Dodany: 21.12.2013 20:20|Autor: AnnRK

Zło jest chaosem


W CV mam trzymiesięczny epizod pracy w kiosku. To był akurat ten okres, kiedy "Polityka" zaczęła wypuszczać kolejne tomy z cyklu Lato z kryminałem. Tak trafiłam na jedną z książek Marka Krajewskiego. Siedząc między "Życiem na gorąco", krzyżówkami panoramicznymi i Marlboro Red, zwykle podczytywałam książki przyniesione z biblioteki, ale skoro mistrz kryminału pojawił mi się przed nosem, żal było nie skorzystać z okazji. Powieść mnie nie wciągnęła, więc odłożyłam ją po przeczytaniu kilku pierwszych stron. Uznałam, że to pisarz nie dla mnie i więcej do niego nie wracałam.

Nieznajomość twórczości Marka Krajewskiego zaczęła mnie uwierać w momencie, w którym postanowiłam nadrobić zaległości w lekturze kryminałów, bo to właśnie ten autor przychodzi mi na myśl jako pierwszy, gdy mam wymienić polskich przedstawicieli gatunku. Laureat Paszportu Polityki, Nagrody Wielkiego Kalibru, honorowy Ambasador Wrocławia, a przede wszystkim - ceniony pisarz. Zaintrygowana okładką, zmotywowana chęcią skonfrontowania dawnych wrażeń z obecnymi oczekiwaniami wobec literatury, sięgnęłam po "W otchłani mroku" i... szybko w tej otchłani przepadłam.

Krajewski napisał kryminał, który zupełnie zmienił mój sposób postrzegania tego typu literatury. Teraz mniej lub bardziej świadomie porównuję styl innych pisarzy do jego stylu i zdarza mi się pomyśleć: "hmm... pan Marek zrobiłby to inaczej". W domyśle - lepiej. Wiem, że to z mojej strony nie fair, że Krajewski jest jeden, a inni autorzy mają własny sposób przedstawiania historii (co nieustannie powtarzałam sobie podczas lektury "Pana Whichera w Warszawie", pierwszego kryminału przeczytanego po "W otchłani mroku"), no i że mam za sobą tylko jedną jego powieść, a to za mało, by piać z zachwytu i stawiać autora na piedestale. Rozsądek rozsądkiem, a emocje wciąż nie opadły. Laureat Nagrody Wielkiego Kalibru za "Koniec świata w Breslau" trafił do mego czytelniczego serca bez pudła. Zafascynował mnie wykreowany przez niego świat, dopracowana fabuła, wspaniale oddane realia, interesujące (jakże prawdziwe!) postaci, a nade wszystko - przepiękny język. Tak dobrze napisanego kryminału jeszcze nie czytałam.

Jest rok 2012, profesor Małgorzata Olszowska-Biedziak dostaje propozycję udziału w projekcie edukacyjnym profesora Wacława Remusa. "Liceum akademickie, średnia szkoła odwołująca się do tradycji polskich gimnazjów, szkoła płatna, ale jednocześnie pozbawiona jakiegokolwiek wpływu rodziców"[1]. Dla wybranych, dla śmietanki, dla najlepszych. "Wysoki poziom nauczania, sami dydaktycy uniwersyteccy, każdy z tytułem przynajmniej doktorskim"[2]. Poziom edukacji spada na łeb, na szyję. Zdanie matury (zwłaszcza na poziomie podstawowym) nie jest problemem, studiować może każdy i niewiele jest takich kierunków, których ukończenie wiąże się z prestiżem. "Chcemy ocalić choćby garstkę młodzieży. Dajemy jej najlepszych nauczycieli w tym mieście, ludzi wszechstronnych, którzy mogą być mistrzami"[3]. Pani profesor, choć zachwycona projektem, żywi jednak pewne wątpliwości. W szkole mogą się uczyć tylko chłopcy. Mamy przecież XXI wiek! Wiek walki o równouprawnienie. Skąd pomysł, by z elitarnej placówki uczynić szkołę męską? Olszowska-Biedziak żąda wyjaśnień. Jeśli ma brać udział w projekcie, chce wiedzieć wszystko.

Wacław Remus, choć niechętnie, zaczyna opowieść. Cofa się do lat swojej młodości i pewnego tajemniczego dokumentu, za którego sprawą przenosimy się do Wrocławia z 1946 roku.

Wojna już się skończyła, ale niebezpieczeństwo nie mija. Popielski, były lwowski komisarz, przeprowadza się wraz z kuzynką Leokadią do Wrocławia. Któregoś dnia w drzwiach jego mieszkania staje profesor fizyki, były wykładowca filozofii i logiki, Mieczysław Stefanus. Wiele słyszał o dokonaniach komisarza i to skłoniło go, by zwrócić się doń z pewną delikatną sprawą. Otóż Stefanus w Gimnazjum Podziemnym prowadzi tajne komplety dla wybranej młodzieży. Nieszczęśliwie się stało, że pewnego dnia, gdy z jednym z uczniów szedł po wykładach przez miasto, w grupę ludzi, wśród których i oni się znaleźli, wjechała rozpędzona ciężarówka. Chłopak zginął na miejscu, ale nie to sprawiło, że profesor zapukał do drzwi komisarza. Wśród rzeczy ucznia znaleziono dokument świadczący o tym, że był on ubeckim szpiegiem. Zadaniem Popielskiego jest ustalić, czy wśród uczestników tajnych kompletów nie ma innych donosicieli.

Tajne śledztwo okazuje się nie lada wyzwaniem. Komisarz dociera w miejsca, do których prawy obywatel nie zagląda. Tak, to prawdziwa tytułowa otchłań mroku. W niej niebezpieczeństwo przybiera najrozmaitsze formy, a każda kolejna gorsza jest od poprzedniej. We Wrocławiu grasuje szajka tropiąca dziewczęta. Zwyrodnialcy z najwyższym okrucieństwem gwałcą i porzucają swe ofiary. Ściga ich NKWD, ściga ich UB. Bezskutecznie. Tymczasem znika jedna z dziewczyn uczestniczących w tajnych kompletach. Po niej następna. Donosicielki, które bały się zdemaskowania? A może ofiary zwyrodnialców? Dochodzenie Popielskiego oraz to prowadzone w sprawie zbrodniczej triady zazębiają się.

Krajewski pisze tak, że serce podchodzi do gardła. Mówi się czasami o książkach, że pochłaniają bez reszty. Zapominasz, gdzie jesteś i jaki jest dzień tygodnia. Zaczynasz czytać i przenosisz się do świata wykreowanego przez autora. Idziesz tymi samymi ulicami, co bohater. Razem z nim boisz się i cieszysz, uciekasz, czekasz, snujesz rozważania. Tak właśnie czułam się podczas lektury "W otchłani mroku". Marek Krajewski niezwykle precyzyjnie opisuje miejsca i ludzi. Widzisz te ulice, zaułki, podwórka, piwnice, czujesz strach Teresy, twarz ci wykrzywia, gdy stajesz oko w oko z odrażającą Curyłową.

Zło i dobro nie są w tej powieści jednoznaczne. Bohaterowie to ludzie wspaniali w swej niedoskonałości. Autor przedstawia ich tak, że stają przed nami jak żywi z całym arsenałem swych wad i zalet. Popielskiemu daleko do bohatera, na jakim wzorować się mogą młodzi chłopcy, w jakim podlotki doszukują się ideału mężczyzny. Za to go polubiłam, za błędy, za niekiedy gwałtowne, nieprzemyślane reakcje, ale także za inteligencję, bezkompromisowość i skuteczność. Za jego słabość do wódki i kobiet, za to, że nikogo nie udaje.

Świat stworzony przez Krajewskiego jest brudny, pełen smrodu, przemocy i strachu, degeneratów, zwyrodnialców i niebezpiecznych miejsc. Ciarki przechodzą po plecach. W tej paskudnej rzeczywistości nie brak jednak miejsca na filozoficzne dysputy, inteligenckie rozmowy. Narracja pierwszo- i trzecioosobowa sprawia, że historię poznajemy z różnych stron, z pierwszej ręki - od Popielskiego i od wszechwiedzącego narratora, który pozwala nam dojrzeć to, czego nie poznalibyśmy, wędrując przez Wrocław z komisarzem.

Wielu czytelników Marka Krajewskiego zarzuca mu, że w kolejnych powieściach powiela użyte wcześniej schematy. Na "W otchłani mroku" patrzę więc inaczej niż fani twórczości mistrza polskiego kryminału, bo wszystko tu jest dla mnie nowe i zaskakujące. Wiem na pewno, że będę chciała sięgnąć po poprzednie książki autora, z Popielskim odwiedzić Lwów, z Mockiem ruszyć ulicami Wrocławia. Jestem pewna, że będą to niezapomniane wyprawy.

"Zło jest chaosem (...). Ale ze zła powstaje dobro, jak z chaosu porządek. Historia to chaos, zło i przemoc, jednakże historia to również ewolucja, której nie rozumiemy, ale której musimy powiedzieć, jak by to ujął Nietzsche, nasze święte i ufne »tak«"[4].


---
[1] Marek Krajewski, "Otchłań mroku", wyd. Znak, 2013, s. 19.
[2] Tamże.
[3] Tamże, s. 21.
[4] Tamże, s. 273.


[Recenzję wcześniej opublikowałam na moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 979
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: