Dodany: 06.08.2009 16:28|Autor: dot59
Kogo widać w tym krzywym zwierciadle?
Dziwnie jest czytać książkę, o której się wie, że spośród szerokiego grona nałogowych czytelników zna ją tylko jedna osoba, i o której trudno nawet znaleźć obszerniejszą wzmiankę w jakichkolwiek źródłach. Przeciętnemu człowiekowi, w tym i mnie, autor kojarzy się głównie z „Łunami w Bieszczadach” (z których zresztą też już niewiele pamiętam). Nie mam pojęcia, jak „Autopamflet” został odebrany przez krytykę współczesną autorowi - ale mam wrażenie, że nie mógł być ani specjalnie chwalony i promowany - bo przecież jakieś ślady by po tym pozostały, a poza tym ówczesne biblioteki ustawiałyby go na półce z nowościami - ani też celowo „utajniany” jako niezupełnie prawomyślny, bo wtedy zaraz by to rozgłosiła szeptana propaganda i te 20 tysięcy egzemplarzy (co nie jest liczbą oszałamiającą jak na owe czasy, bo popularne tytuły, np. „Księgę Tatr” Kurka, wydawano w nakładzie 50-70 tys., ale nie jest i małą, jeśli pomyśleć, że wiele innych miało nakłady 5-, 10-tysięczne) krążyłoby jak oszalałe z rąk do rąk.
Przypuszczam, że przyczyną owego braku poczytności mogła być forma powieści, z jaką ówczesny czytelnik nie był jeszcze obeznany; jeden spójny, logiczny i chronologiczny ciąg wydarzeń albo chociaż sekwencja opowieści powiązanych ze sobą osobą narratora czy bohatera - zgoda, ale coś takiego? Szalony strumień świadomości, z początku wydający się jedną z wielu typowo wspomnieniowych historii, ale im dalej w las reminiscencji, tym bardziej rozgałęziony i rozwiany, przeskakujący bez jednej pauzy z miejsca na miejsce, z czasu w czas, plączący się od zachowanych w pamięci narratora wypowiedzi innych osób do jego własnych reminiscencji? I nie dość tego, bezwstydnie odsłaniający zjawiska, o których nawet jeszcze wówczas, w latach 70. XX w., nie wypadało zbyt głośno wspominać, a już na pewno nie publicznie... Ja zresztą do dziś nie przepadam za literaturą, która nie może się obyć bez wzmianek o bekaniu, puszczaniu bąków i pawi tudzież innych symptomach czasowej dysfunkcji przewodu pokarmowego, czy też o czynnościach uprawianych w skrytości przez młodzież męską dla rozładowania napięć erotycznych - ale tutaj, o dziwo, choć ich pełno, nie wywołały u mnie szczególnie dojmującego dyskomfortu. Może dlatego, że widoczne na każdym kroku pomieszanie wzniosłości z przyziemnością doskonale uwydatnia ironię, z jaką autor spogląda… no właśnie, na co i na kogo?
Wbrew tytułowi, raczej nie na siebie samego, bo wyjąwszy zbieżność wieku i miejsca, w którym spędził pierwszych kilkanaście lat życia (miejsca, nawiasem mówiąc, w uroczy sposób zakamuflowanego, tak, by PRL-owska cenzura nie wpadła na pomysł, by się czepiać, a równocześnie, by każdy czytelnik, którego wiedza o bezpowrotnie utraconych kresowych ziemiach nie ogranicza się do tego, że „no, były i ich nie ma”, mógł bez trudu rozpoznać rodzinne miasto Szczepcia i Tońcia) oraz krótkiego epizodu z wojowaniem w obcych barwach, niewiele ma ze swym bohaterem wspólnego. Ursynek, potomek kombatantów wszystkich ważniejszych europejskich wojen na przestrzeni półtora wieku - kombatantów i „w hełmie ze szpikulcem, i w takim ze stalowymi śrubami”[1] - syn pisarza opiewającego chwałę Legionów, sam kombatant ostatniej wojny, a po wojnie dobrze ustawiony prezes instytucji o groteskowej nazwie i nieokreślonym przeznaczeniu, reprezentuje raczej to, czym jego twórca NIE CHCIAŁ być, od czego się odżegnywał - a równocześnie, przez cały czas patrząc na rzeczywistość z punktu widzenia naiwnego chłopczyny, niemal bezwiednie wypunktowuje wszystko, z czym ani on, ani tamten nie chciał mieć nic wspólnego. Te nasze narodowe skłonności do pustej gadaniny, do dożywotniego kombatanctwa, i powierzchowny patriotyzm („wszyscy gotowi są dla ojczyzny przelewać krew i składać w ofierze swe życie, natomiast nie chcą jej dać swojej punktualności, dokładności w pracy, pilności, rzetelności i tak dalej”[2]), i nieudolność polskiej demokracji, tonącej we wzajemnych oskarżeniach i sporach… Może właśnie ze względu na te przytyki pod adresem II RP uznano tę powieść za nadającą się do opublikowania w PRL?
Ale oto i PRL przeminęła, i III RP dobrze już okrzepła, a gdyby na łamach współczesnej prasy zamieścić odpowiednio przykrojony fragment wypowiedzi wujka Kleparowskiego - ot, choćby ten: „Po co ta frazeologia z minionego stulecia? Usiłuje się ogłupić ludzi, ale od własnego wrzasku autorzy, sami tego nie spostrzegając, doprowadzają się do ogłupienia. Czy zresztą myślisz, że ludzie nie wiedzą, z jakiego powodu podnosi się ciągle taki krzyk? Wiedzą. Krzyczy ten, kto nie ma pojęcia, co robić, kto nie posiada żadnego programu, kto jest przerażony swoją bezradnością, kto boi się dnia i każdej najbliższej godziny, bo boi się, co mu ona może przynieść. (…) Ci ludzie nie umieją rządzić państwem. Nasza ojczyzna nie ma szczęścia do takich, którzy by się na tym znali”[3]- wątpię, czy by kto poznał, że słowa te paść miały blisko 80 lat temu z ust rozczarowanego obrotem spraw legionisty…
Dostaje się też i szkole, i rodzinie, i niebezpodstawnie, bo przecież wszyscy po trochu odpowiedzialni są za taki stan rzeczy. Nie ma zjawiska i nie ma osoby, z których by autor ustami swego narratora choć odrobinę nie zadrwił. Sposób, w jaki to robi, najbardziej przywodzi mi na myśl chyba prozę Pilcha, zresztą i stylistyką chwilami go przypomina (chociaż może byłoby właściwiej powiedzieć, że to Pilch przypomina Gerharda, bo przecież gdy ten pisał swą powieść, zdaje się, że ostatnią w życiu, pierwszy ledwie co wyrósł z kopania piłki po wiślańskich błoniach…).
Ale nie jest to tylko powieść satyryczna - to by było za proste. Bo jest tu też i trochę nostalgii za czasami dzieciństwa, choć wcale nie było ono tak łatwe i przyjemne (weźmy na przykład - niewybaczalną w świetle dzisiejszych teorii pedagogicznych - metodę zmuszania dziecka do zjedzenia znienawidzonej potrawy!), i motyw zagubienia byłego bohatera wojennego w zwykłym, zgoła niebohaterskim życiu, i kilka zdań podsumowujących losy pokolenia autora i narratora zarazem - zdań, od których roześmianego całą gębą albo gorzko i półgębkiem uśmiechniętego czytelnika nagle aż ciarki przechodzą po plecach - jak przy tym fragmencie, w którym Ursynek wspomina nauczyciela przysposobienia obronnego…
Zaczynając tę książkę, nie wiedziałam, czy ją skończę - zbyt dziwna mi się wydawała, zbyt groteskowa. Skończyłam i jeszcze przez kilka dni wracałam do poszczególnych scen czy akapitów. Nie każda lektura skłania do takich powrotów…
---
[1] Jan Gerhard, „Autopamflet”, wyd. Czytelnik, Warszawa 1972, s. 273.
[2] Tamże, s. 188.
[3] Tamże, s. 259.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.