Dodany: 15.01.2009 16:44|Autor: dot59
Romans z brukowca rodem czy powieść psychologiczna?
Miałam już skończyć powroty sentymentalne do lektur szkolnych, ale tymczasem wpadła mi w ręce „Granica”, po której zostało mi wspomnienie ponurego dramatu, wpasowanego w ostrą krytykę stosunków społecznych w Polsce międzywojennej. To, bez wątpienia, też, ale przede wszystkim – na co jako nastolatka nie zwracałam aż takiej uwagi – jest „Granica” doskonałą powieścią psychologiczną. Sama historia trójkąta miłosnego, w którym „ta trzecia” usytuowana jest na drabinie społecznej o wiele niżej niż tamci dwoje, mający do siebie legalne prawo, to w gruncie rzeczy temat zupełnie pospolity, jeden z tych, jakie tuzinami zapełniały łamy przedwojennych brukowców; kto zresztą wie, czy nie taka właśnie wyczytana gdzieś opowieść o zemście uwiedzionej i porzuconej służącej zainspirowała Nałkowską do stworzenia wnikliwego studium, w którym ważna jest nie tyle sama fabuła, co myśli i uczucia zaangażowanych w nią postaci?
Najbardziej z nich jednowymiarową – co nie znaczy, że płaską i nieciekawą – jest Elżbieta. Smutne dzieciństwo, spędzone u boku skąpej i zgryźliwej ciotki i wytworzony w wyobraźni portret szczęśliwej rodziny sprawiają, że gotowa jest zafałszować istniejącą rzeczywistość, byle tylko zbliżyć się do swojego myślowego stereotypu. Równocześnie jest nadzwyczaj czuła na nieszczęście innych; opowiadając Zenonowi, że w piwnicy ciotczynej kamienicy na kilku metrach kwadratowych gnieździ się rodzina schorowanych nędzarzy, pyta: „jak trzeba nazwać cały ten fenomen, że ja sobie siądę nad nimi na kanapie i słucham przez radio Strawińskiego albo zapalam lampę i czytam, powiedzmy, Pascala”[1] – ale nawet nie domaga się odpowiedzi, tylko z poczuciem winy przyznaje: „Czasami mi się wydaje, że to są szczury[2]”. Z jednej strony nie godzi się na taki świat, w którym jeden, nie robiąc nic albo prawie nic, żyje wygodnie, drugi zaś, choćby nawet próbował coś zmienić, i tak skazany jest na przegraną - jak cherlawy i słabej woli Gołąbski, który raz utraciwszy pracę, już na zawsze skazał najbliższych na los bodaj gorszy od szczurzego, bo zwierzęciu przynajmniej oszczędzone jest rozpamiętywanie cierpień umierających dzieci; jak garnący się do książek Marian Chąśba, może nie mniej inteligentny niż ona i Zenon, ale z racji niskiego urodzenia mogący liczyć co najwyżej na posadę podrzędnego reportera lokalnej gazety, bez żadnych szans na dalszą edukację i rozwój – a z drugiej strony nie jest w stanie zrobić nic więcej, niż drobne gesty, które cały czas czyni: temu wbrew woli ciotki wyjedna darmowy dach nad głową, temu wyprosi pracę u kogoś znajomego. I chyba także głównie to poczucie winy z tytułu należenia do klasy żyjącej z pracy cudzych rąk każe jej angażować się w sprawy byłej kochanki męża bardziej, niżby się można spodziewać po zdradzonej kobiecie...
Zenon, obiektywnie sprawca nieszczęścia obu kobiet, a przez to i swego własnego, ukazany jest tu bardziej jako ofiara niż winowajca. Bo rzeczywiście, jest on ofiarą wielkopańskiego zadęcia rodziców, którzy wpoili weń przekonanie, że ci tam wszyscy od grzania samowara, zaprzęgania koni, szycia i gotowania to jakiś inny gatunek człowieka, niezdolnego najwyraźniej do uczuć wyższych, któremu do szczęścia wystarczy garść grosiwa i protekcjonalny ton „pana” czy „pani”, a kiedy staje się „niezdatny” do pracy, nie należy mu się już nic; jest też ofiarą własnego słabego charakteru, pozwalającego mu wciąż popełniać uczynki, z których niewłaściwości czy wręcz niemoralności zdaje sobie sprawę: żyć z jedną kobietą, marząc o drugiej, kłamać kochance, że do niej wróci, nie mając najmniejszego zamiaru zrealizować obietnicy, przyjmować protekcję „zamożnego i ustosunkowanego”[3], choć na wskroś niemiłego sąsiada, dawać do gazety tylko takie artykuły, które nie wzburzą kolejnych zamożnych i ustosunkowanych...
I wreszcie Justyna, dziewczyna niekształcona (co doskonale widać nie tylko w dialogach, ale i we fragmentach narracji obrazujących jej myśli; ta indywidualizacja języka to dodatkowa zaleta powieści), ale przecież umiejąca kochać – całą sobą, choć bardziej ciałem i instynktem niż umysłem. Justyna, dla której tragedią staje się nie tyle porzucenie przez kochanka, co przede wszystkim – podjęta nie wiadomo właściwie dlaczego, bo i ona sama początkowo zdecydowana jest raczej powtórzyć wzorzec samotnego macierzyństwa, zapewniając Zenona: „ja sobie sama dam z dzieckiem radę, ja zawsze mogę zarobić”[4], i Zenon nie naciska otwarcie na „rozwiązanie problemu”, twierdząc, że wręczane jej pieniądze to reszta z nieodebranego wynagrodzenia zmarłej matki – decyzja o pozbyciu się dziecka. Z perspektywy dzisiejszej wiedzy psychologicznej można powiedzieć, że bohaterka prezentuje klasyczny przypadek syndromu poaborcyjnego, a później – niewątpliwe już objawy psychozy dwubiegunowej: bez powodu rzuca pracę, na przemian zalega w łóżku nie jedząc, nie sprzątając, nie myjąc się, albo podniecona wybiega do miasta, robi niepotrzebne zakupy, pisze chaotyczne listy. Być może zrealizowanie rady psychiatry, by towarzyszyły jej „jakieś osoby bliskie, do których miałaby zaufanie”[5], pozwoliłoby uniknąć przynajmniej najtragiczniejszych konsekwencji jej stanu – ale gdzież są bliscy Justyny?
Prócz tych trojga jest jeszcze w powieści kilka postaci, scharakteryzowanych równie precyzyjnie i wyraziście, choć o wiele mniej obszernie: pani Kolichowska, swoje frustracje z czasu dwóch nieudanych małżeństw przelewająca na kłopotliwych lokatorów i chorowitego syna (dialog ich obojga mógłby się znaleźć w poradniku psychologicznym jako przykład wzajemnego wyartykułowania żalów i równocześnie wyrazów miłości), a prócz tego niemogąca się pogodzić ze swoją starością; pani Posztraska, doskonałe studium żony alkoholika i hazardzisty, usprawiedliwiającej wszystkie wyskoki męża i własne upokorzenie tym, że „biedaczyna” Maurycy „nie ma żadnego ujścia dla swojej energii”[6] i nie potrafi „w porę kłaniać się, komu trzeba”[7]; nieszczęsna Jasia Gołąbska, wymowny obraz spustoszeń dokonywanych w psychice przez - niezawinione przecież przez nią samą - skrajną nędzę, choroby i udręki...
I tak oto, czytając „Granicę” po raz wtóry, doceniłam ją znacznie bardziej niż przed laty; tym razem ewidentna piątka.
---
[1] Zofia Nałkowska, „Granica”, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2000, s. 67.
[2] Tamże, s. 67.
[3] Tamże, s. 57.
[4] Tamże, s. 121.
[5] Tamże, s. 243.
[6] Tamże, s. 75.
[7] Tamże, s. 76.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.