Dodany: 15.09.2008 22:58|Autor: marcink

Niby porządny kryminał, ale jednak...


Obserwując coraz większą liczbę ukazujących się w Polsce kryminałów rodzimych autorów można by sądzić, że następuje rozkwit gatunku. Także najnowsza książka Konatkowskiego ma - na pierwszy rzut oka (na okładkę) - wszelkie dane po temu, by stać się hitem, nie tylko komercyjnym.

Komisarz Nowak, znany z poprzedniej powieści tego Autora, prowadzi tym razem śledztwo w sprawie zaginięcia syna szwedzkiego biznesmena prowadzącego działalność budowlaną w naszym kraju. Sprawa ta wydaje się powiązana z zaginięciem, kilka miesięcy wcześniej, biznesmena z Indii. Przed komisarzem stoi niełatwe zadanie wyjaśnienia, czy wyłowione z Wisły ciało to zwłoki mlodego Szweda oraz dowiedzenia się, jaki los spotkał drugiego zaginionego. Na to wszystko nakłada się sprawa znalezionych w trakcie prac archeologicznych na Zamku Królewskim w Warszawie szkieletów; dodatkowego "smaczku", napięcia i niepokoju dostarcza fakt, że są to prawdopodobnie szkielety z epoki "Szwedów w Warszawie"... Więcej szczegółów zdradzać nie będę, przejdę za to od razu do owego "ale jednak..." z tytułu mojego tekstu. Otóż wydaje mi się, że Autor nieco obniżył loty, jeśli porównamy tę jego książkę z poprzednią, czyli "Przystankiem śmierć". Sama zbrodnia i jej tło - powiedzmy, obyczajowe - są bardzo zgrabnie wymyślone, a intryga zawiązana całkiem sprawnie. Niestety, na dalszych stronach powieści całość ulega jakby "rozmemłaniu". Trochę za dużo tu, w mojej opinii, pobocznych wątków, drugoplanowych postaci oraz fałszywych tropów. Są to rzeczy w każdym kryminale konieczne, ale jednak - w nadmiarze szkodzą. I książce, i czytelnikowi...

Do takich właśnie - raczej zbędnych - elementów kontrukcji książki zaliczyłbym wspomniany wątek szkieletów znalezionych na Zamku. Jest on, moim zdaniem, nie do końca dopracowany i sprawia wrażenie wprowadzonego do fabuły trochę "na przyczepkę". Prawdopodobnie miał służyć zawiązaniu wątku znajomości komisarza z atrakcyjną panią archeolog, ale znów: ten wątek także urywa się niejako w połowie i jest zakończony w sposób dość nieprzekonujący. Czytelnik raczej oczekuje rozwoju znajomości w kierunku mniej lub bardziej niezobowiązującego romansu, a tymczasem pani doktor archeologii znika z kart powieści ni stąd, ni zowąd i właściwie nie do końca wiadomo, po co tam się pojawiła, ponieważ jej postać nic nie wnosi do rozwoju śledztwa ani do ostatecznego rozwiązania. A na element tła obyczajowego to trochę, jak już wspomniałem, za mało.

UWAGA: ostatni fragment recenzji pośrednio odnosi się do szczegółów zakończenia :-).

Na koniec krytyczna uwaga dotycząca zarówno tej książki, jak i chyba większości współczesnych, nie tylko polskich, kryminałów. Zasada obowiązująca przed II wojną angielskich autorów powieści kryminalnych, zgodnie z którą morderca musiał pojawiać się w pierwszym rozdziale książki, miała swój głęboki sens i wpływała bardzo pozytywnie na jakość tworzonych utworów (cokolwiek by mówić - aż do bólu schematycznych!). We współczesnych powieściach - w tym w omawianej w tej recenzji - niestety morderca pojawia się najczęściej pod koniec książki, nie wiadomo skąd, rzekomo w efekcie żmudnych poszukiwań i działań operacyjnych policjantów/detektywów. Może i tak jest, ale jak dla mnie, takie rozwiązania są raczej mocno naciągane i mało wiarygodne. A może jestem po prostu staroświecki...

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1683
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: