O czarze, uroku i o drzwiach cerkwi zamkniętych
Są miejsca, ludzie, które zwiedzić chce się „od zawsze”. I takie, które, raz zobaczone, przyciągają siłą sentymentalnych wspomnień. Są miasta, których urok i niebywały czar sprawiają, że człowiek zakochuje się w nich i jest to już miłość na zawsze. Hipnotyzują.
Że Moskwa mnie zahipnotyzuje, wiedziałam. Podobno zawsze mówiłam, że w życiu „będę robiła coś z rosyjskim”. Ja tego, co prawda, nie pamiętam, ale moja mama gotowa przysiąc, że tak właśnie było. Było, nie było, a stało się – tak oto jestem już daleko za półmetkiem moich studiów. Studiów filologii rosyjskiej.
Pierwsze moje spotkanie z Moskwą to było stare „Доброе утро” – założę się, że wielu z was pamięta ten ćwierćwieczy chyba podręcznik. Wtedy zachwycałam się obrazkami nie wierząc, że zdarzy mi się tam pomieszkać; w tym roku mogłam wreszcie zachwycić się prawdziwymi budowlami.
Udało mi się wyjechać i teraz Moskwa jest na liście miast, w których mogłabym mieszkać. Ale do rzeczy. Jest piękna, ach, śliczna, cudowna, magiczna, kolorowa (minutka, dajcie mi pokrzyczeć ;-)), hipnotyzująca właśnie! Zachwycająca królowa wśród europejskich miast – jak sądzę. Ogromna, ale do ogarnięcia.
Wiecie, co mnie zdziwiło chyba najbardziej? Komercyjny handel jest tak ograniczony, że aż nie do wiary. Zaszłam w końcu na Plac Czerwony i… zamarłam. Mogłam do woli rozkoszować się pięknem GUM-u, Pokrowskiego Soboru, Muzeum Historycznego. Atmosferą, jaka tam panuje. Taka… cisza. Tak, właśnie cisza. Dopiero po chwili zorientowałam się, co tworzy ten nastrój. Brak przekupek zachwalających ręcznie wykonane matrioszki, pocztówki, pamiątki wszelkiego typu. One po prostu nie mogą handlować w takich miejscach, od tego jest Izmajłowo ze swoim ogromnym targiem. Daleko od centrum, ale komu to przeszkadza? Komunikacja miejska jest bez zarzutu.
Właśnie, komunikacja miejska. Metro, metro i jeszcze raz metro. Nie opłaca się jeździć samochodem, tramwajem, trolejbusem, autobusem – niczym takim. To po prostu strata czasu. A metro wygodne jest, no i poczytać można!
Czytanie. Wszędzie reklamy głoszące, że Moskwa jest „читающая”. Jest, potwierdzam. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć tak fantastycznego zjawiska: czytający ludzie wszędzie, na schodach ruchomych, ławkach, w kolejce, w metrze, wszędzie! Kiedyś ze znajomymi zrobiłyśmy statystykę czytających w jednym tylko wagonie metra. Książkę (nie gazetę!) miał na kolanach… co trzeci pasażer. Wtedy akurat łącznie ze mną. Czy to nie jest fantastyczne? Poza tym książki są tam tak tanie, że można kupować je kilogramami, jeśli nie ma się obawy, jak potem zdoła je się spakować i przywieźć ze sobą do Polski. Nie mówię o księgarniach, choć i tam ceny nie przerażają, o dziwo, ale o zwyczajnych straganach. Owszem, i u nas są wyprzedaże; ale tam są one na każdym kroku. Kolorowe, duże, przyciągające wzrok napisy głoszą: „dzisiaj każda książka po (10, 20, 30, 40) rubli”. Dziesięć rubli to, tak pi razy drzwi, złotówka. I dziwić się, że drugiego dnia nie ma już tego straganu! Myliliby się ci, którzy na takich straganach oczyma wyobraźni widzą pozycje typu: „Jak hodować kwiaty doniczkowe”, „Jak rozmawiać z własnym psem, a jak z kotem sąsiadów”, „Opowieść o Luz Marii” i tym podobnych. Owszem, takich tam pełno, ale pod grubą warstwą kiczu i tandety da się wyszukać prawdziwe perełki! Czasami takie stragany na drodze sprawiały, że przed nosem zamknięto mi jakieś muzeum. Nie mogłam się od nich oderwać a znajomi robili wszystko, żebym ich nie zauważyła.
Ludzie. Ci są mili, otwarci, ciepli. Pewnie dlatego, że to miasto kontrastów: bogatych i biednych, Rosjan i cudzoziemców. Dwa kilometry do stacji metra z ogromnymi pakunkami, walizami, torbami pod koniec miesiąca, kiedy taksówka to luksus, śniły mi się po nocach, ale uprzejmi mężczyźni wyręczyli mnie w kłopocie i prawie wcale nie dźwigałam. No, może troszkę. Co chwilę ktoś podchodził i po prostu trochę niósł za mnie. Jak miło.
Zgubiłyśmy się kiedyś przy Monasterze Nowodziewiczym. Chciałam na Nowodziewiczy Cmentarz, ale mapa nie chciała mi pomóc, i to nie dlatego, że nie mam orientacji w terenie, po prostu tego dnia jakaś taka bardziej złośliwa była. ;-) Zapytałam starszego pana, a ten… a i owszem, drogę znał, zaprowadził, przy okazji zrobił wykład (bardzo ciekawy) z historii cmentarza i monasteru. Fantastycznie opowiadał, słuchało się go z otwartymi ustami; w przeszłości był pedagogiem. Siergiej miał grubo ponad pięćdziesiąt lat. Że cmentarz o tej porze – 18:00 była – już zamykali, wziął nas na piwo, a następnie oprowadził po Łużnikach (słynny kompleks sportowy). O nich też ciekawie opowiedział. A drugiego dnia pokazał nam w końcu groby wszystkich słynnych, którzy spoczywają w cieniu brzóz nowodziewiczych. Bo „po co same tam łazić będziemy, cały wielki cmentarz złazimy i możemy nic nie znaleźć”. …Mili są, prawda?
Co jednak? Nas, jako Polaków, tolerują; jako katolików – absolutnie. Cóż, katolicyzmu nie zamierzałam się wyrzec, tak, jak nie dałam się przekabacić na całowanie grobu jakiegoś tam świętego w którejś z cerkwi, bo „tak trzeba”. Z jednego monasteru (o ja nieskromna) zostałam nawet przepędzona przez nawiedzoną mniszkę, która uważała, że jestem naga! No tak, myślę, że moje gołe stopy (bo byłam w japonkach, spodnie po kostki), odkryte ramiona (bluzka bokserka) to już wystarczająco, żeby iść nawet pod prysznic, a jakże. Głowę miałam skromnie zakrytą ich cerkiewną chustą. Co z tego, skoro mniszka wyprosiła mnie, a potem biegła za mną krzycząc, że jestem naga, a młodzi (!) mnisi zaraz przyjdą i się zgorszą; nie czekałam długo (spokojnie szłam do wyjścia), żeby do jej krzyków dołączył się jeszcze strażnik monasteru. Jak milutko!
Koleżanka kupiła ikonkę. Maleńką. Na odwrocie był napis: „Matka Boska taka a taka, która pomogła wszechmocnej Rusi przegnać z jej ziem złoczyńców Polaków w roku pańskim takim a takim.”
Tak, zachwyciła mnie Moskwa! :-D
Diano, droga, ten króciutki reportaż z mojego pobytu – to głównie dla Ciebie! Pozdrawiam ciepło wszystkich czytających.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.