Dodany: 14.05.2019 11:34|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Beresfordowie jeszcze nie na emeryturze!


Ponieważ cykl z Tommym i Tuppence stanowi krótką skończoną całość, po przeczytaniu pierwszej części postanowiłam już go nie przerywać lekturą Poirotów i panien Marple, których mi zresztą niewiele zostało, tylko doczytać po kolei do końca.

„Dom nad kanałem” to już tom czwarty, którego akcja rozgrywa się przypuszczalnie w latach 60 XX wieku. Kiedy dokładnie? Powieść wydano w 1968, więc na pewno nie później, bo autorka nigdy nie osadzała akcji w przyszłości. Wiemy, że Tuppence przyszła na świat na przełomie wieków – może w 1900, może rok wcześniej lub później (prawie od początku wojny pracowała, a w instytucjach państwowych raczej nie zatrudniano młodzieży poniżej 14 roku życia) – zaś Tommy jest od niej o cztery czy pięć lat starszy, a teraz niebawem „przejdzie na emeryturę. To ma nastąpić w przyszłym roku”[1], czyli raczej nie ma więcej niż 65 lat. Co prawda Tuppence mogłaby nieco naginać rzeczywistość, bo przecież nie musi obcym ludziom mówić pełnej prawdy, ale też jest to szczegół, którego zmieniać nie ma powodu. Może da się dojść do faktów od drugiej strony? Tommy przypomina ciotce: „Jesteśmy małżeństwem od ponad trzydziestu lat. Mamy syna i córkę, oni także założyli już rodziny”[2] – ale nie, dalej się coś nie zgadza, bo skoro sześć lat po ślubie jeszcze dzieci nie mieli (patrz „Śledztwo na cztery ręce”), znaczyłoby to, że Derek i Debora w najlepszym razie dobiegają trzydziestki. Ale jakim cudem, skoro w czasie wojny, w 1940, byli pełnoletni? Może to więc raczej początek lat 50, a nie 60? Ale w takim razie gdzie się podziała adoptowana podczas wojny Betty (rocznik 1938)? Mając mniej niż 17-18 lat, musiałaby albo mieszkać z nimi, albo przebywać w szkole z internatem, tymczasem nie pojawia się w powieści wcale, co sugeruje, że raczej też już jest pełnoletnia… Przy pomocy Alberta również nie bardzo się da rozwikłać wątpliwości. Załóżmy, że tuż po I wojnie, kiedy poznaje swoich późniejszych chlebodawców, liczy sobie koło 15 lat. W 1940, czyli jako trzydziestoparolatek, ma żonę i dzieci; nawet jeśli założyć, że te ostatnie są zupełnie małe, to po upływie plus minus ćwierć wieku muszą sobie liczyć co najmniej po dwadzieścia parę lat. Zatem jeśli nawet wciąż mieszkają z rodzicami, a jedno z nich zapada na odrę (w erze przed szczepieniami to się zdarzało, a dorośli chorowali często ciężej niż dzieci), trudno sobie wyobrazić, że zbliżający się do sześćdziesiątki ojciec jest potrzebny w domu, by pozostałe „zabrać gdzieś, żeby nie plątały się pod nogami”[3]. Trudno, zostawmy kalendarz w spokoju, a skupmy się na akcji…

A sprawy mają się tak, że Beresfordowie wypełniają niezbyt upragniony obowiązek rodzinny, odwiedzając w domu opieki osiemdziesięcioletnią ciotkę Tommy’ego, pannę Adę Fanshawe. Jest to niewiasta o dość przykrym usposobieniu, zwłaszcza do Tuppence odnosi się fatalnie, więc ta większą część wizyty spędza we wspólnym pokoju, konwersując z sympatyczną pensjonariuszką, panią Lancaster. Staruszka opowiada dziwne rzeczy o dziecku, które rzekomo od lat spoczywa za kominkiem, co zostaje złożone na karb jej chorobliwych fantazji. Przez wszystkich, rzecz jasna, tylko nie przez Tuppence, której wciąż się zdaje, że kobieta chciała jej przekazać jakąś ważną informację. To poczucie wzmaga się jeszcze bardziej, gdy parę tygodni później ciotka Ada umiera we śnie, a wśród jej rzeczy Beresfordowie znajdują obrazek podarowany jej właśnie przez panią Lancaster (którą – jak się okazuje – właśnie odebrali ze „Słonecznych Wzgórz” krewni, raptem pragnący z nią zamieszkać). Przedstawiony na nim pejzaż wydaje się Tuppence znajomy, a fakt, że w żaden sposób nie udaje jej się skontaktować z poprzednią właścicielką dzieła, tylko utwierdza ją w przekonaniu, że jest na tropie jakiejś tajemnicy. A stąd tylko krok do znalezienia się w niebezpieczeństwie, zwłaszcza, że podczas poszukiwań malowniczego domu nad kanałem nie towarzyszy jej mąż, biorący w tym czasie udział w bardzo ważnej (przynajmniej dla organizatorów) konferencji…

Podobnie jak i w poprzednich tomach cyklu, fabuła balansuje na styku sensacji (ale już nie powieści szpiegowskiej, raczej thrillera) i kryminału. Rozwiązanie okazuje się znacznie bardziej zaskakujące, niż by się można spodziewać, może dlatego, że jest nieco przekombinowane i łączy w sobie aż dwa różne wątki, w których pod koniec można się trochę pogubić.

Ale w sumie nie dla intrygi kryminalnej wracam do tego cyklu z przyjemnością, nie dla zdolności detektywistycznych państwa Beresfordów (bo też, zwłaszcza jeśli chodzi o Tuppence, są one raczej kombinacją ciekawości, swoistego tupetu i szczęścia), ale dla nich samych. Ta „zwyczajna para w podeszłym wieku”[4] (w oryginale zastosowany tu przymiotnik to „elderly”, który po polsku można wyrazić także jako „starszy”, co ma wydźwięk bardziej neutralny, a w tym kontekście zdecydowanie bliższy sytuacji. Nb. jedyna poza tym niezręczność translatorska także dotyczy bezpośrednio Beresfordów, a konkretnie Tuppence, o której i do której znajomi Tommy’ego mówią „pani Tommy”[5]. W naszym języku tego rodzaju zwrot kompletnie nie ma sensu. Angielskie „Mrs” z dodatkiem imienia męskiego – po polsku tłumaczone z przyrostkiem „-owa” – to stara forma dzierżawcza, występująca głównie w literaturze i dokumentach do połowy XX wieku, choć i dziś jeszcze można spotkać na przykład „panią Michałową” w serialu „Ranczo”. Tuppence zatem winna być dla znajomych „panią Tomaszową”, a bardziej poufale – „panią Tomciową”) jest zwyczajnie urocza, zwłaszcza gdy zaczyna jeden z tych swoich dialogów, pełnych swoistego humoru, ale też wzajemnego zrozumienia i tolerancji, ot, jak ten po pogrzebie ciotki Ady:
„— Doprawdy, Tuppence, nie wiedziałem, że pogrzeb może cię wprawić w taki rozrywkowy nastrój.
— Powiedziałam, że pogrzeby są smutne (…) ale chodziło mi tylko o takie jak ten dzisiejszy. Pogrzeby samotnych staruszków, których nikt nie żałuje. Sami starsi ludzie, mało kwiatów, prawie nikt nie płacze i nie pociąga nosem.
— Mógłbym pomyśleć, że łatwiej zniosłabyś mój.
— I tu się grubo mylisz. Twojego pogrzebu w ogóle nie biorę pod uwagę, a to dlatego, że znacznie bardziej wolę umrzeć pierwsza. Ale jeśli już przyjdzie mi w nim uczestniczyć, to zapewniam cię, że będzie to po prostu orgia żalu. Zabrałabym mnóstwo chusteczek…
— Z czarnymi obwódkami?
— Cóż, to akurat nie wpadło mi do głowy, ale to miły pomysł. Poza tym sama uroczystość jest śliczna, podnosi człowieka na duchu. Prawdziwy żal jest… prawdziwy. Czujesz się okropnie, ale coś ci to daje. Rozumiesz, jakbyś się dobrze wypocił.
— Doprawdy, Tuppence, te uwagi na temat mojego zgonu są w najgorszym guście. Lepiej zapomnijmy o pogrzebach.
— Zgoda. Zapomnijmy”[6].

Tylko dla tych dialogów sięgnę i po „Tajemnicę Wawrzynów”, choć już zostałam uprzedzona, że jest to jedna z najsłabszych powieści Lady Agathy.

[1] Agatha Christie, „Dom nad kanałem”, przeł. Anna Bańkowska, wyd. Prószyński i S-ka, 2001, s. 61.
[2] Tamże, s. 18
[3] Tamże, s. 49.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 96 i 152.
[6] Tamże, s. 26.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 744
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: