Dodany: 10.09.2016 15:08|Autor: zsiaduemleko

O ju-hu-hu!


Może nie wiecie, ale największy skarb Czarnobrodego nadal leży gdzieś zakopany. Naprawdę. To znaczy – tak twierdzą liczne źródła i w sumie fajnie jest w to wierzyć, choć niektórzy woleliby pewnie go wykopać (skarb, nie Czarnobrodego), tym bardziej, że dzisiaj byłby warty coś w okolicach sześciu milionów funtów. Starczyłoby na... nie wiem, na co by starczyło, ale pewnie na sporo rzeczy. Ekscytujące. Tymczasem głęboko zakorzenione we mnie dziecko nadal uwielbia piratów i ich morskie awantury. Takie jakieś pogodne i barwne wydają się te ich przygody: skąpane w błękitnych wodach otaczających wyspy karaibskie, zalane słońcem na bezchmurnym niebie. A że często przy okazji pełne krwi, dymu z wystrzałów armatnich i hałaśliwych abordaży? Cóż, każda praca ma swoje lepsze i gorsze chwile. Robert Louis Stevenson pewnie nie napisał pierwszej w dziejach powieści o piratach i pewnie nie napisał też najlepszej powieści o piratach. Ale niewątpliwie napisał najbardziej znaną piracką historię i moim psim obowiązkiem było się w końcu z nią zapoznać. Bo jakże to tak? Fan korsarskich przygód, a Wyspy skarbów nie czytałeś? Gdzie się podziało twoje poczucie wstydu, gdzie się podziała twoja godność człowieka i czytelnika? Więc – pozostając przy psich porównaniach – podkuliłem ogon, skomląc podreptałem cicho w kąt i tam dokonałem brutalnego abordażu na swój egzemplarz Wyspy skarbów.

To właśnie między innymi z powieści Stevensona pochodzi archetyp arcypirata: wilka morskiego koniecznie okaleczonego utratą którejś z kończyn; poszukiwacza skarbów na licznych wyspach i baryłki z rumem w ładowni statku; mężczyzny ze skórą zniszczoną działaniem słonej wody, czasem ozdobionej dodatkowo mało wyszukanymi tatuażami w rodzaju kotwicy na ramieniu czy serca przebitego strzałą; morskiego rozbójnika uzbrojonego w kordelas, obowiązkowo trójgraniasty kapelusz i gadającą papugę na ramieniu; bezlitosnego kapitana mającego pod swoją komendą równie bezlitosną, często także bezzębną i beznogą, bezręką albo bezoką załogę. Pole manewru w kreacji niepowtarzalnego bohatera jest spore, a Wyspę skarbów jako klasykę powieści przygodowej po prostu chyba warto poznać. Prędzej czy później, ale nie ma pośpiechu, bo jej treść już bardziej się raczej nie zestarzeje.

„– Tyle tylko, że Dick zniszczył swoją Biblię i napytał sobie biedy.
– Ale jeszcze można na nią przysięgać, co? – burknął Dick, najwyraźniej zaniepokojony klątwą, którą na siebie ściągnął.
– Na Biblię z wyciętą kartką? – zawołał szyderczo Silver. – Nigdy w życiu. Teraz jest tyle warta, co śpiewnik z szantami.
– Aż tyle? – krzyknął Dick nie bez ulgi w głosie.– No, to chyba warto ją zatrzymać”[1].

Powinienem coś wspomnieć o fabule powieści, ale pewnie nawet ci, którzy nie mieli okazji jej czytać, domyślają się w czym rzecz. Ogólnie, w sporym skrócie: naprędce sklecona brygada poszukiwaczy przygód rusza w wyprawę na tajemniczą wyspę skarbów. Tak się nazywa ten ląd, bo po pierwsze: to wyspa, a po drugie: ponoć ukryte są tam skarby. Przynajmniej tak twierdzi mapa z wielkimi, czerwonymi iksami na niej nabazgranymi. Ot, cała tajemnica wyszukanej nazwy i tytułu. Po dotarciu do celu na pokładzie statku wybucha bunt, a w efekcie ekipa dzieli się na dwie drużyny – tych dobrych i honorowych oraz tych złych i pozbawionych skrupułów. Nam wypada kibicować tym pierwszym, ale podobno kobiety wolą łobuzów, więc nie będę w tym miejscu wyraźniej sugerował, z którą stroną należałoby sympatyzować.

To wszystko może na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie opowiastki dla dzieci, ale głęboko bym się zastanowił przed przeczytaniem Wyspy skarbów kilkuletniemu szkrabowi, nawet gdybym go nie znosił. Stevenson nie stroni bowiem od nieco mocniejszych akcentów, pewnej dozy brutalności, a i trupów tutaj nie brakuje – tych całkiem świeżych, z dopiero co wbitym nożem w plecy, jak i tych nieco już doświadczonych w byciu martwym szkieletów ludzkich, których w drodze do skarbu odnajdują bohaterowie. Warto być świadomym tej mylącej powierzchowności powieści, często dodatkowo wzmaganej przez wydania z szalenie kolorowymi ilustracjami. Przy okazji chciałbym słówko o rysunkach Roberto Innocentiego, którymi ozdobione jest moje wydanie. Włoch to już spec od literatury klasycznej, ale sam nie wiem... tym razem wypadł jakoś bez wyrazu. Poza pojedynczymi obrazkami, większość nie zrobiła na mnie większego wrażenia: są puste, przewidywalnie rozplanowane i ilustrują mało ciekawe fragmenty powieści. Brakuje tych wyjątkowych zabaw perspektywą – znaku rozpoznawczego rysunków Włocha. No, ale po tym czego Innocenti dokonał przy okazji swojej genialnej wizji "Pinokia" (którą okrzyknięto najpiękniejszą edycją, jaką kiedykolwiek widział świat) wręcz niemożliwością jest, by się przeskoczył. W tym przypadku to co najmniej klasa niżej.

Czyli historia niby dla dzieci, ale nie tylko oraz nie do końca. I na tym chyba polega ponadczasowość tego rodzaju dzieł – na pewnym mroku obecnym w treści i na fragmentach, które nie unikają poruszania posępnych wątków śmierci, choroby, przemijania, goryczy istnienia i tragizmu postaci. W tym tkwi siła baśni Andersena i braci Grimm; dzięki temu próbom czasu opierają się takie klasyki jak Piotruś Pan czy wspomniany Pinokio, a cykl o Muminkach nigdy się nie zestarzeje. I Wyspa skarbów również należy do tego grona, bo akcenty akcentami, ale powieść może przy okazji pochwalić się sznytem i stylem, który nawet po setkach lat nadal będzie atrakcyjny dla współczesnego czytelnika. Do czytania klasyki zwykle nie namawiam, bo wartość tych książek została już udowodniona, a przekonanie się o tym na własne oczy zależy wyłącznie od własnego sumienia i czystej przyzwoitości.

---

[1] Robert Louis Stevenson, Wyspa skarbów, tłum. Andrzej Polkowski, wyd. Media Rodzina, Poznań 2014, str. 260

[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1328
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: