Dodany: 08.07.2009 16:48|Autor: graf_zero

O niezwykłych przygodach Mirka Nahacza


Przystępując do pisania miałem wielkie wątpliwości. Wszystko, co napiszę i tak będzie spłyceniem, ledwie liźnięciem tematu niewyczerpanego przecież. Dodatkowo mój stosunek nie jest w pełni obiektywny, nie jestem zdystansowany, bo zwyczajnie nie można. Pojawiło się więc pytanie, zadawane już nieskończoną liczbę razy. Po co? Samo pisanie postanowiłem, w tak wielkiej kropce będąc, potraktować jako odpowiedź.

Nahacz wielkim poetą był. I nie jest to nadużycie z mojej strony, ani „gombrowiczowska” zgrywa. Po prostu tak uważam i czuję. Możecie się z tym nie zgadzać, możecie opluwać, wyśmiewać, szydzić, gnębić i wszystkie „-ć”, jakie tylko Wam przyjdą do głowy. Ja zdania jednak nie zmienię. Co więcej, postaram się je udowodnić i przekonać niezdecydowanych, niezorientowanych i niereformowalnych. Bo na zmiany nigdy nie jest za późno.

Mirosław Nahacz już jest legendą. To, na co inni pracują kilkadziesiąt lat, on osiągnął mając zaledwie 23 lata. Debiut w wieku 18 („Osiem cztery”), wejście szturmem na polską scenę literacką, potem kolejne powieści („Bombel”, „Bocian i Lola”), poświadczające że „Osiem cztery” przypadkiem nie było. Szczególnie „Bocian i Lola” jest tekstem językowo dojrzałym, przemyślanym. Ale o tym kiedy indziej. Tu i teraz chciałbym zająć się jego ostatnią powieścią, „Niezwykłymi przygodami Roberta Robura”, pośmiertne wydanymi przez Prószyńskiego.

Po informacji, która w lipcu 2007 roku obiegła media i środowiska kulturalno-literackie wiele osób zainteresowało się twórczością Nahacza. Tragiczna, samobójcza śmierć w młodym wieku, świat opisywany w książkach („Osiem cztery”, „Bocian i Lola”) pozwalający przypuszczać, że bohater od życia niezwykłego nie stronił. I nie chcę tu tego trybu egzystencji ani gloryfikować, ani potępiać. Każdy w końcu żyje w zgodzie, mniejszej lub większej, ze sobą, każdym targają porywy ducha indywidualnego, niekopiowalnego w żaden sposób, niepowtarzalnego, w skali wszechświata unikatowego. Mirek żył tak jak chciał. Tak jak wybrał. Z opowieści zebranych, z informacji wyłuskanych, wreszcie z interpretacji jego twórczości wyłania się obraz człowieka zagubionego, nieprzystosowanego, niesamowicie do świata zdystansowanego, traktującego rzeczywistość jako jeden z wielu wariantów Wielkiego Snu, ale zawsze (a może z tego powodu właśnie?) wolnego, niezłomnego, nieulegającego, nieugiętego, poszukującego, próbującego przekraczać kolejne granice poznania.

Wyraz tych poszukiwań widać w każdej z jego powieści. W ostatniej zdobył się na wyczyn godny literackiego mistrza. Stworzył niesamowicie spójną wizję świata, powieść totalną, obejmującą, a przynajmniej mającą takie ambicje, Wszystko. Oczywiście można mu zarzucać nierówność (są w niej fragmenty i bohaterowie zdecydowanie gorsi i lepsi), niedopracowanie wątków, banalną treść, porywanie się z motyką na słońce i porażkę tej wyprawy, i pewnie jeszcze kilka innych rzeczy. Ale po pierwsze, trzeba być świadomym, że powieść miała być poprawiana, a po drugie, ta właśnie pozorna niedoskonałość jest w moim przekonaniu wielkim powieści atutem. Pozostawia wyobraźni czytelnika spore pole do popisu, pozwala się domyślać, domniemywać, tworzyć i kreować własne historie.

Widać w książce wielką fascynację Nahacza przywoływanym już w wielu recenzjach Pynchonem, ale także Williamem Gibsonem (cytowane jest początkowe zdanie powieści „Neuromancer”), Philipem K. Dickiem, Stanisławem Lemem. Nie sposób uciec od porównania z klasyką antyutopii, „1984” Orwella (nomen omen - to rok urodzenia Nahacza i tytuł jego pierwszej powieści) czy innymi pozycjami z tego kręgu tematycznego – „Nowym, wspaniałym światem” Huxleya (gdzie zniewolenie oparte jest na przyjemności), „Fahrenheitem 451” Raya Bradbury’ego czy „Pianolą” Vonneguta. Tytuł nawiązuje do powieści Juliusza Verne’a „Robur zdobywca”, pierwszej książki, którą Nahacz przeczytał w dzieciństwie. O skojarzeniach filmowych wspominać nie będę, gdyż jest ich bardzo wiele i nawet niewprawny czy początkujący kulturalny podróżnik wyłapie niejedno.

Głównym i tytułowym bohaterem jest Robert Robur, telewizyjny scenarzysta (sam Nahacz był współautorem scenariusza do serialu „Egzamin z życia” dla TVP). Od razu wyjaśniam – daleki jestem od utożsamiania literackich tworów z ich autorami, jednocześnie wiedząc, że autor chcąc stworzyć coś autentycznego powinien, a nawet musi dać swojej kreacji coś z siebie.

Robura, jak w dobrym filmowym scenariuszu, poznajemy w momencie, gdy świat, delikatnie mówiąc, nie jest zbyt przyjaźnie do niego nastawiony. Bohater nie ma pracy ani perspektyw na zmianę swojej sytuacji. Opuszcza go dziewczyna. Dodatkowo Robert przeczuwa i przypuszcza, że z otaczającym go światem coś jest nie tak. Prawie wszyscy (9/10 osób, jak głosi slogan reklamowy, i nikt nie chce być tym dziesiątym) o godzinie 3.33 zasiadają przed odbiornikami fal telewizyjnych, a w ich świadomość dostaje się misternie utkana opowieść, nadserial „Wściekłość i wrzask” (nawiązanie do powieści Williama Faulknera o tym samym tytule). Ulice wielkiego Miasta na kilkadziesiąt minut pustoszeją, o bohaterach i ich działaniach rozprawia się aż do kolejnego odcinka. Ci, którzy nie oglądają, są traktowani przez resztę jak ludzie gorszej kategorii.

Miasto nigdy nie śpi. Dosłownie. Jest całkowicie oświetlone, wszelkie strefy mroku i cienia są zlikwidowane. Nad wszystkim czuwa potężna agencja, której funkcjonariusze (tzw. SUSły - od Służb Urzędu Energii, wcześniej nazywanego Urzędem Sprawiedliwości, SUS) dbają o porządek. To ona nieprzerwanie dostarcza Światło. Światło jest świętością. Gaszenie świateł jest surowo wzbronione i karane. Karane jest także nieposiadanie dowodu tożsamości – przy trzecim z kolei takim wybryku delikwent idzie do więzienia, lub, co gorsza, Komory Naświetleń, gdzie można nawet zmienić orientację seksualną za pomocą terapii Światłem (postać Nieprawdopodobnego Prowadzącego).

Opozycja Światło i Mrok przywodzi na myśl filozofię gnostyczną, w której te dwa bieguny walczą ze sobą nieustannie o ludzką duszę. Materialny świat stworzony przez Demiurga, ślepego boga, jest tym, w którym przyszło nam żyć. Ale to tylko złudzenie. Prawdziwy Bóg (Samoistny Praojciec, niemożliwy do poznania na drodze rozumu, niemożliwy do nazwania, by się z nim zjednoczyć, trzeba odrzucić świat doczesny i ego) żyje w Pleromie i czeka na swoje dzieci, których dusze (gnostycka perła) ukryte są w ciele. Ich zadaniem jest nieść światło w mroku. U gnostyków Wąż jest wysłannikiem prawdziwego Boga (Lucyfer to „ten, który niesie światło” [łac.]), namawiając Adama i Ewę na zerwanie owocu z Drzewa Poznania tak naprawdę przywraca im świadomość i uwalnia (Raj jest nieświadomością, więzieniem opartym na nieustannym zaspokajaniu zmysłowych potrzeb). Od tego momentu ludzkość jest świadoma swoich poczynań i rozpoczyna długą i żmudną wędrówkę, podczas której oczyszcza materię z mroku (czyli zdobywa wiedzę, bo gnoza to wiedza - od „gnosis”), na końcu jednocząc się w Pleromie z Prawdziwym Ojcem i uzyskując w ten sposób zbawienie (nirwanę, oświecenie).

Demiurgiem w powieści Robura jest wszechpotężny producent telewizyjny, twórca nadserialu „Wściekłość i Wrzask”, Matheo de Zi, którego macki sięgają wszędzie, którego intrygi i knowania są doskonałe i wprawiają w ruch świat, a historia opowiadana poprzez serial zawłaszcza ludzkie umysły. U gnostyków ludzkim losem rządzą planety, które są na usługach Demiurga (Jahwe), jednak dzięki duszy człowiek ma prawo kierować swoim losem tak, jak chce. Robur nie daje się uwieść pokusom de Zi i na koniec wybiera wolność. Jego kochanka Maja to z kolei oczywiste odwołanie do hinduskiej „mai”, czyli złudzenia, ułudy, jaką jest materialny świat.

Jednak najciekawszym zabiegiem w powieści jest pozorne odwrócenie – w końcu światło nacechowane jest w kulturze pozytywnie, to mrok i ciemność kojarzą się z czymś niedobrym, czymś, co wywołuje strach. To fantastyczny zabieg, dzięki któremu Nahacz pokazuje czytelnikom – nieważne, co będzie przedmiotem zniewolenia, liczy się sam jego fakt. W momencie, gdy Światło pochłania coraz większe połacie przestrzeni, kiedy nie można się już nigdzie przed nim ukryć, automatycznie powstaje coś w rodzaju ruchu oporu, tak jakby świat sam dążył do równowagi. Wielkim przejawem odwagi i wyrazem walki z systemem stają się akcje wyłączania światła, choćby na krótką chwilę. Mrok zostaje sprzymierzeńcem ludzi wolnych.

Dzięki takiej konstrukcji czytelnik powinien zacząć się zastanawiać nad otaczającą go rzeczywistością. Przecież światło jest dobre, myślą bohaterowie powieści, przecież tyle mi daje, dzięki niemu jestem bezpieczny… Tak samo jak nasze przytulne życia, które sobie utkaliśmy w materii. Nahacz nie pokazuje i nie podaje na tacy gotowego rozwiązania, pigułki szczęścia, po której połknięciu będziemy spełnieni. On tylko pokazuje mechanizm działania ludzkiego umysłu i chyba, pozwolę sobie odważnie stwierdzić, mechanizm świata (bo przecież świat jest projekcją naszego umysłu, a ego sprawia, że ta projekcja jest stale zakorzeniona w materii, w snach zaczynamy podróżować po innych, nieużywanych w normalnym stanie świadomości drogach). Kiedy pojawia się białe, automatycznie staje się czarne. Światło i mrok, Yin i Yang, porządek i chaos.

I świat, i ludzka natura są bardzo złożone, wręcz niepoznawalne, nie do objęcia przez racjonalny umysł. Rzeczywistość sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Ona po prostu jest. Dopiero człowiek, wchodząc w nią, tworzy podziały, wydziela, klasyfikuje, opisuje (Tokarczuk w „Biegunach” pisze takie piękne zdanie: „opisywanie jest zabijaniem” po czym jakby nie mogąc się uwolnić od ciągłego dekonstruowania i składania świata z powrotem, zaczyna opisywać/zabijać dalej). Ważne jest, by pozostać przy tym wolnym. Nie ograniczać siebie i innych. Nikt przecież nie może nam powiedzieć, co jest dla nas dobre, a co złe. Wyznaczając nam takie granice, jednocześnie nas zniewala. A wtedy pojawia się cierpienie i dążenie do równowagi, czyli wolności, bo tym wolność jest przede wszystkim – równowagą pomiędzy skrajnymi elementami umysłu.

Mirek do tej harmonii dążył nieustannie, bez przewodnika, pokrętnymi ścieżkami, niezrozumiałymi dla większości przyzwyczajonej do życia w ciepłym kokonie mieszczaństwa, jego przyjemnej temperaturce („Wilk stepowy” się kłania, Hesse pisał, że tylko Święty/Asceta oraz rozpustnik mogą zbliżyć się prawdziwie do Boga, wszystko pomiędzy jest mieszczaństwem, jest obłe, ale jednak miał tę odwagę, by to robić, próbował wznieść się ponad materię i duchową nędzę, czego nie można powiedzieć o społeczeństwie, które - jak w jego powieści - chłonie biernie treści wysyłane nieustannie przez złowieszczego demiurga, próbując wypełnić czymś swoją pustą egzystencję.

Walkę Mirka ze światem, ale przede wszystkim chyba z samym sobą, z własnymi ograniczeniami, widać w jego twórczości nieustannie, widać było także (jeśli wierzyć relacjom i opowieściom jego najbliższych przyjaciół) w jego działaniach w świecie doczesnym.

Teraz pewnie śmieje się pośród nieśmiertelnych, tańcząc w jasnościach.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1808
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: