Dodany: 02.01.2010 13:03|Autor: do0ora
Bajka z morałem
Bohaterem „Posłańca”, książki napisanej w 2002 roku, czyli 3 lata przed znaną „Złodziejką książek” jest przeciętny australijski dziewiętnastolatek, Ed Kennedy. Taksówkarz. Człowiek, który tak naprawdę niczego w życiu nie osiągnął i zdaje sobie z tego sprawę. Mieszka w wynajmowanej za grosze ruderze ze swoim psem Odźwiernym, często grywa w karty z trójką przyjaciół – Marvem, Ritchiem i Audrey, w której jest beznadziejnie zakochany. Pewnego dnia staje się świadkiem napadu na bank. I powstrzymuje go. Tym wydarzeniem zwraca na siebie uwagę i parę dni później dostaje pierwszą kartę. Asa karo. A na nim trzy adresy. Rozpoczyna się jego misja Posłańca. Pytanie – co ma zrobić? Jak? I wreszcie – kto za tym wszystkim stoi?
„Posłaniec” jest książką o pokonywaniu własnych barier. Ed jest osobą nieśmiałą, niespecjalnie zaradną, pokornie godzi się na większość propozycji, szczególnie jeśli wychodzą one od Audrey. W pewnym momencie staje przed zadaniem, które dla każdego, nawet najbardziej pewnego siebie człowieka byłoby trudne do wykonania. Bardzo trudne. Ed musi sobie z tym poradzić, stara się najlepiej jak umie. I wychodzi mu. To dowodzi, że wszystkie opory da się przełamać, jeśli tylko się chce. Że to nie jest do końca tak: jestem beznadziejny, słaby, kiepski w łóżku, nic w życiu nie osiągnąłem i dziewczyna mnie nie kocha - więc tak już zostanie do końca, odpuszczam, załamuję się. Nie. To można zmienić. Własną pracą i wysiłkiem. Da się. Naprawdę.
Książka pokazuje również, moim zdaniem, jak niewiele czasami potrzeba, by kogoś uszczęśliwić. Zdarza się, że wystarczy chwila rozmowy czy zwykła gałka lodów lub puste pudełko na buty. Drobna sugestia. I komuś świat wydaje się od razu piękniejszy. Z drugiej strony, widzimy prawdziwe ludzkie dramaty, z którymi również trzeba sobie jakoś radzić – jednak bez pomocy z zewnątrz niekiedy nie da się problemu rozwiązać. I to trzeba zauważać. Że może właśnie ktoś potrzebuje pomocy, której mogę udzielić.
Poruszane w „Posłańcu” tematy nie są jednak tak poważne jak ten ze „Złodziejki książek”. W moim odczuciu w ogóle jest to książka luźniejsza, napisana, by podbudować, przekazać coś pozytywnego… a jednocześnie bawić i dawać dobrą rozrywkę. I co tu dużo pisać – jest świetna. Po prostu piękna historia, mimo że nie zostawia szerokiego pola dla własnej interpretacji. Przesłanie jest dość jasne, podane wprost, co nie znaczy, że niektóre fragmenty czy wydarzenia nie skłaniają, by się nad nimi zastanowić. Pojawia się choćby proste pytanie – czy ja podjęłabym się tego zadania? Czy podołałabym roli Posłańca? Prawdopodobne, że odpowiedź brzmiałaby – nie.
Język Zusak ma dość charakterystyczny, w „Złodziejce książek” wygląda to podobnie. W większości krótkie zdania. Lub równoważniki. Raczej nie ma zbyt rozbudowanych opisów. Ale mnie ich bynajmniej nie brakowało – jakoś by tam chyba nie pasowały. Jest dobrze.
Co mnie zastanawiało od początku, to dlaczego Ed po prostu nie zignorował pierwszej karty. On skądś od razu wiedział, że to jest coś ważnego, że nie może przejść do porządku dziennego nad tym asem karo i wypisanymi na nim adresami. Może sprawiły to groźby napastnika z banku, może sugestia Audrey… a może wygodnie było autorowi zostawić to bez nwyjaśnienia? Nie wiem. Mogłam nie doczytać. W każdym razie jest to jedyna rzecz, która mi w tej książce nie pasowała. Generalnie czuję się nią zauroczona. Piękna bajka z morałem, którą się naprawdę dobrze i szybko czyta.
5,5/6. Naprawdę warto. :)
[recenzja wcześniej zamieszczona na książkowym forum]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.