Dodany: 07.03.2017 22:03|Autor: zsiaduemleko

Książka: Anglicy na pokładzie
Kneale Matthew

2 osoby polecają ten tekst.

O ulubionym wyrażeniu Mańczyków


No dobra, napisałem cały akapit wstępu na temat najbardziej wyróżniającej cechy "Anglików na pokładzie" – czyli grupy aż dwudziestu jeden tłumaczy pracujących nad przekładem – ale nie przeszedł on mojej prywatnej kontroli jakości, więc go skasowałem. I zacznę od nowa (zaś do kwestii przekładu wrócę później). Nie ma gwarancji, że za drugim razem pisanie wstępu wyjdzie mi lepiej, a nawet jestem prawie pewien, że wyjdzie gorzej i pojawią się pytania w stylu: gdzie tym razem się podziała weryfikacja jakości i skoro teraz jest tak kiepsko, to jak słabe musiało być pierwsze podejście? Ale nie doceni daru ani pracy dowolnego pisarza ten, kto sam nie spróbuje napisać choćby notki na bloga i nie dostrzeże, jakie to bywa trudne i wymagające skupienia. Trochę samokrytyki również nie zaszkodzi, bo skoro chcesz mieć porządek na strychu, zacznij od piwnicy. A teraz do rzeczy, nie przyszliśmy tutaj przecież po prawdy o życiu w stylu Coelho ani po moje prywatne, pożałowania godne rozterki. W zamian dostaniemy Anglików. I pokład. Po czym umieścimy pierwszych na drugim, co już nam da zalążek powieści marynistycznej, a może nawet przygodowej. Dzieło Kneale’a ma jeszcze innych bohaterów poza Anglikami i pokładem, ale od czegoś zacząć musiałem. To przypominało żmudne holowanie statku z zatoki na pełne morze. Teraz stawiam żagle i samo popłynie. No, prawie.

Zastanawialiście się kiedyś, że skoro Bóg stworzył Ziemię. a następnie umieścił na niej Raj, to w którym miejscu na naszej planecie on się niby znajdował? We współczesnym sensie: co należałoby wklepać w nawigację, by nas pokierowała do miejsca zwanego kiedyś Edenem? Bo ja się nie zastanawiałem. Ale jeszcze w połowie XIX wieku były na Ziemi obszary, na których stopa cywilizowanego człowieka nie stanęła i ponoć debatowano intensywnie, czy w jednym z tych miejsc nie znajduje się przypadkiem biblijny Eden bądź pozostałości po nim.

Pewien angielski pastor uznaje więc, że Raj musi leżeć gdzieś w niezbadanym buszu Tasmanii, po czym zbiera dosyć nieprzeciętnych towarzyszy (tytułowi Anglicy) i ochoczo organizuje wyprawę poszukiwawczą. Ponieważ okoliczności niezbyt sprzyjają, ekipa pastora zmuszona jest wynająć prywatny statek kapitana Kewleya, a on zmuszony jest się na to zgodzić. Nowi pasażerowie nie zdają sobie jednak sprawy, że Sincerity – na której (tytułowym) pokładzie się znajdują – to łajba przemytnicza, po brzegi załadowana nielegalnym tytoniem oraz brandy, a cała załoga jest bandą sympatycznych kombinatorów z Wyspy Man. Ahoj przygodo!

Trzech Anglików na pokładzie (nie licząc "swiney") stanowi istne utrapienie dla kapitana Sincerity, ale nie powinniśmy grymasić, bo trwająca kilka miesięcy podróż rodzi mnóstwo problemów, zarówno zabawnych, jak i nieco bardziej poważnych oraz o emocjonalnym wydźwięku. Będzie więc czasem komediowo, a czasem dramatycznie. Zdarzy się trochę typowo morskich przygód tudzież awanturniczych perypetii. I nikt nie powinien narzekać na monotonię ani tym bardziej na morskie nudności (chyba że czyta na statku). Ale jeśli komuś tęskno za lądem, to z zadowoleniem przyjmie informację, że Matthew Kneale stara się poruszyć również nieco cięższy gatunkowo temat i wielokrotnie zabiera nas na Tasmanię, dokąd zmierzają przecież bohaterowie, na której od kilkudziesięciu lat trwa proces kolonizacji rodowitych Aborygenów. Narracja jest więc początkowo prowadzona dwutorowo, co w dużym stopniu gwarantuje powieści świeżość i różnorodność środowiska.

Jednak najwięcej urozmaicenia z pewnością wnosi koncepcja dwudziestu jeden narratorów, którym Kneale kolejno oddaje głos. Przekrój ich charakterów jest ogromny i różnią się oni w zasadzie wszystkim. Najwięcej do powiedzenia mają naturalnie kapitan statku Kewley oraz pastor Wilson, ale kroku starają się im dotrzymać dwaj angielscy towarzysze duchownego – doktor Potter oraz młody botanik Renshaw. O ile ten drugi to zwykły wałkoń i obibok, którego rodzice w zasadzie zmusili do wzięcia udziału w wyprawie, by nieco się usamodzielnił i zmężniał, o tyle doktor Potter jest postacią zaiste niepowtarzalną. Trapi go niezdrowa wręcz fascynacja rasami i narodami, snuje on radykalne tezy na temat wyższości rasy białej oraz rozdziela ją na kolejne typy, przydzielając im miejsce w hierarchii. Tej fiksacji nie sposób nazwać inaczej, jak tylko czystym rasizmem i naukowe podejście wcale tez Pottera nie łagodzi. Adolf Hitler był zwolennikiem podobnych opinii, więc panowie z pewnością przypadliby sobie do gustu.

Nie wolno mi zapomnieć o jeszcze jednym bohaterze. Peevay to rodowity mieszkaniec tasmańskiego buszu, którego – zasłaniając się jego dobrem – starano się pokojowo i po europejsku "uczłowieczyć" oraz wpoić mu wiarę w Boga. Aborygen jest bardzo sceptyczny i przywiązany do własnych tradycji, ale jednocześnie ciekawy świata "knypów" (białych ludzi). I choć to nie jedyny tubylec, który padł ofiarą kolonizacji, jako jedyny na tyle poznał język, by nam zdać relację z perspektywy własnej i swojego ludu. Próbuje zrozumieć, czego właściwie oczekują biali, a my zyskujemy dzięki temu wgląd w naturę nieporozumień między kolonizującymi i kolonizowanymi. Obie strony mają swoje racje, ale obie popełniają też błędy. Składnia zdań Peevaya jest nienaturalna, przypomina nieco tę mistrza Yody z „Gwiezdnych Wojen”, uparcie też oraz do znudzenia trzyma się on pewnych zwrotów. Określeń ładnych, których już się w zasadzie nie używa, ale powtarzanych na okrągło, wyraźnie wbitych mu do głowy siłą, wyedukowanych. Tam, gdzie brakuje mu wyrażenia, Aborygen posługuje się radosnym słowotwórstwem, choć pistolet nadal pozostaje dla niego kijem z piorunami, a słowa w rodzaju "pojeb", "ruchanie" i "pizda" to czarodziejskie zaklęcia, które skutecznie sprawiają, że knypy wpadają w szał.

Tym samym dochodzimy do wątku eksperymentalnego polskiego przekładu, za który odpowiada grupa dwudziestu jeden tłumaczy. I to nie dlatego, że jeden nie dał rady, więc musiał zawołać do pomocy kolegów i koleżanki. Po prostu wydawnictwo Wiatr od Morza wymyśliło, że tekst każdego z dwudziestu jeden narratorów opowieści przełoży inny tłumacz. Zapytany o opinię Matthew Kneale ponoć bez oporów zaaprobował pomysł i wyraził pełną zgodę, bo pewnie uznał, że w Polsce i tak zostanie sprzedanych około czterdziestu egzemplarzy jego książki, więc co za różnica. Muszę też wyznać, że liczba autorów przekładu jest, moim zdaniem, trochę naciągana, gdyż większość postaci ma pojedyncze oraz niewiele znaczące epizody, czasem wręcz kilkustronicowe, i więcej się nie pojawia. Obiektywnie patrząc, jedynie wyróżnioną przeze mnie piątkę bohaterów można z czystym sumieniem nazwać filarami "Anglików na pokładzie", ale przecież pięć to i tak dużo ponad średnią liczbę tłumaczy przypadających na powieść, która oscyluje pewnie w okolicach 1,0.

Nie ma wątpliwości, że zaangażowanie do przekładu tylu osób wpływa na różnorodność narracyjną powieści. Kolejnych zabierających głos bohaterów różni nie tylko styl wypowiedzi, ale też postawa moralna, poczucie humoru, wiedza i rodzaj ekspresji. Jest trochę narracji epistolarnej; są suche, rzeczowe i wręcz encyklopedyczne notatki rasisty Pottera; a także zabawna oraz rześka jak morska bryza relacja kapitana Kewleya, dla smaku przetykana dialektem anglo-mańskim, który pozwala na osiemnaście sposobów określić małe, wredne, opryskliwe kobiety. I pomimo takiego rozstrzału stylistycznego ani przez chwilę nie czułem, by "Anglikom na pokładzie" brakowało spójności. Jednocześnie wydaje mi się, że powieść dużo zyskuje w momencie, gdy statek dociera na Tasmanię i udaje się scalić dotychczas dwutorową narrację. Od tej chwili tempo akcji cieszy mocniej, historia absorbuje niby bardziej, a strony przewraca się jakby szybciej.

I warto pochłonąć całość. Nawet bardzo.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 444
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: