Dodany: 01.09.2017 15:47|Autor: kornwalia

Ciekawa biografia


Ten tytuł wpadł w moje ręce dość przypadkowo, ponieważ czytała go koleżanka, a że Lanzmann to reżyser znanego mi już "Shoah" - nie mogłam sobie odmówić takiej pokusy.

Nie czytam zbyt dużo wspomnień/autobiografii, więc nie wiem, na ile ta akurat była typowa lub nie. Autor zasadniczo zaczyna od dzieciństwa, a kończy na XXI wieku, jednak nieraz wybiega w przyszłość, cofa się do jakiegoś okresu, poświęca miejsce osobie, która w danym momencie była dla niego ważna. Występuje tu cała paleta sławnych ludzi, choćby Sartre (przyjaciel), Simone de Beauvoir (przez pewien okres partnerka, do samego końca przyjaciółka), Jean-Pierre Melville czy choćby Rywin (sic!). "Zając z Patagonii" wspaniale odmalowuje zwłaszcza czasy powojenne, potem 60., 70., specyfikę tamtego okresu. Autor podróżuje, głównie w celach zawodowych, i to daje mu okazje do śledzenia wielu wydarzeń politycznych. Można przeczytać tu sporo o polityce francuskiej i międzynarodowej (zwłaszcza o Bliskim Wschodzie). Lanzmann ma pozazdroszczenia godną pamięć, wręcz fotograficzną. Jako doświadczony dziennikarz potrafi pisać tak, że książka w sumie sama się czyta.

"brakowało najważniejszego - komór gazowych, śmierci w komorach gazowych, której nikt nigdy nie przeżył, żeby móc ją zrelacjonować. W dniu, kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że tematem mojego filmu będzie sama śmierć, śmierć, a nie przetrwanie, radykalna sprzeczność, ponieważ w jakimś sensie potwierdzająca niemożliwość przedsięwzięcia, w które się rzuciłem - umarli nie mogą mówić za umarłych"[1].

Nie ukrywam jednak, że mnie najbardziej interesował okres kręcenia "Shoah", słynnego filmu dokumentalnego, który poszerzył formułę tego gatunku, obrazu niezwykle ważnego dla Żydów, uważanego za arcydzieło, niepozostawiającego nikogo obojętnym - można to albo odrzucić, albo przyjąć, chyba nie ma stanów pośrednich. Zwłaszcza w Polsce "Shoah" już od swojej francuskiej premiery w 1985 roku budzi wiele kontrowersji, a najlepszym tego dowodem jest, że pierwszy raz pokazano go w publicznej telewizji bodajże dopiero w 2004 roku. Do teraz wystarczy rzucić okiem na dyskusje w polskim internecie (ale odradzam ten krok). Nie o tym jednak chcę pisać. Realizacji tego dokumentu Lanzmann poświęca sporo miejsca, opisuje kulisy jego powstawania, jak to się stało, że kręcił go około 12 lat, dlaczego jest taki długi (dziewięć i pół godziny). Opisywał osoby, które nie trafiły do ostatecznej wersji ze względu na kiepską jakość nagrania, opowiada jak dotarł do wielu z nich, jakie wrażenie zrobili na nim niemieccy zbrodniarze, a jakie komunistyczna Polska. Ujawnia, jak oszukiwał, żeby zdobyć nagranie (w przypadku nazistów), a także jak przyjęto ten obraz na świecie. Wszystko to jest naprawdę godne uwagi.

"Pamiętam, jak czytałem Moby Dicka na tarasie hotelu położonego na skalnej ostrodze na południe od Paestum. W dniu naszego wyjazdu nie mogłem się oderwać od opisu sargaskiego morza: »... w nieskończoność błękitne łany na żółtym morzu«. Nic nie liczyło się w porównaniu z doskonałością metafory, chciałem czytać dalej, pokłóciliśmy się, zrobiła mi awanturę"[2].

Wspomnienia te są jednak na tyle nieoczywiste i bywa, że przewrotne, iż w trakcie lektury mój stosunek do autora zmieniał się. Owszem, jest ciekawym człowiekiem, choć jeszcze ciekawsze okoliczności stawiał przed nim los. Widział wiele, poznał tak wielu oryginalnych ludzi. A jednak im dalej w las, tym zaczynał tracić moją sympatię. Nie, wcale nie od momentu opisywania "Shoah", to w ogóle nie stanowi dla mnie problemu. Po prostu wychodzi z niego, przepraszam, że tak to ujmę, stereotypowy Francuz - przekonany o własnej wyższości nad innymi. Do tego dołączają inne cechy jego charakteru - jest narcyzem i chwalipiętą, nie dostrzega czasem drugiego dna politycznego w podnóżach, które odbywał, nie wznosi się ponad własną ignorancję, no chyba że dotyczy to Izraela czy Algierii, ale to wynik tego, że te kwestie dotykały go osobiście. Czasem nie potrafi spojrzeć dalej niż na długość własnego nosa, do tego zbyt surowo ocenia ludzi, którzy epizodycznie pojawiają się w jego życiu. Jest tak przekonany o własnej wielkości i wręcz geniuszu, że to aż razi momentami. W pewnej chwili złapałam się na myśli "jakież on miał jednak łatwe życie". I kajam się, bo wiem, że to uproszczenie. Lanzmann działał we francuskiej partyzantce, nieraz przeżył chwile grozy, bywało, że klepał biedę. A jednak ukazuje się to, gdy styka się z ludźmi z innych krajów, że on jednak był cholernym szczęściarzem, który nie pojmuje, że nie każdemu trafia się możliwość rozwoju, nie ze względu na brak predyspozycji, ale ze względu na okoliczności zewnętrzne. Obawiam się, że i ja jestem trochę za surowa wobec niego... biję się więc w pierś, a książkę polecam!

"Od chwili kiedy przekonałem sam siebie, że nie będzie ani archiwów, ani indywidualnych historii, że żywi ustąpią miejsca zmarłym i będą ich rzecznikami, że nie będzie żadnego "ja", jakkolwiek fantastyczne, pociągające, odbiegające od normy mogłyby być takie czy inne losy, lecz że przeciwnie, film ma mieć rygorystyczną formę, [...] która opowie o losie całego narodu i jego heroldowie - niepamiętający o sobie, w najwyższym stopniu świadomi tego, czego wymaga od nich obowiązek przekazu, będą się wypowiadać w imieniu wszystkich, uznając sprawę własnego przetrwania za nieważną, ubogą anegdotę, bo przecież oni też powinni byli umrzeć - i dlatego bardziej są dla mnie »duchami« niż ocalonymi - zacząłem walczyć [...]"[3].

[recenzję zamieściłam wcześniej na swoim blogu]

---
[1] Claude Lanzmann, "Zając z Patagonii", przeł. Maryna Ochab, Czarne 2010, s. 402.
[2] Tamże, s. 232.
[3] Tamże, s. 406.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 82
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: