W pogoni za marzeniami
Trzech mężczyzn: Nelson Mandela – ikona ruchu antyrasistowskiego, Freddie "Saddam" Maake – pierwszy kibic stadionów piłkarskich RPA i wynalazca wuwuzeli oraz Wojciech Jagielski – reporter. Trzy różne charaktery, trzy odmienne życiorysy – a jednak coś tych ludzi łączy: SPRAWA. Każdy z nich odnalazł swoje miejsce na ziemi, swoją sprawę, dla której gotów był poświęcić wszystko. Być może z wyboru, a być może, jak powiadał Saddam, to spada na człowieka nagle i nie ma od tego ucieczki, bo zostało człowiekowi przeznaczone. Mandela oddał życie walce z apartheidem, Freddie spełnił się jako największy kibic piłki nożnej, a Wojciech Jagielski odkrył, że jego powołaniem jest być wszędzie tam, gdzie dzieje się coś ważnego, by móc dotknąć istotnych wydarzeń.
„I myślę, że właśnie to podchodzenie na wyciągnięcie ręki, to przyglądanie się z bliska wojnom, rozruchom, zamachom stanu, rewolucjom i wyborom kończącym epoki zaczęło wprawiać mnie w stan hipnotycznego zniewolenia i zależności. Może podchodziłem za blisko, bo niespodziewanie dla mnie samego zaczęło się to przemieniać w coś ważniejszego niż obowiązek zawodowy. Stawało się sposobem na życie i całą niemal jego treścią. Ten wyjątkowy stan przekształcił się dla mnie w codzienność, zastępował ją, ale wcale mi nie powszedniał tak jak ona”[1].
Najnowsza książka Wojciecha Jagielskiego, chociaż poświęcona życiu Nelsona Mandeli, jest także opowieścią o nim samym, o ludziach, z którymi zetknął go los, i o okazjach: tych wykorzystanych i tych bezpowrotnie straconych.
„Wyglądało na to, że wystarczy znaleźć się we właściwym miejscu i czasie – co zwykle jest wynikiem zbiegu okoliczności – by doznać objawienia, zyskać spokój i pewność, że dokonało się właściwych wyborów. A nade wszystko, by nabrać przekonania, że życie nie jest pasmem przypadkowych zdarzeń, przemijających bez śladu dni, lecz ma głębokie znaczenie i wartość”[2].
Błąkając się wraz z autorem po drogach mających zbliżyć go do Mandeli, trafiamy do ojca chrzestnego Soweto, bierzemy udział w buncie młodzieży protestującej przeciwko wprowadzeniu języka afrykanerów jako języka wykładowego w szkołach, zakończonym krwawymi represjami ze strony rządu, w których zginęło wielu uczniów. Niemal wprost z prezydenckiej kancelarii trafiamy do wioski czarownic, przemykamy przez włości Królowej Deszczu i oglądamy niewiarygodny wręcz mecz piłki nożnej rozgrywany przez staruszki.
Kiedy czytałam wcześniej o Nelsonie Mandeli, zastanawiałam się – podobnie jak wspomniany przez Jagielskiego dziennikarz – nad tym, dlaczego stał się on dla wszystkich symbolem; co takiego uczynił ten człowiek, który spędził 27 lat w więzieniu, że wielbi go cały świat. I spodobało mi się wyjaśnienie naszego reportera, że podziwia go nie za to, co zdziałał bądź nie, ale za to, jakim był człowiekiem. Stał się ikoną pokoju i wolności, i potrafił dorównać swojemu obrazowi, który powstał w ludzkich wyobrażeniach.
„Trębacz z Tembisy” to opowieść o pogoni za marzeniami, o tym, że „marzenia nie dorośleją, nie poważnieją, nie przyprósza ich siwizna ani nie żłobią zmarszczki. To człowiek się starzeje, kiedy gubi marzenia, gdy o nich zapomina albo się ich wyrzeka. Jeśli się ich nie wstydzi, lecz się o nie troszczy i nimi żyje, pozostanie młody na zawsze”[3]. To rzecz o ludziach, ludzkich pasjach i wyborach.
---
[1] Wojciech Jagielski, „Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli”, wyd. Znak, 2013, s. 53-54.
[2] Tamże s. 10.
[3] Tamże s. 31.
[Recenzję umieściłam na swoim blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.