Zimowe góry
23.01.2011
Jadąc drogą 365 od północy ku Jeleniej Górze, przecina się dwa pasma Gór Kaczawskich – północne i południowe – to drugie jest bliższe miastu i kotlinie; to tam droga wspina się na Widok, ostatni szczyt przed stromym zjazdem serpentynami. Ilekroć przejeżdżam tamtędy, zatrzymuję samochód, wychodzę i podziwiam wspaniały, rozległy widok, od którego góra wzięła swoją nazwę. Dosłownie u stóp mam Kotlinę Jeleniogórską, miasto i wszystkie okoliczne osady, a na wprost niebieską ścianę Karkonoszy z doskonale widocznymi Śnieżką i Śnieżnymi Kotłami. Jeśli obniży się nieco wzrok, widać liczny drobiazg górski rozrzucony u stóp Śnieżki. Najpierw widzę Sokolika i Krzyżną, bliźniacze góry Rudaw, a przed nimi, niczym ich dziecko, malutką z tej odległości Łysą. Później szukam wzrokiem Skalnika wśród licznych gór za nimi, bliżej podnóża Śnieżki; to z niego w słoneczny ranek listopadowy patrzyłem na to właśnie miejsce – poprzez szerokość doliny. Na lewo od Sokolika szczerzą zęby ruiny zamku Bolczów, a jeszcze dalej faluje łagodnymi zboczami zielony masyw Gór Ołowianych. Daleko za nimi niebieszczą się inne pasma, gdzieś tam jest Trójgarb i Chełmiec. Na prawo, daleko, u krańca kotliny, w samym rogu, zamknięta z trzech stron górami siedzi Szklarska Poręba z dwiema swoimi – a poprzez wspomnienia i moimi - górami: Szrenicą kończącą Karkonosze, i Wysokim Kamieniem rozpoczynającym Izery.
Tuż obok, przy szosie, za metalową bramą, stoi domek z oknem pięterka otoczonym dużym balkonem, patrzącym wprost na Karkonosze. Podziwiając widok, zerkam też na to okno na piętrze, zazdroszcząc mieszkańcom tak wyjątkowego widoku. Wyobrażam sobie, że siedzę w fotelu zajęty czytaniem i czasami podnoszę głowę aby zobaczyć jak dzisiaj wygląda Śnieżka…
Samochód zostawiłem na parkingu przy stoku narciarskim, u stóp Łysej Góry, a gdy stanąłem przy domku, na szczycie Widoku, świtało. Śnieg miał odcień granatowy, świerki stały czarne, a pod lampami leżały koliste krążki światła błyszczącego bursztynem. Świateł z dolinie nie było widać. Wstawał styczniowy, mglisty dzień.
Za domem niebieski szlak skręcał w lewo, na otwartą przestrzeń rozległej łąki i prowadził ku majaczącej w oddali ścianie lasu. Było kilka minut po siódmej.
Plan miałem prosty: przez Skopiec i Ziemski Kopczyk dojść do Dudziarza na południowych stokach gór, blisko, bo około kilometra od drogi numer 3 biegnącej dnem doliny. Powrót tym samym niebieskim szlakiem. O ile jest to możliwe, wybieram powrót inną drogą, ale nie narzekam jeśli wypadnie mi wracać tą samą, bo przekonałem się wielokrotnie, iż góry widziane z drugiej strony są zupełnie inne i pokazujące wiele ukrytego wcześniej uroku.
Już pierwsze kilometry dobitnie pokazały mi trudności marszu po zasypanych śniegiem, niewidocznych nierównościach górskich ścieżek. Stopy co chwila wykręcały się na bok po postawieniu ich na jakimś niewidocznym kamieniu lub garbie, a nierzadko rozjeżdżały się na boki, zmuszając do bacznego obserwowania drogi przede mną i wybierania miejsc stawiania stóp. Podejścia były chyba mniej męczące od zejść, a to z powodu moich nóg chcących wyprzedzić mnie na opadających pochyłościach. Oczyma wyobraźni widziałem siebie siedzącego na pniaku ze skręconą kostką i czekającego na pomoc, a że nikogo tutaj nie było, kilka razy spojrzałem na telefon sprawdzając zasięg. Na ogół był. Na szczęście tylko raz nogi na tyle mi się rozjechały, że wstawałem z kolan.
Mgła, padający śnieg, świerki pysznie ubrane w grubą, szarosrebrzystą szadź, i cisza. Chrzęst lodu łamanego butami i cisza.
Gdy zatrzymałem się przy kępie jakichś uschniętych badyli pogrubiałych i wyładniałych warstwą misternie zrośniętych lodowych kryształków szadzi, usłyszałem szmer płynącej wody. Rozejrzałem się: w jednym tylko miejscu mokry, ciemny śnieg zdradzał obecność ukrytego pod nim strumyka. Ciche pluskanie wody i moje głośne sapanie. Wstrzymałem oddech. Najdelikatniejszy szmer osuwających się po kurtce płatków śniegu i… cisza. Na małej polance samotnie stojący świerk szeroko rozkładał swoje białe górą, dołem ciemnozielone, prawie czarne ramiona, a za nim droga i las niknęły we mgle. Koniec szlaku. Świat był małym kręgiem drzew wokół i kawałkiem ledwie widocznej dróżki. Cisza go otulała i mgła. Rozejrzałem się: szeroki, nieruchomy świerk, srebrzyste badyle, ciemna plama mokrego śniegu, za mną świeże ślady. Podobał mi się ten świat. Był nostalgiczny. Mój.
Ruszyłem dalej. Ślady za mną i krąg mgły wokół poszły za mną. Drzewa ruszyły w przeciwną stronę. Cisza wypełniła się odgłosami marszu: szeleszczącym tarciem ortalionu kurtki, cichym, miękkim, czasami trzepoczącym odgłosem ocierania się nogawek spodni, i stękaniem śniegu gniecionego butami.
Szlak wiedzie pomiędzy dwoma sąsiednimi szczytami: Skopcem i Barańcem. Skręciłem w lewo, w ścieżkę pod niskimi gałęziami świerków, w nadziei dojścia na szczyt, ale po paruset metrach ścieżka zaczęła opadać. Zawróciłem. Po prawej, między gęstymi drzewami, zobaczyłem małe, kilkumetrowe wzniesienie. Poszedłem tam i w gąszczu zwalonych drzew i małych choinek znalazłem wystający ponad śnieg wierzchołek słupka pomiarowego. Byłem na dachu Gór Kaczawskich.
Na Barańcu maszty antenowe, kontenery i buczenie prądu – surrealistyczny kontrast światów. Pustka wokół, do najbliższych osiedli ludzkich kilometry drogi lasami, a tutaj, zamiast myśliwego z łukiem idącego śladem jelenia, czasze anten kierunkowych, nadajniki GSM i telewizyjne, kamery.
Dopiero po męczącym wejściu na szczyt Dudziarza wyciągnąłem mapę i analizując meandry szlaku oraz ułożenie poziomic upewniłem się, że ten szczyt jest tym właśnie, który zgodnie z planem miał wyznaczać najdalszy punkt mojej trasy. Z południowego zbocza tej góry widziałbym szosę biegnącą dnem doliny, a po drugiej jej stronie Góry Ołowiane, dalej Rudawy, a za nimi ścianę Karkonoszy. Widziałbym, gdyby nie mgła, ale widok ten jest tam nadal, czeka na mnie. Kiedyś pójdę tam i zobaczę go.
Gdy w drodze powrotnej wyszedłem z lasu, dopadł mnie lodowaty wiatr kąsający twarz i lewe ucho. Sięgnąłem ręką do czapki chcąc naciągnąć ją głębiej na uszy, i poczułem opór: kurtkę pokrywała sztywna warstwa lodu. Na otwartej przestrzeni gdzieś mi się zagubiły znaki szlaku, szedłem więc na przełaj, kierując się ku widocznym w oddali światłom samochodów na szosie. Śnieg także pokryty był skorupą lodu z chrzęstem pękającą pod butami; wyciągałem stopy podnosząc je pionowo w górę, parę razy zapadłem się po kolana, na prawej stopie czułem zimny okład, ale widząc coraz bliższe światła przed sobą, już nie próbowałem usunąć śniegu z butów. Szedłem na drewnianych nogach, a gdy nasyp drogi górował już nade mną pomyślałem, że idę niczym Rohan ku Niezwyciężonemu. Dziwne są ludzkie skojarzenia.
Odległość od domku z balkonem do parkingu wynosi ponad kilometr – rano przeszedłem tę odległość w chwilę, ledwie ją zauważyłem, a teraz nie wiedzieć czemu droga wydłużyła się niemiłosiernie. Szedłem i szedłem, a parkingu nie było. Gdy w końcu odnalazł się, przy samochodzie rozerwałem zatrzaski kurtki i z trudem ją zdjąłem – była sztywna niczym pancerz. Z ulgą zwaliłem się na siedzenie: dotarłem.
Przeszedłem 20 kilometrów zaśnieżonym szlakiem. Dałem sobie w kość.
27.02.
Ten wyjazd był inny: wstałem później, o czwartej, w drodze miałem opóźnienia, bo albo kawa i tankowanie, albo toaleta, i w rezultacie na szlak w Dusznikach Zdroju wszedłem dopiero o 8.30. Tradycji jednak stało się zadość: w plecaku niosłem kanapki zrobione z ciemnego chleba, spleśniałego sera i z liści sałaty.
Plan miałem ambitny: idąc niebieskim szlakiem prowadzącym obrzeżem Gór Bystrzyckich dojść do rozdroża pod Bieścem, tam skręcić w zielony szlak, przejść przez torfowisko pod Zieleńcem, zejść w dolinę i wspiąć się ku Zieleńcowi, już w Górach Orlickich. Dalej idąc zielonym szlakiem wejść na Orlicę, następnie dojść do Koziej Hali i tam skręcić w czerwony szlak prowadzący do Dusznik. Według przewodnika trasa liczyła 28,5 km – było więcej, bo parę razy szukałem szlaku nadrabiając kilometry. Już na pierwszym podejściu dowiedziałem się, że to nie był mój dzień na wędrówkę: szło mi się ciężko, jakbym ołów miał w butach, albo lat sporo więcej, ale tylko przez chwilę gościłem w sobie myśl o skróceniu trasy.
Rozruszam się – zapewniałem siebie i szedłem dalej.
Pogoda była piękna, typowo zimowa: słońce, niewielki mróz, czysty śnieg i mnóstwo, mnóstwo szadzi na drzewach, a na zboczu Orlicy, tam, gdzie tonąłem w śniegu, świerki nawet pnie miały białosrebrzyste. Za schroniskiem „Pod Muflonem” wygodna dróżka trawersowała strome zbocza opadające zwałami kamieni w ciemną, dziką, niedostępną dolinę. Czarne zbocza, dno ginące gdzieś tam nisko, gdzie wzrok już nie sięgał, rumowiska skalne, rosnące i ginące tam świerki – to wszystko miało magnetyczny urok pierwotnej i niebezpiecznej przyrody. Szedłem prowadzony słońcem świecącym przede mną między świerkami i rozjaśniającym mrok gęstego, czarno-białego boru. Droga przede mną zapraszała – rozjaśniona i uśmiechnięta.
Słońce bawiło się ze mną: widziałem je na zakrętach dróżki, kusiło mnie jaskrawymi słupami światła, a gdy podchodziłem tam, ono było już na następnym zakręcie i znowu filuternie uśmiechało się do mnie spomiędzy czarnych świerków.
W kontemplowaniu widoków przeszkadzało mi kiepskie oznaczenie szlaku, zmuszając do uważnego szukania rzadkich i nielogicznie rozmieszczonych znaków, a co gorsza wprowadzało nastrój niepewności, gdy po 50 czy 100 metrach od nieoznakowanego rozwidlenia dróżek nie znajdowałem znaku szlaku. Tak było i na brzegu torfowiska, gdzie znak kazał mi skręcić w prawo. Skręciłem, a drugiego znaku tak długo szukałem, że już miałem zawrócić, by okrężną drogą dojść do grobli przecinającej topielisko, bojąc się iść po lodzie pokrywającym bagno lub po podejrzanie pofałdowanym śniegu otwartej przestrzeni torfowiska.
A ono czyniło wrażenie. Widziałem je zmarznięte, z taflami brązowego lodu i z wysokimi kępami traw przykrytych czapami śniegu, a chciałbym zobaczyć w lecie, połyskujące wodą pomiędzy karłowatymi brzozami i uschniętymi kikutami drzew, wśród morza torfowicy, z rojem owadów uwijających się w nagrzanym słońcem powietrzu silnie pachnącym zielonością. Widok z postawionej tam wieży widokowej, ładny w zimie, z odległymi szczytami Gór Orlich zamykających horyzont od zachodu, w lecie zapewne jest piękny, szczególnie dla miłośników mokradeł.
Później musiałem tracić wysokość schodząc w dolinę, nie bez powodu nazwaną Doliną Słońca. Na wprost mnie, wysoko, bielały zbocza Gór Orlickich, po których zjeżdżali narciarze. Stałem chwilę przy jednej z licznych tam tras zjazdowych i patrzyłem na zjeżdżających, nie mogąc się nadziwić ich umiejętności utrzymania się na nogach, a nade wszystko podziwiając ich hamowanie, bez hamulców przecież.
A jeden z narciarzy nie miał nart, tylko parapet przyczepiony do nóg! Najprawdziwszy parapet okienny, tyle że z przodu miał podniesiony dziubek, pewnie dla lepszego ślizgania się.
Sapiąc szedłem pod górę, a w pobliżu ludzie wjeżdżali na szczyt siedząc na krzesełkach wyciągu. Spoglądałem na nich czując… nie wiem co. Jakieś dziwne pomieszanie odczuć. Swoją niższość czułem – jakbym był biednym kuzynem tamtych, rozpartych na krzesłach, zazdrość czułem, zawód, osamotnienie w swojej odmienności, ale i poczucie wyższości. A na szczycie była droga, parkingi, mrowie samochodów i ludzi. Znowu zostałem sam, gdy szlak skręcił z drogi w las i zaczął piąć się w górę, ku Orlicy. Gdzieś tam widziałem widok jak z bajki o królowej Śniegu. Świerki dźwigały na sobie grube warstwy szadzi, były jak Mikołaje ze swoimi białymi brodami do pasa; czasami otrzepywały się zrzucając kurzawę najdrobniejszych lodowych igiełek, a jeśli zdarzyło się to w miejscu, w którym słońce znalazło dla siebie przejście między gałęziami drzew, widok był po prostu bajkowy. Jakby tysiące miniaturowych żywych iskier srebrnego i złotego ognia osypywało się na ziemię drżąc w powietrzu. Próbowałem robić zdjęcia, ale na nich widać tylko rozmazania, zastygłe w powietrzu białe kropki, bez tego uroku tańczących w słońcu i świecących drobin, których kolor był połączeniem srebrnej bieli i świecącego złota.
Znak skrętu z szerokiej drogi między małe świerki rosnące na stromym zboczu zauważyłem, później już nic. Ani jednego znaku aż pod szczyt Orlicy. Szedłem po prostu pod górę wiedząc, że jeśli wspinam się, to idę w dobrą stronę. Właściwie pełzłem między małymi świerkami przekopując się przez śnieżne bezdroże. Średnio do trzeci krok zbity śnieg nie utrzymywał mojego ciężaru, a wtedy zapadałem się do pół łydki, czując wokół kostek zimną obręcz śniegu topniejącego w butach. Wygrzebywałem go palcami i szedłem dalej, bo przecież trudno się cofnąć, skoro szczytu domyślałem się za widocznymi już najwyższymi świerkami, ale te nie chciałby się przybliżać, obojętnie patrząc na moją mordęgę. Stały nieruchomo nawet wtedy, gdy prawa noga wpadła w śnieg aż po udo, a ja, z drugą nogą zadartą w górę (widok musiał być pocieszny, żałuję, że nie mogłem zrobić sobie zdjęcia), macałem wokół rękoma szukając dlań oparcia by wyciągnąć się z zapadliny.
Na szczycie wygarnąłem śnieg z butów, wypiłem resztę ciepłej jeszcze herbaty z termosu, wziąłem kanapkę w garść, drugą włożyłem w kieszeń, i zacząłem długie zejście do miasteczka. Nie od razu, najpierw musiałem odnaleźć szlak, przy tej okazji zbaczając na czeską stronę i dodając kilometrów do mojego licznika. Przez parę kilometrów zielony szlak wiedzie boczną dróżką numer 389. Warto wybrać się tam samochodem dla zobaczenia z parkingów rozległych widoków, a wzrok sięga daleko – aż po szczyty Gór Stołowych. Byłem blisko miasta, gdy czerwony szlak gdzieś mi uciekł, ale już nie szukałem go schodząc w stronę widocznych dachów domów, a w miasteczku kierując się na zapamiętaną wieżę kościoła.
Do samochodu dotarłem po ponad dziewięciu godzinach marszu.
Zgodne z tradycją jest też moje usypianie w drodze powrotnej, ale dzisiaj miałem sposób na senność: opakowanie kamyków, czyli ziaren zalanych czymś twardym i słodkim, które gryzłem odganiając Morfeusza. Za to w pokoju dopadł mnie błyskawicznie, zmuszając do położenia się już o 22.
13. 03.
Kiedyś czytałem o grupie ładnych skał gdzieś w Sudetach, ale nie zapamiętałem gdzie one są, dopiero w czasie wybierania trasy na ten wyjazd znalazłem informację w jednym z przewodników: były to Skałki Gorzeszowskie, lub, inaczej mówiąc, rezerwat „Głazy Krasnoludków” w Górach Kruczych. Tym samym dokonałem wyboru trasy: najpierw poznanie głównego masywu pod Lubawką, później Głazy Krasnoludków, a później zobaczę.
Później nieźle dałem sobie w kość, bo zachciało mi się wejść na szczyt góry o czeskiej, dziwnej nazwie. Wszedłem, mokry i zziajany, ale nie narzekałem. Chciałem wejść na niego i wszedłem.
Samochód zostawiłem na początku zielonego szlaku, na brzegu Lubawki, u stóp Kruczej Skały; widziałem go później ze szczytu: spokojnie stał sobie czekając na mnie.
Była 7.30, gdy polną dróżką ruszyłem wprost na górę stromo wyrastającą z płaszczyzny pola, i zaraz na początku szlaku doznałem dwóch miłych wrażeń: poczułem polny wiatr, tak odmienny od szarpiących, nieprzyjemnych wiatrów wiejących w mieście. Wiatr polny jest spokojnym, równomiernym oddechem ziemi, niesie jej zapach i spokój, w nieokreślony sposób czuć w nim przestrzeń i swobodę. Po raz pierwszy w tym roku usłyszałem skowronki, polne dzwoneczki, a nawet zobaczyłem je, trzepotliwie nieruchome drobinki na tle błękitnego bezmiaru. Wiosna.
Krucza Skała jest niewysoką górą, ma 680 metrów wysokości, ale widok z niej jest piękny: miasteczko u jej podnóża, oczyszczona odległością Lubawka, wygląda jak z bajki, na prawo urokliwe, wyraźne szczyty Gór Kruczych, na lewo, po drugiej stronie głębokiej i wąskiej doliny, piętrzą się jeden za drugim kolejne szczyty, a daleko, na horyzoncie, bieleją zaśnieżone Karkonosze. Bliżej, zaraz za miasteczkiem, otwiera się dolina Bramy Lubawskiej, z której tu i ówdzie wyrastają niewielkie wzgórza.
Zielony szlak obiegający wokół górski masyw jest uroczym, nie męczącym szlakiem, jednym z tych, którymi chciałoby się iść bez końca, zwłaszcza, jeśli słońce ma się za towarzysza wędrówki.
Jak z tego zjechać i nie połamać się? - pytałem się siebie stojąc z zadartą głową i patrząc na szczyt skoczni narciarskiej na jednym ze zboczy Gór Kruczych. Tam właśnie po zgubieniu szlaku schodziłem ze stromego zbocza piargów trzymając się gałęzi krzaków, a na dole w nagrodę za zejście zrobiłem sobie przerwę. Siedziałem na pieńku chłonąc widok otoczenia i słuchając siebie. Słońce świeciło mi w twarz, mała brzózka łaskotała mnie gałązkami w kark, a rosnący tuż obok świerk wydzielał dla mnie swojski żywiczny zapach kojarzący się z latem i słońcem. Po pniu ściekała woda… woda? Dotknąłem cienkiego strumyczka: lepiąca się miękkość. Żywica rozkosznie pachniała, gdy rozcierałem ją w palcach. Na twarzy czułem ciepło słońca, wiatr układał mi po swojemu włosy na głowie, nareszcie bez czapki, kawa z termosu smakowała wybornie, nogi nadal chętne drogi odpoczywały, a ja poczułem to wyjątkowe a zawsze urocze zjednoczenie świadomości z chwilą mojego życia.
Obszedłem podnóże góry i zanurzyłem się w wąską, głęboką dolinę oddzielającą Kruczą Skałę od Sępiej Góry, chcąc zobaczyć porfirowe skały stromego zbocza góry, dla ochrony których utworzono tam rezerwat. Porfir ma czerwony odcień, jak pola w pobliżu, których ziemia była przed milionami lat takimi właśnie skałami. Skały są spękane, czynią wrażenie niesamowicie starych, ledwie stojących starców, jak ten Starzec, szczyt mijany na wierzchowinie. U stóp skał leżą zwały kamiennych złomków, a w jednym miejscu jest ich cała rzeka - odłamki góry sypiące się na dół w nieustającym ciągu przemian morfologicznych Ziemi. Do tych przemian przyłożyłem swoją rękę, zabierając ze sobą odłamek czerwonawego porfiru.
Ta wycieczka była nietypowa, ponieważ dwa razy w ciągu jej trwania podjeżdżałem do celu samochodem. Pierwszym był rezerwat Głazy Krasnoludków odległy od Lubawki o 12 km. Wymarzone miejsce na niedzielne wyjazdy w góry dla całych rodzin, ponieważ parking na końcu drogi jest o 100 metrów od pierwszych skał, a przy nim jest polana z ławkami i miejscami na ogniska. Formy skał są tak różnorodne, że ma się wrażenie zwiedzania najpiękniejszych miejsc Gór Stołowych. Na swoje potrzeby, słuchając wrażeń, nadawałem sfotografowanym skałom nazwy: neolityczną strojnisią jest kamienna głowa na długiej szyi, z bujną fryzurą z małych świerków i kęp traw; niemal idealnie równy rząd kamieni uformowany niczym kolumnada greckiej świątyni kojarzy się z mitycznym kamiennym miastem; z kamiennej podstawy wyrasta grupa dinozaurów trzymających swoje kształtne głowy na smukłych szyjach, a wydają się one uśmiechać swoimi szerokimi pyskami, z których tu i ówdzie zwisają wiechcie przeżuwanej trawy.
W sąsiedniej wiosce stoi na szczerym polu dziesięciometrowy ostaniec w murowaną tablicą podającą dwie daty: 1813 – 1913. Gdy zapytałem grupę bawiących się wokół dzieciaków o te daty, rezolutny dwunastolatek powiedział: wtedy diabeł przyniósł tutaj ten kamień. Diabelska Maczuga w Gorzeszowie. Uroczy lokalny mit, piękna skała.
Gdzie jeszcze pojechać, skoro do zmierzchu parę godzin, a nogi i oczy wołają o jeszcze?
Grupa szczytów przy samej granicy z Czechami: Sępia Góra, Polska Góra i na samej granicy Mrayenci Vierch. Gdy zatrzymałem się na parkingu przy samej granicy, szczyty, ciemne swoimi lasami, wyrastały z równiny pola przeciętego linią słupków granicznych, a tuż obok rosło małe drzewko z sześcioma swoimi pniami splecionymi w dwa idealnie równe warkocze, Warkocze Natury. Siedziałem w samochodzie jedząc kanapki i patrząc na góry przed sobą i na to drzewko. Tylko ja patrzyłem, inni jakby nie widzieli drzewa tak oryginalnego. Dlaczego?
Właściciel kantoru i parkingu z nostalgią wspominał niedawny jeszcze czas, gdy opłaty za parkowanie pobierał według czasu parkowania.
-Daj pan dwa złote i stój pan ile chcesz. Widzisz pan jak tu teraz jest… – powiedział.
Podejście na szczyt dało mi nieźle w kość: niżej szlak prowadził korytem rozlanego wiosennymi roztopami strumienia, wyżej szedłem dnem żlebu zasypanego zeskorupiałym, chrzęszczącym pod butami, śliskim śniegiem. Po co tam lazłem, skoro jedyne miejsce widokowe na tym szlaku zostawiłem już na sobą? Nie wiem. Bo postanowiłem tam wejść pomyślawszy, że jeśli dzisiaj, teraz, nie wejdę tam, nie wejdę już nigdy. Więc wbijałem czubki butów w śnieg i szedłem, zasapany, z mokrym czołem, aż w końcu poczułem zimny wiatr: byłem na szczycie. Wszedłem. Byłem tam.
20.03.
Gdy wybierałem trasę jednej z moich zimowych wypraw w góry, zrezygnowałem z wejścia na Waligórę po przeczytaniu w jakimś przewodniku ostrzeżenia przed wchodzeniem na tę górę północnym zboczem, a to ze względu na jego duże nachylenie. Pojechałem w inne góry, ale Waligóra z tym swoim stromym zboczem plątała mi się po głowie. Fakt, jestem dziadkiem – myślałem - ale czy tylko dlatego, że syn ma córkę, mam zrezygnować z wejścia na dach Gór Suchych?
Pojechałem. Celem było małe, senne, jakby wymarłe miasteczko ukryte w głębokim wąwozie, na końcu bezimiennej drogi, miasteczko, w którym czas zatrzymał się w latach sześćdziesiątych. Stare, zaniedbane wille z łuszczącymi się i opadającymi śladami minionej świetności, a na głównej ulicy jedynie pies z podkulonym ogonem i babcia owinięta w czarny szal. Sokołowsko.
Ulica mijała drogowskazy szlaków turystycznych, i zaraz kończyła się kamienistą dróżką pnącą się w kierunku lasu na zboczu pierwszej góry. Wcisnąłem forda w ciasne pobocze, wsadziłem w kieszeń mapę, zarzuciłem plecak i poszedłem, oczywiście okrężną drogą, no bo kto to widział w górach zmierzać do celu najkrótszą drogą..
Góry Suche, fragment Gór Kamiennych, są inne od pozostałych pasm sudeckich: kształtami przypominają stożki o stromych zboczach. Są tam dwie góry tak nazwane – muszę kiedyś wejść na nie. Stożek Wielki widziany z Unisławia Śląskiego czyni wielkie wrażenie swoją wysokością i regularnością stromych zboczy.
Czerwonym szlakiem poszedłem na Bukowiec, dalej przez Krzywuchę ku schronisku Andrzejówka, w którym zjadłem całkiem dobry żurek. Waligóra sterczała nade mną z nachylonym czołem, niczym byk mający odpierać atak. Będzie trudniej niż na męczącym zboczu Bukowca? – zastanawiałem się. Było trudniej, ale mniej męcząco. Było trudno, bo każdy krok musiał być postawiony rozważnie na zboczu o kącie nachylenia na pewno przekraczającym 45 stopni i pokrytym zbitym, zeskorupiałym śniegiem, ale i mniej męcząco, a to ze względu na szybkość mojego wchodzenia niewiele większą od tempa ślimaka idącego na stracenie. Wiosny nigdzie ni śladu, za to liczne ślady zimy. Gruby szron na świerkach, a na nagich gałęziach wyższych drzew szkliła się, niczym lukier, warstwa lodu. Czasami dobiegał mnie z góry dziwny dźwięk, ciche trzaskanie zlane w jeden szumiący odgłos – to pękał lód na gałęziach poruszanych wiatrem, a w moment później inna seria szemrzących odgłosów: zderzania się lodowych złomków ze śnieżną skorupą pokrywającą ziemię.
Na szczycie nie miałem cichego sam na sam z górą, bo ten okupowany był przez sporą grupkę rozkrzyczanych młodych z piwami w dłoniach. Ominąłem ich i niebieskim szlakiem poszedłem w stronę Suchawy, pierwszego z trzech ustawionych w rządku szczytów. Pierwszego i ostatniego, jak się okazało. Otóż na Suchawie zgubiłem szlak. Na szczycie odszedłem od ostatniego znaku w bok, chcąc wydostać się poza linię drzew i spojrzeć z góry w dziki, zimowy, czarno-biały wąwóz z widocznymi w dole domkami Sokołowska. Zobaczyłem i będę pamiętać ten widok. Poszedłem dalej, ale na brzegu stromego zbocza, nie widząc nigdzie ani ludzkich śladów, ani znaków szlaku, wróciłem. Od ostatniego znaku zataczałem koła szukając jakichkolwiek śladów – bezskutecznie. Następny szczyt, Kostrzyna, wznosił się stromo przede mną, ale bliżej i niżej miałem strome zbocze pokryte śniegiem. W końcu zdecydowałem się pójść ledwie widoczną ścieżyną, właściwie paskiem nieco równiejszego śniegu skosem trawersującego stromiznę. Doszedłem do duktu, był bez znaków: w lewo, czy w prawo? Tutaj popełniłem błąd wybrawszy drogę w lewo. W dwa tygodnie później szedłem tą drogą z przeciwnej strony i wtedy dowiedziałem się, że ze względu na bezpieczeństwo dobrze zrobiłem trawersując zbocze, ale gdybym na tym dzikim dukcie skręcił w prawo, doszedłbym do mojego zgubionego na szczycie szlaku. Wtedy nie wiedziałem, a parę kilometrów dalej doszedłem do… schroniska, czyli tam, skąd wyszedłem. Zrobiłem wielkie koło. Już wtedy obiecałem sobie przejść drogę ponownie, co zrobiłem w dwa tygodnie później, już przy wiosennej pogodzie, bez śniegu.
Dnem głębokiej, malowniczej doliny doszedłem do miasteczka, i zgodnie z planami pojechałem do Zapomnianych Skał stojących między Mieroszowem a Chełmskiem Śląskim. Dlaczego tam? Też się zastanawiałem. Tyle tutaj skał, a wybrałem te…
Otóż ze względu na ich nazwę. Żal mi się ich zrobiło, że takie zapomniane, no i po prostu postanowiłem odwiedzić je, aby chociaż przeze mnie były pamiętane.
Dwie największe skały podobne są do przedpotopowych stworów wyrzuconych tutaj przez fale morskie: są długie, o stromych bokach i tępych pyskach wielkości kamienic, a po wdrapaniu się na grzbiety jednego i drugiego zobaczyłem dziwne narośla piaskowe, pełne skalnych okien, kształtów dziwnych, obłych, ale i rogatych. Ależ tak! Stojąc na wierzchu łba jednego, na sąsiednim zobaczyłem rogi! Autentyczne rogi wyrastające ponad czołem, doskonale tłumaczące drugą nazwę tych skał: Czartowskie Skały.
Zszedłem na miękkich nogach; chyba już nie dla mnie Orla Perć…
Na zakończenie wędrówki zobaczyłem drogę, taką zwykłą polną drogę: przez chwilę przytulała się do świerków lasu, by zaraz porzucić je beztrosko i skręcić na otwartą przestrzeń pól. Przecinała je śmiałą linią, zapraszająca, wołająca, i ginęła za szczytem wzniesienia. Była zwykłą zimową drogą, mokrą i szarą wśród szaro-brązowych pól, ale nawet nie mając urody swoich letnich sióstr wystrojonych zielenią i polnymi kwiatami, ciągle miała to, co tamte: nostalgiczny urok wołający wędrowca.
Nie mogłem odjechać nie odpowiedziawszy na jej wołanie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.