... po którym buszowały pająki, a kłęby kurzu wędrowały równie swobodnie jak po miasteczku na bardzo Dzikim Zachodzie (uwaga, to nawiązanie znajdzie swe rozwinięcie w dalszej tekstu, ostrzegam jak Pan Nabokov, który wstępy pisał tylko po to, byśmy, my, niezbyt inteligentni czytelnicy, rozumieli; i dlatego, że nie czytał Kafki, o czym wiedzieć musimy) w tzw. międzyczasie zmieniło się w całą osobną półkę, co prawda niezbyt obszerną, za to przed warunkami atmosferycznymi chronioną drzwiczkami, z zawiasami nasmarowanymi by nie skrzypiały i by wszelkie paskudztwo latające, pełzające, wijące się i snujące, dostępu nie miało; latem nadchodzi jednak ten czas, gdy biblioteki na cztery spusty pozamykane, z ochroną wpatrzoną tęsknie w przechodniów za szybą, niedziałające i trzeba do książek przez calutki rok chomikowanych (choć są i rekordziści, kto zgodnie ile to już lat nierozfoliowane Dzienniki Gombrowicza czekają? Wydanie jubileuszowe, podpowiadam) zajrzeć, przeczytać, a potem omówić, w czytatce, na blogu, notatce, recenzji...
Pejzaż w kolorze sepii (
Ishiguro Kazuo)
Niby wiem, że Ishiguro to świetny stylista (widać nawet w tłumaczeniu) i zwyczajnie bardzo dobry pisarz, jednak co rusz muszę sobie to ponownie uświadamiać. Ma na koncie książki nietrafione (Niepocieszony", brr - może gdyby to potworne coś miało 150 stron, a nie 500 taaaakim maczkiem), intrygująco pomyślane, ale coś w nich jest nie tak ("Kiedy byliśmy sierotami"), jednak najciekawszy jest, kiedy po prostu pisze. O ludziach i relacjach między nimi (nami). I tak jest w "Pejzażu". Można się zżymać, że japoński Anglik (to ta z jego książek, gdy dwoistość wychowanie uderza szczególnie) najważniejsze opisuje na marginesie, boi się zajrzeć za tabu, ale dla mnie jest to postawa - że użyję tu angielskiego wyrażenia - bardzo fair. W ten sposób nadaje traumie ogólnoludzkiej (wojna) i osobistej (samobójcza śmierć córki) intymny wymiar, zbliża czytelnika do swych bohaterów. Nie wykorzystuje ich ani nie szantażuje nas erupcją emocji.
Zero osiemset (
Sowula Katarzyna)
Nie potrafię przekonać się do tej książki. Niby wszystko jest ok, solidne pisanie solidnych opowiadań, a... Brak mi autora, a dokładnie - autorki. Katarzyna Sowula ma zmysł do obserwacji, do notowania banalnych wkurzających codziennych nieistotnych idiotycznych zdarzeń, podanych żywym, ironicznym, czasem brutalnym językiem, jednak słów tu zbyt mało lub zbyt dużo. Jako migawki z życia te teksty są zbyt rozbudowane, zbyt długie. Jako opowiadaniom brakuje im wyrazistości i jednak stylistycznej autonomii. Nie potrafię zapamiętać fabuły któregokolwiek z nich. Choć zadziwiająca jest potrzeba wiary bohaterów kolejnych opowiadań. Albo choćby uświadomienia sobie jej braku? Nie potrafię pojąć, czy chodzi o pustotę rytuału czy o rzeczywistą potrzebę?
Nie potrafię...
Każdego lata: Nowe opowiadania argentyńskie (antologia;
Battista Vicente,
Briante Miguel,
Castillo Abelardo i inni)
Bardzo polecam. Na pewno wszystkim fanom literatury iberoamerykańskiej. Oczywiście jak to antologia, "Każdego lata" ma swoje wady. Jest nierówna, mi się na przykład wydaje, że rozkręca się powoli i kończy nieszczególnie. Za to środek, za to środek... potrafi zachwycić, zaskoczyć. Już w chwili wydania nie była to także proza taka "nowa", bo większość twórców miała w roku polskiego wydania (88 rok) 45-60 lat, a opowiadania są z reguły z lat 60. albo i dekady wcześniejszej. No i zbiory tekstów różnych autorów mają tendencję do zlewania się, co trochę i tu ma miejsce. Podstawowym plusem jest inna niż borgesowsko-cortazarowska perspektywa świata u części pisarzy. Mniej tu "Europy", gier z czytelnikiem, mniej boskiego Buenos. Pojawia się prowincja, ta bliska i ta bardzo odległa. Jeśli miasto, to też zahukane, jeśli jednak stolica, to jej najciemniejsze zaułki. Dla czytelnika obeznanego z najbardziej uznanymi nazwiskami argentyńskiej frakcji boomu dodatkowym smaczkiem jest odtworzenie atmosfery miejsc i czasu, w których wielcy dorastali. Czy to była ta sama rzeczywistość?
Szkoda, że bodaj tylko trzech pisarzy wydano u nas osobno. Kilku kolejnych z przyjemnością poczytałbym w większej dawce.
Potwór w pudle (
Gray Spalding)
Nie bardzo jest o czym opowiadać. Niewielka książeczka to zapis monologu amerykańskiego artysty scenicznego. Napisałbym aktora, bo Gray grywał w sztukach teatralnych, i mignął w drugoplanowych rolach w całkiem znanych filmach, ale jednak dopiero "artysta sceniczny" jest sformułowaniem odpowiednio pojemnym. Gray do perfekcji opanował sztukę monologu. Sam je pisał, wystawiał i poprawiał. O czym opowiadał? O własnym życiu. O losie pewnego siebie w swym zakompleksieniu intelektualisty amerykańskiego, rzucanego od Nowego Jorku po Los Angeles, o klęskach i sukcesach, zawodowych i prywatnych. Snuł śmieszno-smutne historie o pisaniu, podróżowaniu, zarabianiu pieniędzy i ich traceniu. Czyli o tym wszystkim, czym amerykańscy artyści z nurtu, za przeproszeniem, żydowskiego, zajmują się od blisko półwiecza. Tyle, że Gray był gojem. Choć, jeśli tego nie zmyślił, a zmyślać ponoć nie potrafił, to w Izraelu uznano go za najbardziej cudownie znerwicowanego goja w dziejach.
I wiecie co? Jak druga z wydanych u nas jego rzeczy, "Wpław do Kambodży" wpadnie mi w łapy (jest też cały film), to nie pogardzę. Ale szukać natarczywie też nie będę.
Bracia Sisters (
deWitt Patrick)
No już, już jesteśmy. W końcu dotarliśmy. Na Dziki Zachód, ihiha!
Ostrzyłem sobie zęby na tę powieść z genialną okładką. I nie jest rozczarowany, zachwycony ani nawet zdegustowany. Jestem zadziwiony. Niby wszystko się zgadza z opisem, z recenzjami, z opiniami. Są konie, pistolety, Indianie. Dziwaczne ogromne kapelusze, poszukiwacze złota. Bracia Sisters rzeczywiście są okrutnymi mordercami, jednocześnie będąc komiksowymi bohaterami. Bandyci, wychodźcy, barmani, dziwki, Chińczycy, Murzyni, biali cwaniacy - ichnie towarzystwo niemal w komplecie. No po prostu jest wszystko, co Ci przychodzi do głowy po włączeniu neonu z napisem Dziki Zachód. I tak, jeśli jest to hołd złożony wszystkim widzianym i czytanym westernom, wszystkim znanym mitom, to jest to hołd przewrotny. Podwójnie przewrotny. Hołd przewrotny w swej przewrotności.
DeWitt mitu mianowicie nie demitologizuje. Bo po co? Przed nim zrobili to już inni, i nawiązania da się w tekście odczytać. On "tylko" nadaje zgranym motywom humanistycznego wydźwięku. W takim skojarzeniowo najprostszym znaczeniu wskazuje - oto człowiek. Bez pustego moralizowania przypomina, że wędrowali, budowali domy, mordowali, żyli i ginęli ludzie. A nie legendarni herosi, ale też nie (tylko) bandy degeneratów.
I naprawdę nie wiem, jak tego Kanadyjczyk dokonuje w książce pozornie będącej zlepkiem ogranych motywów.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.