Przedstawiam
KONKURS nr 24 pt. „PODRÓŻ w LITERATURZE”, który przygotowała
Natii:
Witam i zapraszam serdecznie na mój pierwszy konkurs, którego tematem przewodnim jest „
PODRÓŻ”. Wybrałam fragmenty o różnym stopniu trudności, ale generalnie wydaje mi się, że konkurs jest dość łatwy. W większości fragmentów imiona i nazwiska zastąpiłam inicjałami, w jednym zrobiłam tak samo również z nazwą miejsca. Przygotowałam 19 fragmentów, za które łącznie można zdobyć 38 punktów:
- 1 punkt za imię i nazwisko autora
- 1 punkt za tytuł utworu
Odpowiedzi proszę przesyłać
do 11 czerwca do godziny 22:00
na adres [...]
Wyniki postaram się ogłosić jak najszybciej.
I proszę podpisać się nickiem, który nosicie w BiblioNETce.
Życzę miłej zabawy! :-)
UWAGA!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Całą drogę na wozie przebyłem w pewnego rodzaju letargu lub raczej odrętwieniu. K. milczała, popędzała wciąż tylko woły. Zdaje się, że jechaliśmy niemal cały dzień. W każdym razie zaczął zapadać zmierzch, gdy zatrzymaliśmy się u stóp wyniosłego wzgórza (...). O. posadził mnie na koniu przed sobą i natychmiast pomknęliśmy galopem, jakby niesieni na skrzydłach wichru. Pędziliśmy drogami wyrąbanymi w gęstym borze, bez trudu przemierzaliśmy niesamowite, wodniste łęgi i dobrze znane jeźdźcowi brody na rzekach. Trzymaliśmy się jednak z dala od ludzkich osiedli (...). Nie umiem powiedzieć, jak długo trwała owa szalona jazda. Stan, w jaki wprowadziła mnie K., pozwalał mi znosić ją doskonale.
2.
Wszystko, co miały, J. zapakowała do jednego dużego plecionego kosza, docisnęła trzeszczące wieko, przez kółka przesunęła gruby pręt żelazny i zamknęła na kłódkę. Na drogę wzięła do małego koszyczka chleb z serem i herbaty w butelce, a poduszkę i chustkę mocno skręciła osobno i obwiązała sznurkiem.
Zaraz po obiedzie przez kuchnię zajechała bryczka zaprzężona w dwa gniade konie fornalskie, z prawej większy i chudy, z lewej mniejszy, tłuściejszy. Fornal Józef założył duży kosz na kozioł i pomógł B. wejść na siedzenie. Parę dziewczyn pokazało się przed kuchnią i każda życzyła B. szczęśliwej drogi i prędkiego wyzdrowienia. Józef wskoczył na bryczkę po kole, usiadł przy koszu bokiem i uderzył batem grubszego konia, który był leniwy.
Koło zabudowań i między opłotkami za ogrodem przejechali prędko, ale zaraz dalej droga zrobiła się piaszczysta, konie poszły stępa i zaczęły się grzać. Słońce ostro świeciło nad polami, chude żyta, pełne bławatków, stały bez ruchu, koła szorowały w piachu i gęsty kurz buchał kłębami spod bryki. J. coś sobie przypomniała i obróciła się, żeby popatrzeć na B. Ale nie zobaczyła nic, ani dworu, ani podwórza, tylko same drzewa. I dopiero teraz zrobiło jej się przykro.
Jazda wydawała się ciężka i długa, chociaż do kolei była niecała mila. B. dostała na drogę proszek od bólów, ale poty ją oblewały, było jej to zimno, to gorąco. Miała na sobie czarne palto, dobrze ciasne, i czarną koronkową chusteczkę na głowie, ale nim dojechały, wszystko na nich zrobiło się białe od kurzu.
3.
Czterech barczystych policjantów pomagało L. i J. A. pakować rzeczy. Przez pięćdziesiąt lat były komisarz policji zgromadził sporo dóbr. Zamyślony przyglądał się, jak zanoszono pudła do czekających ciężarówek.
Ciężarówki zawiozą je na polowe lotnisko, z którego polecą wewnątrzsystemowym promem na Centaura X. Długa podróż dla starego człowieka. Ale była to podróż w jedną stronę, chociaż tyle.
- Przedostatnie pudło – powiedziała L. (...) – Chyba nie będziemy mogli tam używać tych nowych urządzeń. Na Centaurze wszystko mają jeszcze na prąd.
- To chyba niewielki problem – odparł A.
- Przyzwyczaimy się – posłała mu przelotny uśmiech – Prawda?
- Mam nadzieję. Jesteś pewna, że nie będziesz żałować? Gdybym...
- Jestem pewna – przerwała mu – A teraz pomóż mi z tym pudłem.
4.
J. i P. spędzali w kosmosie wspaniałe wakacje, z dala od zamieszkałych planet. W owych czasach podróże międzyplanetarne były rzeczą zwykłą, a loty międzygwiezdne nie były niczym wyjątkowym. Rakiety wznosiły turystów ku cudownym krainom Syriusza, finansiści odwiedzali słynne giełdy Arktura i Aldebarana. A jednak podróż kosmiczna J. i P., pary bogatej i beztroskiej, wyróżniała się oryginalnością nie pozbawioną odrobiny poezji. Dla przyjemności przemierzali przestworza pod żaglami. (...) J. znał różne techniki, uważane za szczyt kunsztu kosmicznego żeglarstwa. Mógł na przykład manewrować statkiem wykorzystując cień planet czy ich satelitów. Przekazywał swoje umiejętności P., która z czasem stała się prawie tak zręczna jak on, a często wykazywała większą odwagę. Kiedy siedziała przy sterach, wykonywała tak śmiałe manewry, że zapędzali się aż ku krańcom Układu Słonecznego.
5.
Przeszła noc, a na drugi dzień po obiedzie znów obaj z R. puściliśmy się pieszo w drogę. Powiedziałem „do widzenia!” matce i zatoce, nad którą żyłem od urodzenia, i staremu drogiemu „Admirałowi Benbow”, który już mi mniej był drogi, odkąd go przemalowano (...). Niebawem minęliśmy zakręt drogi i strony rodzinne znikły mi z oczu.
Już się zmierzchało w pustkowiu, gdy wsiedliśmy do dyliżansu przy zajeździe „Pod Królem Jerzym”. Wcisnąłem się między R. i otyłego, podeszłego już w latach jegomościa, pomimo szybkiej jazdy i nocnego chłodu musiałem zrazu tęgo zadrzemać, a następnie chrapnąć snem kamiennym, podczas gdyśmy mijali góry, doliny i postój za postojem – skoro bowiem szturchnięty przez kogoś w żebra, obudziłem się i podniosłem powieki, zobaczyłem, że jesteśmy przed wielkim gmachem na ulicy jakiegoś miasta, a słońce świeci już wysoko na niebie.
- Gdzie jesteśmy? – zapytałem.
- W Bristolu – usłyszałem głos R. – Wyłaź, śpiochu!
Pan. T. dał nam zakwaterowanie w odległej gospodzie, aż koło stoczni, aby doglądać roboty na statku. Zwróciliśmy tam kroki. Ku wielkiej mojej uciesze droga wiodła wzdłuż nadbrzeża, gdzie sterczał istny las okrętów przeróżnych rozmiarów oraz o najrozmaitszym takielunku i przynależności państwowej.
6.
Wąska ścieżka wyprowadziła ich nagle na skraj wielkiego, czarnego jeziora. Po drugiej stronie, osadzony na wysokiej górze, z rozjarzonymi oknami na tle gwiaździstego nieba, wznosił się ogromny zamek z wieloma basztami i wieżyczkami.
- Po czterech do łodzi, ani jednego więcej! – zawołał H., wskazując na flotyllę łódeczek przy brzegu. (...)
- Wszyscy siedzą? – krzyknął H. ze swojej łódki. – No to... NAPRZÓD!
I cała flotylla łódek natychmiast pomknęła przez gładką jak zwierciadło taflę jeziora. Wszyscy zamilkli, gapiąc się na wielki zamek. Piętrzył się nad nimi coraz wyżej i wyżej, w miarę jak zbliżali się do urwiska, na którego szczycie był osadzony.
- Głowy w dół! – ryknął H., kiedy pierwsza łódź dotarła do skalnej ściany.
Wszyscy pochylili głowy, a łódki przepłynęły pod kurtyną bluszczu, która zasłaniała szeroki otwór w skale. Teraz popłynęli ciemnym tunelem, wiodącym najwyraźniej pod zamek, aż dotarli do czegoś w rodzaju podziemnej przystani, gdzie wyszli z łódek na skaliste, pokryte otoczakami wybrzeże.
(...) Potem ruszyli w górę wydrążonym w skale korytarzem, idąc prawie po omacku za lampą H., aż w końcu wyszli na gładką, wilgotną murawę w cieniu zamku.
Wspięli się po kamiennych schodach i stłoczyli wokół olbrzymiej dębowej bramy.
7.
O drugiej nad ranem nasi czterej awanturnicy wyruszyli z Paryża przez rogatkę Saint-Denis. Ponieważ była noc, pogrążeni byli w milczeniu; mimo woli ulegali działaniu ciemności i wszędzie dopatrywali się zasadzek.
Z pierwszymi promieniami dnia języki się rozwiązały; wraz ze słońcem wróciła wesołość; jak w przededniu bitwy, serca biły im mocno, oczy się śmiały i czuli, że życie, z którym może przyjdzie im się rozstać, bądź co bądź jest dobre.
Oddziałek przedstawiał się zresztą nad wyraz okazale; czarne konie (...), ich bojowy wygląd, regularny krok, jakim uczy się stąpać w szwadronie ten szlachetny towarzysz żołnierza, zdradziłyby najbardziej ścisłe
incognito.
Słudzy jechali za swymi panami uzbrojeni po zęby.
Wszystko szło dobrze aż do Chantilly, dokąd przybyli o ósmej rano. Trzeba było zjeść śniadanie. Zsiedli więc z koni przed oberżą, której szyld wyobrażał świętego Marcina oddającego połowę swego płaszcza ubogiemu, i polecili służącym, żeby nie rozkulbaczali koni i w każdej chwili byli gotowi do odjazdu.
8.
Wsiadłem na francuski parowiec, który zawijał do wszystkich zakazanych portów, jakie Francuzi mają tam po drodze – jedynie po to, o ile mogłem się połapać, aby wysadzać na ląd żołnierzy i urzędników komory celnej. Przypatrywałem się wybrzeżu. Obserwowanie brzegu, który przesuwa się koło okrętu, przypomina rozwiązywanie zagadki. Oto leży przed wami wybrzeże, uśmiechnięte, chmurne, powabne, wspaniałe, nędzne, banalne albo dzikie – a zawsze nieme, choć zdaje się szeptać: chodź i przekonaj się. Ten zaś brzeg był prawie zupełnie bez charakteru, jakby się jeszcze nie ukształtował, a wygląd miał ponury i monotonny. Skraj olbrzymiej dżungli – o zieleni tak ciemnej, że wydawała się prawie czarna – obramowany białą frędzlą nadbrzeżnych fal, biegł prosto jak nakreślony za pomocą linijki – daleko, hen, daleko wzdłuż błękitnego morza, którego połysk był przyćmiony przez pełzającą mgłę. (...) Statek sunął ciężko wzdłuż brzegu, zatrzymywał się, wysadzał żołnierzy; jechał dalej, wysadzał urzędników komory celnej, aby pobierali cło na wybrzeżu, które wyglądało jak pustka zapomniana przez Boga, (...). Dzień po dniu brzeg wyglądał tak samo, jakbyśmy nie poruszali się wcale; przepływaliśmy koło różnych miejsc – osad handlowych – o nazwach takich, jak Gran’ Bassam, Little Popo; nazwach, które zdawały się należeć do jakiejś plugawej farsy odgrywanej na tle posępnej kurtyny.
9.
Tak się stało, że pięknego ranka w przeddzień maja wyruszyli wszyscy razem sprzed gospody truchtem na kucykach, a między innymi B., ubrany w ciemnozielony (trochę podniszczony) kaptur i ciemnozielony płaszcz pożyczony od D. Płaszcz i kaptur były na niego za duże, toteż wyglądał śmiesznie. Strach pomyśleć, co by jego ojciec, B., powiedział, gdyby go tak zobaczył. B. pocieszał się tylko tym, że nie ma brody, nikt więc nie może go wziąć za krasnoluda.
Nie ujechali daleko, gdy dogonił ich G., bardzo wspaniały na siwym koniu. Przywiózł cały zapas chustek do nosa, fajkę i tytoń (...). Wędrowali dalej wesoło, opowiadając bajki i śpiewając w marszu przez cały dzień, oczywiście z przerwami na popasy. Co prawda zarządzano te przerwy nie tak często, jakby B. sobie życzył, ale mimo to (...) zaczął dochodzić do wniosku, że przygody to niezła rzecz.
(...) Wkrótce ciemność zapadła niemal zupełna. Wiatr rozdarł bure chmury i spomiędzy ich strzępów wyjrzał nad wzgórzami blady księżyc. Wtedy wędrowcy zatrzymali się, a T. mruknął coś o kolacji i o tym, że nie widać suchego miejsca na nocleg.
10.
Taksówkarz, który podjechał pod opustoszały dworzec Berlin Lichtenberg, był Polakiem. Ponoć 30 procent berlińskich taksówkarzy to Polacy.
- Niech pan zwiezie mnie do hotelu, w którym jest bar, który znajduje się blisko dworca ZOO i jest drogi.
- To nietrudne w tym mieście. – Taksówkarz zaśmiał się głośno.
Zameldował się w hotelu. Zanim odszedł od recepcji, zapytał:
- Czy byłby pan uprzejmy obudzić mnie na półtorej godziny przed odjazdem pierwszego pociągu z dworca ZOO do Warszawy?
Młody recepcjonista podniósł głowę znad jakichś dokumentów i wpatrywał się w niego, nie rozumiejąc.
- Jak to... Półtorej godziny? Jakiego pociągu? To znaczy o której?
Spokojnie odpowiedział:
- Widzi pan, ja sam tego nie wiem dokładnie. Ale wy piszecie tak wzruszająco w reklamie waszego hotelu – wskazał kolorowy prospekt leżący obok jego paszportu – że
Mercure to nie tylko bezpieczny dach nad głową w podróży. Mercure to także podróż. Proszę więc zadzwonić na stację, sprawdzić, o której jest pociąg do Warszawy, i obudzić mnie dokładnie na dziewięćdziesiąt minut przed jego odjazdem. Byłbym także wdzięczny za zamówienie mi taksówki. Chcę wyjechać na dworzec na godzinę przed odjazdem pociągu.
11.
Żegluga z G. do B.A. nadzwyczaj rozkoszna... i nawet niechętnie mnie się na ląd wysiadało, bo przez dni dwadzieścia człowiek między niebem i wodą, niczego nie pamiętny, w powietrzu skąpany, w fali roztopiony i wiatrem przewiany. Ze mną C. S., towarzysz mój, kajutę dzielił, bo obaj jako literatki żal się Boże mało co opierzone na tę pierwszą okrętu podróż zaproszeni zostaliśmy; oprócz niego R. senator, M. minister i wiele innych osób, z którymi się poznajomiłem. Dwie też panienki ładne, zgrabne, pochopne, z którymi ja w wolnych chwilach bajdurzyłem i baraszkowałem, główki zawracałem i tak, powtarzam, między Niebem i Wodą, a wciąż przed siebie, spokojnie...
12.
Magazynier, jak obiecał pani Żemajtisowej, wsadził „T.” w pociąg jadący do Warszawy. W przedziale siedziała w rogu starsza siwa pani, która, może dlatego, że wcześniej dziś wstała, a może z racji swego wieku, drzemała, budząc się tylko na stacjach. Pociąg szedł dobrze i T. cieszył się na spotkanie z mamą, do której, taka jak prosiła w liście, zadepeszował o godzinie swego przybycia.
Depesza podpisana była: „T.”. Inaczej nie można było postąpić, za to teraz T. postanowił przeobrazić się natychmiast. Był zresztą do tego całkowicie przygotowany: pod szkocką spódniczką miał granatowe szorty, które z popielatą bluzeczką stanowiły dobre ubranie dla chłopca.
Zrzucenie spódniczki, dokonane w ubikacji, zwinięcie jej razem z damską czapeczką i włożenie do walizki – trwało pół minuty.
T. – nareszcie prawdziwy T.! – usiadł w drugim kącie przedziału i zaczął chrupać smaczne papierówki.
Dojeżdżano do Białegostoku. Starsza pani przebudziła się, spojrzała na T. i zamrugała oczami. T. z wielkim zainteresowaniem patrzył w okno.
- Czy, czy mi się zdawało, że tu w przedziale była dziewczynka? – zapytała uprzejmie pani.
- Może była, proszę pani, ale widocznie wysiadła – odpowiedział również uprzejmie T.
13.
Statkiem zawładnęła tajemnicza „choroba”, „gorączka”. Było na nim niewiele szczurów, choć od czasu do czasu znajdowano ich ciała, wysuszone i prawie nic nie ważące, jak gdyby stworzenia nie żyły od wielu dni. A przecież choroba utrzymywała się. Uderzyła także w pasażerów: objawiała się najpierw w postaci pewnego osłabienia i bólu w okolicach gardła. Bywało, na szyi pojawiały się krwiste plamki, czasami w innych miejscach. Bywało, że pasażer mimo osłabienia nie znajdował na sobie żadnych znaków, ale za to otwierała mu się jakaś stara rana i na powrót stawała się bolesna. Ktoś inny znowu, w miarę jak podróż się przeciągała, coraz częściej udawał się na spoczynek, aż wreszcie, gdy gorączka się rozwijała, umierał podczas snu. W związku z tym mieliśmy kilka pogrzebów na Atlantyku. Ja sam naturalnie, obawiając się „gorączki”, unikałem innych pasażerów, odmawiałem spotkań w palarni i wysłuchiwania ich historii, sprawozdań ze snów czy opowieści o nadziejach. Jadłem swoje „posiłki” sam. Ale C. lubiła przyglądać się pasażerom, stać na pokładzie i patrzeć na nich, jak się przechadzają wczesnym wieczorem. Później cicho mówiła do mnie, gdy siedziałem w kabinie: „Myślę, że ona będzie dziś ofiarą...”.
14.
Już od trzech dni byli w podróży i zachowanie M. stanowiło piękną próbkę jej uprzejmości oraz jej stosunku wobec pani J., jakich należało się spodziewać w przyszłości. Prawie całą drogę przesiedziała w milczeniu, pogrążona w myślach, jeśli pominąć kierowane wyłącznie do siostry okrzyki zachwytu na widok jakiegoś szczególnie malowniczego elementu krajobrazu. Chcąc więc jakoś zrekompensować pani J. podobne afronty, E. niezwłocznie objęła wartę na przyczółku ogłady, który sobie przydzieliła: okazywała pani J. wielką atencję, rozmawiała z nią, z uwagą słuchała jej słów, a nawet razem z nią się śmiała. Pani J. ze swej strony odnosiła się do obu sióstr z największą uprzejmością, przy każdej okazji starając się im zapewnić wygodę i rozrywki; niepokoiło ją tylko to, że nie udało jej się skłonić ich do wyboru dań w oberży, do tego, by na przykład wyznały, że wolą tuńczyka od dorsza albo gotowany drób od cielęcych kotletów.
Trzeciego dnia podróży, punktualnie o trzeciej były już prawie w mieście, uradowane myślą, że po trudach podróży nareszcie uwolnią się od ciasnoty powozu, gotowe docenić dobrodziejstwo trzaskającego w kominku ognia. (…) Ponieważ obiad miał być gotowy nie prędzej niż za dwie godziny po przyjeździe, E. postanowiła napisać w międzyczasie do matki i w tym celu zasiadła przy stole. Po chwili to samo uczyniła M.
- Już piszę list do domu, M. – powiedziała E. – Czy nie byłoby lepiej, gdybyś ze swoim wstrzymała się przez dzień czy dwa?
- Wcale nie zamierzam pisać do mamy – odparła M., z takim pośpiechem, jakby chciałam uniknąć dalszych pytań.
15.
Siedzę w wozie, ogrzewanie działa na tyle, by powstrzymywać odsiadanie pary, śnieg i lód powoli topnieją na przedniej szybie. Wychylam się i przecieram boczne lusterko, rzucam okiem na zegarek. Dziesięć po siódmej. Pociąg przyjeżdża za dwie godziny – muszę już ruszać. Wciskam sprzęgło, wrzucam niezsynchronizowaną jedynkę i zaczynam wspinaczkę po wzgórzu w kierunku Vauchot.
Świetnie udaje mi się pokonać pierwszy trudny odcinek, latem właśnie tutaj lubię szaleńczym sprintem kończyć poranny jogging. Ciągle jadę na jedynce, wchodzę w zakręt koło wjazdu na dolne pole monsieur Pinsona. Wóz zarzuca tyłem, jakby tańczył sambę.
Slalomem wspinam się na wzgórze, wiem, że jeśli się zatrzymam, nigdy nie uda mi się wjechać na szczyt. Wreszcie docieram do Vauchot. Zjazd – to dopiero będzie ekscytujące!
Przez Vauchot przejeżdżam jednym wielkim poślizgiem.
Teraz czeka mnie długi, kręty zjazd w kierunku Corbeau. Właśnie na tym stoku nasz Mike trenował zmianę biegów przy dużej prędkości, kładąc swoją maszynę pod kątem czterdziestu pięciu stopni do drogi. W porównaniu z podobnymi wyczynami wyprawa przez pustynię wydaje się spokojnym, rozsądnym i zdrowym sposobem na spędzenie świąt Bożego Narodzenia.
Ciągle jadę na jedynce. Wóz wpada dwa razy w poślizg, ale jakoś się trzyma i wyjeżdżam na prosty odcinek do Corbeau. Po raz pierwszy wrzucam dwójkę. Kolejne dziesięć kilometrów to zakręty z górki i pod górkę, ale żaden nie jest bardziej niebezpieczny od piątki, którą właśnie udało mi się pokonać. Pojawia się nadzieja, że uda mi się jakoś dotrzeć do Nevers.
16.
Wieczór nie był późny, za to bardzo ciemny, wietrzny i dżdżysty, gdy poczet domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwając się przez cały dzień traktem ciągnącym się u podnóża Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przełęczy przy Santa Ana i górską uciążliwą drogą począł schodzić ku leżącym w dole płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesząca się poza tym złą sławą z racji gwałtów i grabieży dokonywanych na podróżnych przez okolicznych baronów, toteż w strony te, szczególnie nocną porą, nawet żołnierze Świętej Hermandady niechętnie się zapuszczali.
Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłonięty płóciennym namiotem. Posuwał się wolno, przecież raz po raz doznawał na zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrząsów, droga była pełna wądołów i kamieni, ponadto śliska. Zaraz za przełęczą Santa Ana deszcz przestał mżyć, natomiast podnosząca się z dolin wilgotna mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Zapalono więcej pochodni, lecz mało to pomogło: świeciły słabym, równie jak mgła białym poblaskiem. W głębi ciemności huczał potok.
Don Lorenzo de Montesa jechał w bliskości wozu, prowadząc swego Andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzień i równa droga. Padre D., płaszczem osłaniając twarz przed wiatrem, przysunął się do niego koniem.
17.
Po tygodniowym pobycie w Obronnem przejechali wszyscy na kilka dni do Głębowicz, skąd już pan R. z córką miał powrócić do domu. Sanna trwała wyborna.
O. jechał z narzeczoną w bardzo strojnych saneczkach, zaprzężonych w czwórkę głębowicką. Powoził sam. Pąsowa, szyta złotem siatka spadała aż do ziemi, bujne lisie ogony miotały się przy skroniach końskich. Dźwięczny brzęk janczarów i brązowych okuć uprzęży roznosił echo w borach głębowickich. Kare araby z długimi ogonami, w błyszczącym rynsztunku, przypominały rumaki cezarów przy zwycięskich rydwanach.
S. oczarowała ta jazda, oboje z W. rozweselili się jak dzieci. Szczęście jak złote promyki tysiącami iskierek sypało na nich. Młodość, miłość ich była rozkoszną i błyskotliwą jak ta wesoła jazda po wyślizganym gościńcu, jak dźwięczny brzęk janczarów i prychanie karej czwórki. Bór stał cichy, oszroniony ostatnim śniegiem. Raz jeszcze ubrał się w białe futra i szumiał rozgłośnie, jakby żałując, że wkrótce zdjąć je musi. Marzec już nadchodził, koniec zimy, ale śnieg cieszył ludzi, cieszył nawet bór, drzewa wiedziały, że im ładnie w tych gronostajach.
18.
Czerwone niebo na wschodzie, ciemność na północy, martwe słone morze, jadowita zieleń roślin podobnych do porostów, rozrzedzone powietrze, które drażniło płuca – wszystko to składało się na przerażającą całość. Przesunąłem się o tysiące lat i ciągle jeszcze widziałem to samo czerwone słońce – trochę tylko większe, trochę ciemniejsze, to samo umierające morze, to samo chłodne powietrze, ten sam rój skorupiaków, pełzających wśród zielonych porostów i czerwonych skał. A na niebie zachodnim ujrzałem blady łuk podobny do sierpa księżyca.
Tak podróżowałem, zatrzymując się w wielkich odstępach czasu, przeskakując po tysiąc i więcej lat, pchany naprzód żądzą zbadania tajemniczego losu Ziemi, wpatrując się ze szczególnym oczarowaniem, jak na zachodzie rośnie coraz większe i posępniejsze słońce – jak na starej Ziemi opada fala życia.
19.
Znów wędrujemy ciepłym krajem,
malachitową łąką morza.
(Ptaki powrotne umierają
wśród pomarańczy na rozdrożach).
Na fioletowoszarych łąkach
niebo rozpina płynność arkad.
Pejzaż w powieki miękko wsiąka,
zakrzepła sól na nagich wargach.
A wieczorami w prądach zatok
noc liże morze słodką grzywą.
Jak miękkie gruszki brzmieje lato
wiatrem sparzone jak pokrzywą.
Przed fontannami perłowymi
noc winogrona gwiazd rozdaje.
Znów wędrujemy ciepłą ziemią,
znów wędrujemy ciepłym krajem.
================================
Dodane 21 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu