Dodany: 22.08.2017 11:06|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Książka: Powtórka
Woźniak Marcel

2 osoby polecają ten tekst.

Przydałaby się powtórka… pod okiem dobrego redaktora



Recenzent: Dorota Tukaj


Wybór nowej lektury nie zawsze bywa sprawą łatwą, zwłaszcza jeśli czytelnik jest cokolwiek wybredny; żeby się nie narażać na konieczność przeczytania książki słabej, czy nawet nie słabej, ale po prostu niespełniającej naszych wymagań, najlepiej poczekać na opinie krytyków i/lub innych czytelników. Wiadomo co prawda, że de gustibus non est disputandum, ale skoro kilkanaścioro recenzentów woła jednym głosem „to jest to!”, trudno uwierzyć, że może być inaczej. Tak właśnie ma się sprawa w przypadku pierwszej opublikowanej powieści toruńskiego dziennikarza i scenarzysty filmowego, Marcela Woźniaka. Blogerzy są jednomyślni: „Jego debiut kryminalny to bardzo wysoko postawiona poprzeczka”[1]; „znajdziemy tu nieprzewidywalną historię, fascynujących bohaterów, logiczny i prawdopodobny ciąg zdarzeń, oraz ten wyjątkowy, męski, mroczny i zarazem fascynujący klimat miejskiej opowieści ze zbrodnią w tle, który udaje się stworzyć tylko najlepszym z autorów literatury kryminalnej. Dodatkowo uświadczymy tu także rzadko spotykanego w tym gatunku piękna współczesnego języka”[2]; „forma i styl autora sprawiają, że dzięki tej książce kryminał miejski osiąga nowy poziom (…). To książka, którą można delektować się na poziomie opisów, dialogów, metafor i ciętych ripost!”[3]; „Woźniak dopracował swoją powieść w najdrobniejszych szczegółach. Zachwyca stylem i językiem”[4]…

Po takich zachętach nie pozostaje nic innego, tylko przystąpić do czytania powieści, będącej pierwszym tomem zaplanowanego przez autora cyklu kryminalnego z akcją osadzoną w Toruniu (w nocie wydawcy o kolejnych częściach nie ma mowy, ale na skrzydełku zamieszczono fotografie okładek dwóch książek, zatytułowanych „Mgnienie” i „Otchłań”, stylistyką wyraźnie nawiązujących do grafiki z „Powtórki”. A po doczytaniu do ostatniej strony można być pewnym, że ciąg dalszy musi nastąpić).

Już pierwsza scena sygnalizuje, że będzie krwawo i mrocznie, kolejna wzmaga to wrażenie. Niebezpodstawnie, bo oto dzień po imprezie pożegnalnej na cześć odchodzącego na emeryturę kolegi toruńscy kryminalni zostają postawieni na nogi przez przerażonego mężczyznę, który w automacie do sprzedaży zniczy nagrobnych znalazł odcięty palec. Sprawdzając, zgodnie z sugestią tajemniczej kobiety w czerni, opustoszałe zabudowania przemysłowe nieopodal cmentarza, aspirant Tomasz Żółtko odkrywa ciało młodej kobiety; już pobieżne oględziny sugerują, że padła ona ofiarą psychopaty-sadysty. Odkryte później szczegóły pozwalają wysnuć jeszcze bardziej przerażające wnioski: morderca w czytelny sposób nawiązał do słynnej sprawy sprzed mniej więcej 30 lat, kiedy to młody praktykant policyjny Leon Brodzki i jego ojciec Franciszek doprowadzili do ujęcia i skazania podobnego zwyrodnialca. Brodzki zostaje poproszony… nie, zmuszony do powrotu do pracy i poprowadzenia śledztwa (komendant Halicki stawia mu ultimatum: albo weźmiesz tę sprawę, „albo pożegnasz się z emeryturą i przywilejami”[5]. Tyle że, jeśli się nie mylę, niemożliwe jest cofnięcie decyzji o przyznaniu emerytury. Emeryt może, owszem, utracić do niej prawo, jeśli zostanie skazany za umyślne przestępstwo popełnione podczas pracy w policji, ale przecież tu taki przypadek nie zachodzi. A gdyby nawet ktoś chciał oskarżyć Leona o współudział w wykroczeniu, jakiego przypuszczalnie dopuścił się Franciszek przy owym dawnym śledztwie, przeszkodę stanowiłyby przepisy dotyczące przedawnienia).

Aby móc rozwiązać zagadkę śmierci Laury Mostowicz, Leon musi wrócić do tamtej strasznej historii sprzed lat, już bez pomocy ojca, bo ten, dotknięty demencją, dożywa swoich dni w domu opieki. Gdyby chodziło o zwykłego naśladowcę, byłoby może łatwiej – ale wkrótce staje się jasne, że morderca dziewczyny ma się za sędziego i mściciela w jednej osobie; już przygotował całą diaboliczną grę, do której zamierza wciągnąć nie tylko Brodzkiego…

Czy rzeczywiście ta opowieść może sprawić, że „z całą pewnością nazwisko autora, dotąd zupełnie nieznane, zapisze się w naszej świadomości na dłużej”[6]? Odpowiedź będzie nieco pokrętna: to zależy od mechanizmu, który u danego czytelnika powoduje, że zapamiętuje on danego pisarza. Dla jednych ważna jest akcja, jak się potocznie mawia, „wciskająca w fotel” tempem i niesamowitymi zwrotami, dla innych – jak najbardziej udziwniona intryga, jeszcze inni zwracają uwagę na spektakularnych bohaterów, na barwnie opisane miejsca akcji, na kunsztowny język, na ciekawie nakreślone tło społeczno-obyczajowe, a są i tacy, którym wbijają się w pamięć twórcy tekstów sprawiających przy czytaniu największe męczarnie. W tym przypadku istnieją szanse, że Marcela Woźniaka zachowają w pamięci co najmniej dwie z wymienionych grup.

Bo rzeczywiście, udało mu się stworzyć mroczną i krwawą intrygę, a na koniec spowodować u czytelnika gwałtowny wyrzut adrenaliny. Co prawda – za wyjątkiem pewnej wiadomości przekazanej Leonowi przez psychopatę w ekstremalnie oryginalny sposób – trudno w fabule znaleźć element, którego by już kiedyś ktoś nie wykorzystał, ale też trudno to traktować jako zarzut; biorąc pod uwagę liczbę wydawanych na świecie kryminałów i thrillerów, należałoby się raczej dziwić, że wtórność trafia się aż tak rzadko… Gdyby szukać podobieństw, ten typ pisania plasuje autora zdecydowanie bliżej twórców amerykańskich (na przykład Cornwell, Pattersona, Kellermana) niż brytyjskich, rosyjskich czy skandynawskich, choć i u tych ostatnich trafia się duże zagęszczenie okrucieństwa i brutalności.

Krew leje się obficie – nie tylko za sprawą bezwzględnego zbrodniarza-sadysty, ale i w sytuacjach, nazwijmy je tak, pobocznych (napaść kiboli na Leona, starcie Tomasza z lokalnym elementem przestępczym mniejszego kalibru) – a mocne słowa padają nader gęsto, tak gęsto, że mimo woli ogarnia czytelnika tęsknota za kryminałami, w których najpaskudniejszym przekleństwem wypowiadanym przez policjanta/detektywa jest „do diabła!”. I w których jeśli zostaje uchylony rąbek tajemnicy życia osobistego głównego bohatera, to z całą pewnością nie ukazuje jego alkowy i wykonywanych tam czynności.

Podobnie ma się sprawa z humorem; szczypta tej przyprawy żadnemu kryminałowi jeszcze nie zaszkodziła, podobnie jak szczypta pieprzu żadnemu rosołowi, gdy jednak zamiast odrobiny sypniemy całą łyżkę… Ciepła autoironia wzmianki o toruńskich pisarzach, zagadujących policjantów w poszukiwaniu ciekawych wątków do kryminałów, dodaje opowieści smaku. Ale po co się silić na dowcip w opisie wypadku tramwajowego spowodowanego przez uciekającego przestępcę? Po co rozmowę dwóch funkcjonariuszy, z których jeden i tak już jest postacią dostatecznie karykaturalną, ubarwiać taką mało apetyczną scenką:

„Gdy komendant wyjął urządzenie z marynarki, zorientował się, że w tej samej kieszeni trzymał materiałową chusteczkę, której nie oszczędzał przez ostatnie dni.
– Kurwa mać – przeklął i zaczął wycierać wciąż dzwoniący telefon o obrus.
– Mmm – zamruczał Brodzki na widok flegmy”[7]???

Uważny czytelnik dopatrzy się też w całej historii kilku drobnych niedociągnięć merytorycznych i fabularnych:

Praktycznie nie ma możliwości, by na oddział intensywnej terapii i patologii noworodka wszedł bez wiedzy personelu ktokolwiek inny niż członkowie tegoż personelu – którzy tworzą zwykle zgrany zespół, więc natychmiast zauważyliby między sobą kogoś obcego – i najbliższej rodziny małych pacjentów.
Krwotok wewnętrzny nie może nastąpić „w okolicach płuc”[8] – chodzi albo o płuco/płuca, albo o inne określone miejsce/narząd klatki piersiowej.
Podczas analizy sprawy sprzed lat dowiadujemy się, że żona mordercy „do końca opowiadała, jakim to był dobrym i kochającym mężem i ojcem”[9], choć już wiemy, że do momentu, gdy został skazany i stracony, nikt nawet nie wiedział, iże kobieta jest w ciąży.
Jeśli w toku sprawy pada określone nazwisko, niemożliwe, by doświadczony policjant się nie zorientował, że już zna osobę, która się tak nazywa. Jeśli nikt takiego spostrzeżenia nie czyni, najwyraźniej dana osoba nie nosi nazwiska ani ojca, ani matki; należałoby zatem sądzić, że albo w pewnym momencie matka wystąpiła o urzędową zmianę nazwiska dziecka, albo zrobiłó to ono samo, będąc już dorosłym człowiekiem. A adnotacja o tym musiałaby znajdować się w dokumentach, o czym jednak autor nie wspomina.

Gdyby były to jedyne mankamenty, z nawiązką zrównoważyłoby je precyzyjne przedstawienie sceny wydarzeń, u każdego, kto był w Toruniu, natychmiast przywołujące obrazy znanych miejsc, i piękny portret pewnej prawdziwej osobistości – nieżyjącego już dziś taksówkarza, który przez pół wieku woził po mieście torunian i przybyszów, dając się zapamiętać jako doskonały kierowca i dżentelmen.

Niestety, strona techniczna powieści pozostawia bardzo wiele do życzenia. Niezmiennie się w takich przypadkach zastanawiam, co robiły osoby odpowiedzialne w wydawnictwie za redakcję i korektę, bo o ile można im darować literówki, to już z całą pewnością nie ewidentne błędy ortograficzne („chojnie obdarzony”[10]) i stylistycznych („Z drogi widać było rozlewisko, z którego wystawały drewniane znaczniki, wystające z wody”[11]) ani kolokwializmy w narracji („facet w dłuższych włosach”[12], „mężczyzna w wąsach”[13], „pies lizał go po mordzie”[14]); powinny też zwrócić uwagę na konflikt podmiotów („rzucił do siebie policjant i spojrzał na lekarza. Stał w białym kitlu i ciemnych butach”[15]), na niewydarzone, nielogiczne opisy („Mocne dłonie, szczupłe, ale twarde jak stal ramiona i gruba szyja tworzyły mieszankę brutala i dobrego ojca”[16]; „Mężczyzna nie miał brwi, więc czubek głowy przelewał się w stronę szerokiego czoła, a to – do głęboko zapadniętych oczodołów, skrywających nieobecny wzrok mordercy”[17]) i na zdania, które w zamyśle miały dodać tekstowi wyrazu, ale na skutek użycia niewłaściwych środków stylistycznych wypadły wręcz groteskowo śmiesznie („Małe rączki i nogi, mała głowa i ogólna bezbronność wypisane były na nim wielkimi literami”[18]; „Jego szyja, naprężona jak cięciwa tatarskiego łuku, gotowa była rzucić się do gardła każdemu, kto mu się sprzeciwi”[19]).

Entuzjastyczne życzenie jednej z recenzentek – „oby takich debiutów było na naszym podwórku jak najwięcej, gdyż to właśnie one podnoszą poziom polskiej literatury”[20] – należałoby więc nieco przeformułować: oby wszystkie takie debiuty miały szczęście do doświadczonych (i wymagających) redaktorów, bo jeśli nie, poziom polskiej literatury raczej się spektakularnie nie podniesie…


---
[1] Damianoo, „»Powtórka« – Marcel Woźniak”, blog Damianoo Czyta, wpis z dn. 05.06.2017.
[3] Dominika Matuła, „»Powtórka«, czyli kiedy historia kryminalna zatacza krąg”, Portal Kryminalny, recenzja z dn. 23.06.2017.
[4] Monika Niedźwiedź, „»Powtórka« – Marcel Woźniak. Okiem Moniki”, blog Lustro Rzeczywistości, wpis z dn. 7.02.2017.
[5] Marcel Woźniak, „Powtórka”, wyd. Czwarta Strona, 2017, s. 110.
[6] Artur G. Kamiński, „Marcel Woźniak – »Powtórka«”, blog Koominek, wpis z dn. 25.07.2017.
[7] Marcel Woźniak, dz. cyt., s. 222.
[8] Tamże, s. 416.
[9] Tamże, s. 239.
[10] Tamże, s. 210.
[11] Tamże, s. 340.
[12] Tamże, s. 79.
[13] Tamże, s. 111.
[14] Tamże, s. 171.
[15] Tamże, s. 427.
[16] Tamże, s. 18.
[17] Tamże, s. 205.
[18] Tamże, s. 56.
[19] Tamże, s. 71.
[20] Urszula Janiszyn, „»Powtórka«. Marcel Woźniak. Czwarta Strona 2017”, portal Opętani Czytaniem, recenzja z dn. 14.06.2017.





Autor: Marcel Woźniak
Tytuł: Powtórka
Wydawnictwo: Czwarta Strona 2017
Liczba stron: 464

Ocena recenzenta: 2,5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 823
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: