym populizmem doprowadzona na skraj finansowego bankructwa, Chile w objęciach reżimu Augusto Pinocheta, czy Kolumbia, gdzie przez pewien czas faktycznie rządziły narkotykowe kartele, są najlepszym potwierdzeniem tej tezy.

Z perspektywy dnia dzisiejszego, trzymając w zanadrzu mądrość blisko dwóch stuleci, z umieszczonych na honorowych miejscach portretów, ubrany w paradny mundur z dumnie przypiętymi orderami, generalskimi szlifami na epoletach i szablą przy boku, dystyngowany i poważny Bolívar z politowaniem spogląda na swoich krajanów i z gorzkim wyrzutem zadaje im przykro brzmiące pytanie: "I po co to wszystko? A czy nie lepiej byłoby mnie posłuchać?"

Bóg jeden wie, jaką dostanie odpowiedź.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 846
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Losice 24.05.2021 20:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Kiedy niedawno recenzował... | idiom1983
Wspaniała recenzja - chapeau bas !!!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: