O powieści (ponad)pokoleniowej
Dawno nie przeżyłam tylu wzruszeń, i to przy tak krótkiej lekturze, jak przy "Paprochach". Oraz nie poczułam tak bardzo pozytywnej energii płynącej z książki w gruncie rzeczy bazującej na historiach raczej smutnych.
Wspomnienia Ewy Markowskiej-Radziwiłowicz to coś więcej niż kolekcja zdarzeń, więcej niż elementy autobiografii złożone w całość. To okruchy życia, które opisane zostały w taki sposób, że niosą ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, wywołując fale skojarzeń, idących za nimi nastrojów, a także serie dręczących pytań. Narratorka opisuje tutaj w krótkich odcinkach najbardziej charakterystyczne dla pewnych okresów jej życia momenty i kreśli je w sposób tak lekki, tak przekonująco, że nawet czytelnik, który urodził się zbyt późno, by odczuć smaki PRL-u, będzie wiedział co najmniej, jakie zapachy się nad nim unosiły. Pozna głębię dylematów najpierw małej dziewczynki, potem dorastającej buntowniczki (choć w typie zupełnie innym od Anny R.), w końcu zdolnej studentki medycyny i praktykującej lekarki, aż wreszcie dojrzałej kobiety, której sytuacja zmienia się diametralnie nie tylko dzięki zmianie systemu politycznego, ale jeszcze bardziej w chwili, gdy galeria postaci wokół niej mocno się zawęża.
Do bardzo osobistego wątku dochodzą barwne opisy losów osób narratorce bliższych i dalszych. W ten sposób cienka książeczka nasączona została naprawdę bogatą treścią, która daje wiedzę, ale oprócz tego właśnie porusza i mobilizuje do wielu przemyśleń o naszym dzisiejszym życiu w kontekście walki, którą egzystencja była niegdyś. Różnice między „wówczas”, a „dziś” na pierwszy rzut oka wydają się przeogromne, ale gdy nasza refleksja podąży swoim torem nieco dalej, dochodzimy do wniosku, że dziś ta walka też ma miejsce, jedynie w trochę innej formie. To zaś, co zdecydowanie zdaje się różnić tamtą epokę od obecnej, to samotność, która w jakiś sposób stała się znamienna na tle dawnej zażyłości i ludzkiej solidarności. Wielu bowiem miało się wrogów za czasów „Jedynej”, ale takich przyjaciół, jak wtedy, pewnie nie będzie już nigdy…
Podziwiam więc Ewę Markowską-Radziwiłowicz za kilka rzeczy. Oczywiście za piękny, jędrny język, którym potrafi celnie i gładko opisywać historie każdego rodzaju. Po drugie, za odwagę, którą w tylu momentach się wykazała i dojrzałość, która skłaniała ją do podejmowania słusznych, ale często bardzo trudnych decyzji. Po trzecie, za szczerość, dzięki której dowiadujemy się o wielu sprawach, o których zwykle ludzie nie chcą mówić, w tym o słabościach autorki. I w końcu za to, że swoje pozytywne cechy i liczne umiejętności potrafiła wykorzystać do ubrania w słowa treści, które swą wymową wykraczają znacznie poza czas im przypisany i stają się na pewnych poziomach mocno uniwersalne. Natomiast na marginesie, bo już zupełnie osobiście, lubię ją za umiłowanie książek oraz Francji.
Chciałabym na zachętę przytoczyć jakiś ciekawy fragment powieści, ale kiedy zaczynam ją wertować, okazuje się, że musiałabym jednak zacytować ją całą. Pozostaję zatem pod wielkim wrażeniem niewielkiej książeczki, polecam ją gorąco, i życzyłabym sobie oraz wszystkim czytelnikom, by autorka "Paprochów" swoją odwagę, dojrzałość i talent systematycznie przekuwała na kolejne próby literackie!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.