Dodany: 08.08.2017 13:31|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Panie Mróz… mamy problem!



Recenzentka: Marta Rojewska (atram_ent)


Po raz pierwszy będę pisać recenzję na bieżąco. Skłoniła mnie do tego sama książka, która mniej więcej po jednej czwartej całości zaczyna, delikatnie mówiąc, mnie irytować.

Pierwszych 150 stron

Zacznijmy od fabuły. Filip i Aneta są zaręczeni, w przedślubną podróż wybierali się do Ziemi Świętej. Z powodu pracy, a raczej groźby jej utraty, mężczyzna zostaje, dziewczyna leci sama. W środku nocy do Filipa dzwoni jego ojciec z wiadomością, że jej samolot zniknął z radarów. W ciągu kilku kolejnych godzin pojawiają się sygnały z lokalizacją zaginionej maszyny – jest jednak niemożliwe, by były prawdziwe, bowiem układają się w kształt heksagramu. Media dochodzą do wniosku, że to cyberatak. Filip od razu po uzyskaniu informacji o zdarzeniu próbuje dodzwonić się do Anety – w słuchawce słyszy własny głos mówiący w nieznanym mu języku. Później uświadamia sobie, że chodzi o fragment Księgi Rodzaju po łacinie. Następuje poszukiwanie znaczenia tych słów oraz kolejnych symboli, powiązań i wydarzeń. Mężczyzna dochodzi ostatecznie do wniosku, że katastrofa ma związek z wypadkiem samolotu japońskich linii lotniczych z 1985 roku (symbol lotu JAL 123). W ustalaniu tego pomaga mu najpierw ojciec, potem siostra Anety – Kinga. Jeszcze jedno: Filip miał zamiar zostać księdzem – jednak udzielając jako wikariusz ślubu Kindze i jej mężowi doszedł do wniosku, że nim nie zostanie. Pyk… i już jest narzeczonym Anety (szczegółów jak dotąd w książce brak). Wracając do wydarzeń bieżących: w międzyczasie okazuje się, iż po pierwsze, ojciec bohatera nie żyje od roku; po drugie, z mieszkania zniknęły wszystkie symbole religijne, elementy jego dawnego życia (np. koloratka); po trzecie, każde wspomnienie o Bogu czy Jezusie powoduje u niego mdłości, zaś próba modlitwy kończy się masywnymi wymiotami czarną mazią i utratą przytomności; po czwarte, pamięta (sic!) on wydarzenia z lotu JAL 123. Motywem przewodnim stają się demony, które albo go nawiedzają, albo odwiedzają pod postacią kogoś innego. Kinga bezgranicznie wierzy we wszystko, co Filip mówi i pomaga mu w „śledztwie”. Na tym może poprzestańmy, by nie zdradzać zbyt dużo.

Lista uwag i irytujących elementów:

1. Uzasadnienie, dlaczego narzeczona poleciała sama w podróż przedślubną jest co najmniej niedopracowane. W normalnym życiu zazwyczaj można wycieczkę „przebukować” na inny termin, ale OK, może się nie dało. Problem jest głębszy: zaraz po wypadku przełożony Filipa entuzjastycznie daje mu urlop, ponoć dlatego, że „zwęszył okazję do zrobienia dobrego PR-u”[1]. Hm… czy przypadkiem bohaterowi chwilę wcześniej nie groziło zwolnienie? Po drugie: jest on szeregowym pracownikiem działu rejestracji pojazdów we wrocławskim urzędzie. Gdzie ten PR, ja się pytam…?
2. Filip w ciągu jednej nocy zdołał prześledzić większą część przypadków katastrof lotniczych. Potem ot, tak żongluje w kolejnych rozmowach symbolami lotów, liczbami, datami i faktami. Nie jestem pewna, czy w sytuacji utraty ukochanej osoby człowiek jest w stanie w kilka godzin dokonać tak pogłębionego studium przypadku. Jednocześnie nie potrafi znaleźć na mapie kolejnych punktów lokalizacji samolotu – tak ogólnych jak przestrzeń powietrzna Etiopii lub Morze Śródziemne między Sycylią a Libią. Mam niejasne wrażenie, że to wiedza na poziomie szkoły podstawowej lub gimnazjum.
3. Mimochodem pojawia się informacja o kolejnym zaginionym samolocie, ale przez następne kilkadziesiąt stron ten wątek nie zostaje poruszony ani użyty do czegokolwiek[2].
4. Filip nie pije alkoholu, ale herbatę „z prądem” już tak.
5. Wątek uczuciowy: pomiędzy kolejnymi zdarzeniami dowiadujemy się, że Filip jest jakby zakochany w Kindze, ale zamierza ożenić się z jej siostrą. Chyba w charakterze zastępstwa, choć zapewnia, że Anetę oczywiście kocha. Oczywiście. I dlatego dostaje „motyli w brzuchu” (uspokajam: to nie cytat, tylko moja interpretacja), kiedy Kinga bierze go za rękę (w trakcie mniej lub bardziej emocjonujących wydarzeń). Trochę to infantylne. Zwłaszcza w środku walki z demonem.
6. Narracja pierwszoosobowa: wyjątkowo uzasadniona, bo pewne zdarzenia łatwiej opisać z punktu widzenia głównego bohatera, jednak jeśli autor książki postanawia zastosować tzw. „cliffhanger” na końcu niemal każdego rozdziału, to już coś tu zaczyna zgrzytać.
7. Wisienka na torcie. W „Posłowiu” (które przejrzałam w trakcie lektury powieści, bo fabuła była tak porywająca) czytamy: „Moje początkowe założenie było proste i niewinne – chciałem napisać książkę, która sprawi, że sam się wystraszę. […] Po raz pierwszy podczas pracy nad książką zdarzyło mi się obudzić w środku nocy z przerażeniem, mając jeszcze przed oczami sceny, nad którymi pracowałem za dnia. Mam nadzieję, że podobne przeżycia nie towarzyszyły Ci podczas lektury. A zarazem, że chociaż raz udało mi się przestraszyć Cię choćby trochę”[3]. No więc: kategorycznie nie. Pierwszych 150 stron jest po prostu… nudne. Mróz pisze o swoich inspiracjach (Stephen King i horrory religijne) oraz „researchu”, który przeprowadził (literatura o egzorcyzmach itp.). Na usta cisną mi się słowa „słaby” i „imitacja”. Wracam do lektury.

Kolejnych 200 stron

Sytuacja nie ulega zmianie – ani jeśli chodzi o tempo, ani o skalę emocji, ani o rozwój akcji.

Lista uwag i irytujących elementów:

1. Po 70 stronach wróciliśmy do wątku drugiego zaginionego samolotu.
2. „Wow!” (jak mawiają dzieci), w okolicach 180 strony Kinga wreszcie się zdenerwowała i uznała, że coś jest nie tak. Nawet więcej, dopuściła możliwość, że część tego wszystkiego to mogą być urojenia Filipa. Zastanawiałam się, jak długo będzie tak bezgranicznie mu wierzyć. Dwie strony dalej: niestety nieufność trwała tylko króciutką chwilę.
3. Rzecz dzieje się w knajpce. W obliczu informacji o lądującym samolocie (tym zaginionym) wszyscy zaczynają szukać intensywnie w Internecie informacji i filmików, co powoduje, że dochodzi do przeciążenia Wi-Fi. Kinga i Filip wracają do mieszkania, bo tu niczego się nie dowiedzą. „Wszyscy w okolicy próbują się czegoś dowiedzieć” i „Cały glob obserwował to, co działo się na płycie lotniska…”[4]. Pachnie to lekką przesadą; ma niby budować napięcie, ale nie wydaje się prawdopodobne. Wiadomo po różnych zdarzeniach w ostatnich latach (atakach terrorystycznych, ślubach królewskich, katastrofach spowodowanych przez człowieka i naturę), że można mówić o zainteresowaniu, ale nie masowej fascynacji i lekkim przeciążeniu, ale nie paraliżu!
4. „Ludzkość zdawała się stopniowo dzielić na trzy oddalające się, coraz bardziej nieprzychylne sobie obozy. Pierwszy składał się głównie z katolików, którzy odrzucali Istniejącego i twierdzili, że jest oszustem. Drugi z chrześcijan, którzy przyjmowali jego przyjście jako paruzję…”[5]. Katolicy są chrześcijanami.

Ostatnie 100 stron

1. Najlepszy, polecany przez Watykan specjalista od egzorcyzmów, który po latach walk z niezliczoną liczbą demonów zaszył się na obrzeżach miasta w Ameryce Łacińskiej, ma… około trzydziestu lat. I takich niespójności czy lekkich zgrzytów jest w książce mnóstwo.
2. Jeden zwrot akcji. Może nie porywający, ale wreszcie jakiś element zaskoczenia.
3. No i wreszcie zakończenie. W zasadzie…. dobre, jednak chyba nie zatrze złego wrażenia z lektury pierwszych 400 stron tej książki. No, ale niech będzie – pół oceny w górę.

Uwagi ogólne i końcowe:

1. Połączenie Dana Browna z książkami z rodzaju „paranormal activity”… a tak, bo teoretycznie „Czarna Madonna” ma być horrorem. Wracając do cytowanego wcześniej fragmentu „Posłowia” – niestety nie bałam się ani przez moment (i nie chodzi o kwestię odporności; np. horrorów w telewizji z zasady unikam – bo to nie na moje nerwy). „Szalejące” demony (czy wyklinający niecenzuralnymi słowy Boga demon naprawdę ma przerażać? naprawdę?!) przyjęłam ze stoickim spokojem, a doświadczanie torsjami i szaleńczymi uśmiechami opętanego Filipa miało takie tempo, że równie dobrze mogłam w połowie sceny odłożyć książkę, pójść zrobić herbatę, wrócić i ewentualnie sprawdzić, czy już skończyli i może jednak zacznie się coś wreszcie dziać. Ani to krwiożercze, ani zaskakujące, ani zapierające dech w piersiach.
2. Mróz ma tendencję do posługiwania się krótkimi zdaniami, takim trochę szarpanym stylem (nie umiem tego inaczej określić), który do serii o Joannie Chyłce pasuje, ale tutaj jest nieco męczący.
3. Strony czytało mi się nie-wiadomo-kiedy (co częściowo ma związek z dość dużym rozmiarem czcionki), ale całość się… dłużyła. Mało to racjonalne, bo powieść tego rodzaju powinna sprawiać, że wykres przeżywanych emocji wygląda jak EKG osoby z arytmią, a nie jak horyzont nad morzem. Prawdopodobnie ma to związek z zastosowaniem wspomnianej już narracji pierwszoosobowej – jeśli wydarzenia, które ponoć spowodowały wielkie poruszenie na całym świecie, widzimy z perspektywy jednej osoby, ponadto pojawiają się jeszcze cztery inne postaci, a miejscem akcji jest w zasadzie mieszkanie Filipa lub Kingi, czasem jakieś inne miejsce (do policzenia na palcach jednej ręki), siłą rzeczy mamy wrażenie, że oglądamy „mikroświat” i skala wydarzeń do nas nie dociera. W zasadzie są to niekończące się rozmowy przy earl greyu.
4. Jestem zachwycona okładką (jakkolwiek to kwestia gustu).
5. Powieść oparta została na tematyce religijnej, a jej główny motyw stanowi Apokalipsa według św. Jana. Opis z okładki w zasadzie nic nie mówi o jej prawdziwym charakterze i jest wręcz mylący.
6. Wróćmy jeszcze do „Posłowia”: „Nigdy więcej – napisałem Monice, mojej redaktorce, kiedy wspomniałem, że kończę pracę nad »Czarną Madonną«. Zaczynając pisać tę książkę, nie miałem pojęcia, jak głęboki niepokój we mnie wywoła. Jak wiele strun w duszy zadrga mi niepokojąco, grając ponury, smutny nokturn”[6]. Słusznie, Szanowny Autorze, nigdy więcej proszę tego nie robić. Ja osobiście z wielką niecierpliwością czekam na premierę pańskiego „Oskarżenia”, ale kolejnej powieści w stylu „Madonny” już nie chcę czytać.


---
[1] Remigiusz Mróz, „Czarna Madonna”, wyd. Czwarta Strona 2017, s. 39.
[2] Zob. tamże, s. 86.
[3] Tamże, s. 459-460.
[4] Tamże, s. 204, 205.
[5] Tamże, s. 291.
[6] Tamże, s. 459.





Autor: Remigiusz Mróz
Tytuł: Czarna Madonna
Wydawca: Czwarta Strona, 2017
Liczba stron: 460

Ocena recenzenta: 3/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2911
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 4
Użytkownik: atram_ent 08.08.2017 20:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzentka: Marta Roje... | UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki
Małe sprostowanie do "Pierwszych 150 stron" punkt 2., bo gdzieś miedzy moim zirytowanym pisaniem, a pracą biblionetkowej korektorki zgubił się sens. Filip nie tyle ma problem ze znalezieniem na mapie tych miejsc, co ich zwizualizowaniem w głowie - musi zobaczyć je na Google Maps. Przy czym to nie są lokalizacje na zasadzie 4 km i 537 metrów na południowy wschód od Abu Ajurah.
I jeszcze jedno: uprzejmie proszę o komentarze z Waszymi odczuciami odnośnie tej książki, bo zastanawiam się czy moje odczucia są jednostkowe, czy mamy większy problem.
Użytkownik: sowa 08.08.2017 21:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Małe sprostowanie do "Pie... | atram_ent
A, to przepraszam. Ale sformułowanie było niejasne, a o wizualizowaniu w głowie ani słowa. Podrzuć, proszę, sformułowanie, które będzie zarówno satysfakcjonujące dla Ciebie, jak i zrozumiałe dla czytelnika, zamienię :-).
Użytkownik: Anna125 08.08.2017 22:41 napisał(a):
Odpowiedź na: A, to przepraszam. Ale sf... | sowa
Out pf topic. Witaj z powrotem Sowo :))).
Użytkownik: sowa 09.08.2017 02:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Out pf topic. Witaj z pow... | Anna125
:-)))
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: