Dodany: 20.10.2008 16:27|Autor: SOWA80
z okładki
Bez słowa wskazał mi skraj przyprószonego sosnowego zagajnika. Wytężyłem wzrok i zacząłem biec. Walendziak pocwałował za mną. Zatrzymałem się i kazałem mu zaczekać.
- Zostańcie tutaj. Sam podejdę, możecie wszystko zadeptać.
Ostatnie kilkanaście metrów szedłem ostrożnie i powoli. Ale nie było czego zadeptywać. Wszystko już było zasypane śniegiem. Nawet i on, ten Walendziakowy święty Mikołaj w ogromnej, czerwonej, obszytej puszystym futerkiem kapocie i wysokiej krasnej czapie. Jego długa i siwa broda rozrzucona była bezładnie i przyprószona śniegiem. Pochyliłem się nad nim, ściągnąłem rękawice i delikatnie dotknąłem czoła. Było lodowate. Nie mogło być wątpliwości. Był nieżywy. A i powodu śmierci łatwo się było domyślić. W czerwonej Mikołajowej kapocie, pokrytej nierównomiernie warstwą śniegu, gdzieś na wysokości serca tkwił wbity aż po rękojeść duży wojskowy bagnet.
[Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.