"Każdy związek jest domem, do którego klucze znajdują się w rękach mieszkańców"*
Wydaje mi się, że każdy czytelnik musi mieć w sobie coś z podglądacza. Otwieramy książkę, wtapiamy się w cudze życiorysy, mieszkamy w cudzych domach, ba, czytamy nawet w myślach bohaterów! Oczywiście to, co "należy" do bohaterów czasem jest przerywane a to opisem przyrody, a to dłużyzną, którą się przeskakuje...
Z książką "Małe zbrodnie małżeńskie" Érica-Emmanuela Schmitta sprawa ma się trochę inaczej. W przypadku tego dramatu (bardziej wciągającego niż niejedna powieść) zwyczajne czytelnicze podglądanie zakrawa na impertynencję.
Oto przed oczami czytającego (osobiście czułem się, jakbym siedział pod stołem albo czaił się za zasłoną) rozgrywa się scena małżeńskiej kłótni. Coś takiego przydarza się za zamkniętymi drzwiami, z dala od oczu i uszu jakiejkolwiek publiczności. Przecież własne brudy pierze się w granicach swoich czterech ścian, prawda? Każdy zna takie sytuacje. Tym bardziej czytelnik czuje się po prostu intruzem, pogwałca intymność Gilesa i Lisy - a jednak wiedziony ludzkim wścibstwem nie przerywa lektury.
Giles i Lisa wracają do domu ze szpitala - on ogarnięty amnezją po tajemniczym wypadku. Obserwujemy rozpaczliwą próbę odnalezienia się dwójki ludzi w nowej sytuacji - Lisa opowiada mężowi o nim samym, on zwraca się do niej na "pani". W tym wszystkim jest strach, niepokój, ale znajdzie się też miejsce na śmiech.
Jednak to jest dopiero punkt wyjścia. Schmitt wkłada w usta swoich bohaterów ważne pytania, stawia ich przed dylematami, wobec których i my - czytelnicy - musimy stanąć. Czy możliwe jest zbudowanie szczęścia od nowa? Czy amnezja może być punktem wyjścia do poprawy wizerunku, na przykład wytresowania męża? Czy uczucie po piętnastu latach wspólnego pożycia może być wciąż tak samo intensywne? Czym jest zaufanie i czy ma się je, czy po prostu ofiarowuje? Gdzie są granice miłości? Co usprawiedliwia kłamstwo? Kiedy należy odejść, a kiedy walczyć? Czy nieodłączna rutyna nie tłamsi w gardle najważniejszych słów? Jakie obawy nie pozwalają mówić o swoich lękach i niespełnieniach? Nie wiem, jak Schmitt to robi - samymi didaskaliami potrafi stworzyć przekonującą oprawę dla prezentowanej historii, która pod jego piórem staje się tak sugestywna, że chcąc nie chcąc czytelnik angażuje się we wszystko nie mniej niż małżonkowie.
Pierwsze, co uderza w całej tej historii, to niezwykła mądrość płynąca z kolejnych kwestii. W każdej wypowiedzi - czy to kobiety, czy mężczyzny - kryje się głęboka, niebanalna prawda. W ten sposób Autor - ustami takich samych ludzi jak my - przypomina o tym, o czym zdarza nam się zapomnieć w maglu codziennego życia. Przy tym nie robi tego w sposób sztucznie napuszony, jakby popisywał się swoją mądrością. Nic z tych rzeczy.
Druga sprawa to niezwykła życiowość. Ciekaw jestem, ilu z Was zmaga się z podobnymi problemami, uczestniczy w takich dyskusjach? Schmitt oddaje każdy niuans z całą wyrazistością. Przedstawia zupełnie odrębną historię - to już nie jest opowieść o tym, ile magii może nas spotkać każdego dnia (jak na przykład w tryptyku "Opowieści o Niewidzialnym"). To historia realna do ostatniego słowa i to właśnie jej niezwykła aktualność wręcz uderza czytelnika.
Przy tym wszystkim Schmitt nie pozwala nam się ani przez chwilę nudzić. Zresztą wszyscy wiemy, jak różnoraki obrót przybierają dyskusje. Nie inaczej jest w przypadku Giles'a i Lisy. Autor doskonale oddaje wszystkie kręte ścieżki słów. Jesteśmy świadkami całej gamy emocji - są tu zarówno odwieczne lęki, długo tajone pretensje, jak i piękno pierwszych wspomnień, bolesność wątpliwości, a także rozbrajająca czułość, bezgraniczne przywiązanie oraz kąśliwość ironii, a nawet odrobina zdrowego sentymentalizmu. Nieraz namiętny pocałunek wieńczący szczerą wypowiedź będzie wstępem nie do miłosnych uniesień, a do kolejnego nieporozumienia.
Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie i już nie wiadomo, co myśleć o bohaterach - na początku jawią się jako zwyczajni ludzie bez większych problemów, których Autor traktuje z iście twainowską, pełną ciepła wyrozumiałością. Potem okazuje się, że każde z tej pary głęboko cierpi, skrywa swoje małe grzeszki i bolesne tajemnice.
Wiecie, co jest najlepsze w tym wszystkim? Co dodaje tej prostej - a jednak jak bogatej w emocje - historii specyficznego smaku? Wraz z kolejnymi stronami okazuje się, że małżonkowie prowadzą ze sobą specyficzną grę, opartą na niedomówieniach i kłamstwach - choć wszystko jest podszyte miłością. Ale nie zapominajmy, kto ukrywa się jak trup w szafie - czytelnik! Zatem oni nie tylko grają ze sobą - jednocześnie wodzą za wścibski nos czytelnika-podglądacza!
Zaczynając lekturę zastanawiałem się, do kogo skierowane są "Małe zbrodnie małżeńskie". Wszystko wskazywałoby, że do par z długim stażem, które już może zapomniały o ogniu, jaki palił przy pierwszych pocałunkach, o krwi wrzącej w żyłach podczas wspólnych nocy. Jednak to by było pewne nadużycie. Uważam, że tę książkę powinien przeczytać każdy. Jest niezwykle uniwersalna.
Wydaje mi się, że podstawowym problemem Giles'a i Lisy było to, że zapomnieli mówić o swoich uczuciach - o tym, jak bardzo się kochają, jak bardzo są dla siebie atrakcyjni, jak bardzo im na sobie zależy, jak wiele dla siebie znaczą. Wiem, że ta książka pozostanie we mnie na długo - i mam nadzieję, że po piętnastu latach mojego związku nie zapomnę, jak mówi się "kocham".
---
* Éric-Emmanuel Schmitt, "Małe zbrodnie małżeńskie", przeł. Barbara Grzegorzewska, wyd. "Znak", Kraków 2005, str. 83.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.